sobota, 21 kwietnia 2012

Kto to zrobił? I o tym, kto jest ulubionym detektywem Sherlockisty.

Kocham kryminały i ze wszystkich ich odmian najbardziej kocham powieści detektywistyczne. A ze wszystkich wielkich detektywów najlepszy był Herkules Poirot.



Chwileczkę, coś tu się nie zgadza.
Spróbuję może się zrestartować. Ksywa? Sherlockista. Blog? "Sherlockiana". Ulubiony detektyw? No, oprócz Poirota jeszcze panna Marple i lord Peter Wimsey*.
Wróć!
Może automatycznie pomyślałam tylko o powieściach? Te z Holmesem cztery są jakieś takie nie do końca dorobione, no i nie widać ich prawie zza sterty dzieł Christie i Sayers. Chyba trzeba zapytać raczej o wszystkie historie, które zdołały prześlizgnąć się do kin i telewizji.
Najlepszy detektyw ekranowy?


Poddaję się. Także dlatego, że przedstawiony wyżej David Suchet w roli najsławniejszego z detektywów Christie to zjawisko, to geniusz sam w sobie. Być może jest to jedyny przypadek w historii ekranizacji literatury w ogóle, kiedy nikt chyba nie zgłosił krytycznych uwag ani komentarzy, a spadkobiercy autorki wyrażają żal, że nie zdążyła ona TEGO zobaczyć przed śmiercią. Suchet-Poirot urodził się gdzieś w grzbietach okładek i mieszka gdzieś na stronach "Dwunastu prac Herkulesa", by od czasu do czasu wychodzić do nas na ekran - a czyni to tak niepostrzeżenie, że czasem trudno się zorientować, czy jeszcze czytamy książkę, czy już oglądamy film. Nie wiem nawet od czego zacząć hymn pochwalny na cześć kolosalnego dzieła brytyjskich adaptacji absolutnie wszystkiego, co Christie napisała. O ile mocno rewizjonistyczne w duchu nowe serie o pannie Marple okazały się kontrowersyjne (akurat Sherlockista złego słowa o nich nie powie, ale to między innymi dlatego, że nie przepada za starymi filmami z Joan Hickson), o tyle spośród dwunastu (!!!) sezonów Poirota tylko kilka ostatnich zauważalnie odbiega od oryginalnych opowiadań i powieści. Reszta oddaje nam wiernie wszystko, co tylko Christie dla nas wymyśliła: genialnie błyskotliwe zagadki, namacalnie prawdziwą Anglię sprzed i po drugiej wojny, stroje, szminki, maniery, belgijski akcent Poirota, małe i wielkie dramaty, napięcie, tempo, tajemnice, szubienice i tańce. W promocji dostajemy jeszcze wszystkie postaci drugoplanowe, które u Christie często smakują trochę papierem, a w filmach nabierają ciała i osobowości. Kto czytał tylko książki, ten nie spodziewał się może nawet, jaki potencjał drzemie w romantycznym Hastingsie, pedantycznej pannie Lemon i charyzmatycznej Ariadnie Oliver. Nawet poczciwy Japp - i jego na poły mityczna żona - okazują się zupełnie żywymi osobami. Poirot jest jak ocean perełek, a jeden z najmilszych wyborów, jakie tylko można sobie wyobrazić, to ten, czy dziś wieczorem łykamy pełnometrażówkę, czy może dwa urocze, pięćdziesięciominutowe kąski.
Zaraz!
Ale skąd w ogóle jakiś Poirot, w tej naszej krainie Sherlockizmu? Czy blog szykuje się do jakiejś szkoującej konwersji?
Nic podobnego. Czas jednak wyznać Wam pewną prawdę, której może nie oczekiwaliście. Ujmując rzecz w języku filozofów, "Sherlockiana" to z konieczności blog o Sherlocku Holmesie - ale przygodnie tylko o Wielkim Detektywie. Sprawę przybliży Wam może porównanie: gdy Holmes faktycznie rzuca pracę i przenosi się do Sussex, by hodować pszczoły, brzmi to dla mnie jak równie dobry początek fantastycznej historii, jak nieśmiertelne "Pani Hudson zaanonsowała nam zdenerwowaną klientkę". Gdyby to Poirot postanowił zrezygnować z zawodu, w tej samej chwili rozpłynąłby się w szarości i niebycie.
Kiedy jednak mam ochotę zaangażować się w  porządne śledztwo, zawsze zaczynam od smutnego westchnienia "czemuż to ach czemuż pamiętam nadal te wszystkie Poiroty...". I jeśli już muszę odłożyć na minutę powieść Agathy Christie, analizuję, kto z podejrzanych ukrywa swoją prawdziwą tożsamość i o co, no o co też chodzi z tym wazonem?! Odkładając na chwilę książkę o Sherlocku, zastanawiam się zwykle, czy Watson dzierga mu na Gwiazdkę kolorowe szaliczki.
Christie od ACD dzieli, wbrew różnicom w świecie przedstawionym, niewielka odległość w czasie wydawniczym - pierwsze Poiroty zaczęły się ukazywać jeszcze przed ostatnimi Holmesami. W przeróżnych klasyfikacjach literatury sensacyjno-kryminalnej, opowieści o Poirocie i opowieści o Holmesie wpadają wręcz do tego samego pod-worka, opatrzonego etykietą "powieść detektywistyczna". Tak też zostało mi to przedstawione na zachętę, gdy dzieckiem w głębokiej podstawówce będąc, zapragnęłam zmierzyć się z lekturą w postaci tomiku z trzema powieściami o Sherlocku Holmesie. Pragnienie to naszło mnie zaraz po tym, jak ustaliłam, że wbrew mojemu głębokiemu dziecięcemu przekonaniu, Conan Doyle nie ma zbyt wiele wspólnego z Conanem Barbarzyńcą i "Studium w szkarłacie" to NIE jest książka o bardzo umięśnionym półnagim panu z licznymi narzędziami mordu w rękach, tylko powieść o ekscentrycznym brytyjskim dżentelmenie.
Ponieważ byłam również (bardzo słusznie tym razem) przekonana, że ekscentryczni brytyjscy dżentelmeni to - nie licząc może muszkieterów - zdecydowanie najlepszy rodzaj bohatera, na hasło "Doyle to był taki wzór dla Christie", po licznych upojnych nocach spędzonych na polowaniu na morderców u boku Poirota i spółki ("och, mamo, ja tak się boję spać bez tego światła w szafie, muszę zostawiać zapalone!"), sięgnęłam po tego całego Holmesa z wielkim entuzjazmem.
Bezbrzeżne było moje zdumienie i rozczarowanie.
Moffat, w swoim pięknym wstępie do STUD (którym rozkoszuję się dzięki pięknemu prezentowi od Ninedin :)), twierdzi, że to, dzięki czemu Sherlocki podbiły świat, to dedukcje i przyjaźń - i ma, oczywiście, rację. Oczywiście przez "dedukcje" nie ma na myśli tego, co wyśmiewałam kiedyś na Sherlockianach, a raczej po prostu fakt, że Holmes jest genialny i że potrafi wykoncypować rzeczy, o których Czytelnikowi się nie śniło i to jeszcze stworzyć przy tym złudzenie, że Czytelnik też by tak umiał, gdyby się bardziej wysilił. Moff prześlicznie opisuje, jak to STUD przeczytane w wieku cielęcym otworzyło przed nim wrota krainy różnych sherlockistycznych rozkoszy, i muszę Wam wyznać, że czytając to, umierałam z zazdrości.
Mały przyszły Sherlockista głuchy był na uroki dedukcji i nie dostrzegł przyjaźni pod surowym, chłodnym, angielskim sztafażem.
Czytając STUD, aż do samego końca byłam przekonana, że ta - o rany, jaka długa! - opowieść o Mormonach to tylko wielka ściema i otłuszczony red herring, bo na końcu - wreszcie! - Holmes wygłosi swoją wielką mowę, w której i tak zadziwi mnie jeszcze rozwiązaniem sprawy. Jak prawdziwy detektyw, jak Poirot! Nic z tego. W HOUN przynajmniej było jakieś śladowe zaskoczenie (chociaż nigdy poważnie nie obstawiałam nikogo innego z nader wąskiej grupy wiarygodnych podejrzanych), ale SIGN to już kompletna porażka. Żeby chociaż jeszcze te klejnoty znaleźli i ktoś coś z tego oprócz przeklętej żony wyniósł... Gdyby nie mój ukochany motyw literacko-filmowy w ogóle (czyli zabili go i wrócił), to pewnie nawet bym już nie przebrnęła przez kolejne tomy, a tak czy owak, po tym pierwszym, nieudanym spotkaniu, moja znajomość z Holmesem się urwała.
Gdybym nie wyjechała ponad dziesięć lat później na studia do Krakowa, gdybym nie zamieszkała sama w smutnej, krakowskiej kamienicy, wymagającej audiobooków dla osłody, gdyby nie głosy Douglasa Wilmera i Davida Timsona, gdyby nie cudowne zdumienie faktem, jak piękna, melodyjna, barwna i szlachetna angielska proza ACD kryła się pod koszmarnymi polskimi koślawcami (z tym ohydnym wołaczem "Holmesie" i "Watsonie"), to nie tylko nie mówiłabym dziś przestarzałą angielszczyzną z podejrzanie wyraźnym brytyjskim akcentem, ale i może nawet zasypiałabym spokojnie, nie gryząc paznokci w obawie, że mój ukochany aktor nie dostanie pośmiertnej Bafty.

Ale zostałaby mi słabość do porządnych morderstw.
Wydawałoby się, że nie było lepszych czasów dla ludzi, którzy kochają morderstwa, prawda? Pół Empiku zawalają przecież sensacje i kryminały i nie ma nacji, która nie szczyci się co najmniej kilkoma długaśnymi seriami powieści. Problem jest taki, że z wyjątkiem kilku dosłownie klasycznych lub wybitnych postaci (Salander, Fandorin) czy klimatycznych serii (Camilleri), rzadko całych książek ("Lewiatan"!), pasionemu od maleńkości intrygami Aleksa i Christie Sherlockiście nic się po prostu nie podoba.
Porządne morderstwo to jakoś nie chce być to, co wtryniają nam masowo wszyscy ci autorzy, tłumaczeni pracowicie z wszystkich języków Europy. Odnoszę wręcz nieodparte wrażenie, że istnieje  niepisany kanon, zgodnie z którym od jakiegoś czasu taśmowo produkuje się nowe kryminały.
Przede wszystkim stawiać trzeba koniecznie na realizm i to w stylu policyjnych rubryk z gazet. Wiadomo przecież, że ludzie najbardziej lubią czytać o takich zbrodniach, jakie faktycznie dzieją się w co bardziej paskudnych dzielnicach ich miast. Nie ma nic ciekawszego niż burda narkotykowych dilerów albo zemsta mafii. Najlepiej, żeby zbrodni dokonał pedofil, gwałciciel, mąż-psychopata czy inny zwyrodnialec, który ot tak sobie nienawidzi kobiet albo polityków, ewentualnie bogaty zbok, który jest obmierzły, bo bogaty i bo zbok naturalnie. Sprytni, sympatyczni i eleganccy mordercy o racjonalnej motywacji, którą łatwo potrafimy zrozumieć, to rzadkość, a książki nie są od tego, żeby przedstawiać nam coś, czego nie mamy na co dzień.
Nie myślcie sobie, że morderstwo to ma być jakieś dzieło sztuki i wyzwanie dla intelektu. Tylko ostatnie betony-konserwy znajdują przyjemność w mychą trącących zabawach w niemożliwe zbrodnie. Zamknięte przestrzenie, chytre manipulacje czasem i alibi, pomysłowe narzędzia zbrodni i ograniczony krąg podejrzanych to lamus, pajęczyna, obciach i ramota.
Niech Wam się nie wydaje, że głównym bohaterem powinien być detektyw. Zasadniczo wiadomo przecież, że i tak fajniejsze są powieści takie bardziej szpiegowskie, pełne różnych pośpiesznych, instrumentalnych i byle jakich zbrodni, ewentualnie bardzo smutne i mroczne dramaty obyczajowe z kryminalną intrygą w tle. Mamy się interesować, czy A pracuje dla C, czy B Upora się z Samym Sobą, albo czy D zabił E, żeby przejąć gang po F, a nie ekscytować się jakimś przebrzmiałym "whodunit?" i czy detektyw złapie tego mordercę czy też nie.
Głównym bohaterem książki o porządnym morderstwie powinna być raczej, sądząc ze statystyk, jakaś ponura pora ponurego roku w ponurym miejscu (jesień w Edynburgu, zima we Francji albo dowolny okres w Skandynawii), ewentualnie po prostu egzotyczna dla większości czytelników lokalizacja gdzieś w Szwecji, Austrii, Szwajcarii lub Rosji. Ludzie najbardziej, jak się zdaje, lubią czytać o miastach, szczególnie, jeśli miasta te są przedstawiane w jakichś innych czasach, kiedy należały do obcych krajów ościennych i ich ulice miały takie klawe, zagraniczne nazwy. Właściwie rozkminianie, co to jest dzisiaj ta Wihajstergasse, samo w sobie załatwia problem stworzenia napięcia w kryminale.
Pamiętamy, że zależy nam przede wszystkim na ogólnie pojętym realizmie, a dbałość o świat przedstawiony i lokalny koloryt ujmuje wszystkich - z wyjątkiem oczywiście twardogłowych zacofów w rodzaju Sherlockisty, takich ludzi jednak nie chcemy w naszych księgarniach.
Oprócz pogody i scenerii w książkach jednak muszą być też jakieś osoby, a w większości powieści nawet pojawia się detektyw, który wzmacnia w czytelniku wrażenie, że czyta jakąś serię i powinien już szykować kaskę na kolejny owej serii odcinek. Ktoś, kto niczym Sherlockista w dziedzinie kryminologii operuje paroma prymitywnymi pojęciami jak cepy, twierdzi zwykle, że detektyw musi być głównym bohaterem powieści z tego prostego powodu, że jego jedyny pozapogodowy konkurent do tej roli, morderca, ma do samego końca pozostać niewiadomą (tak zwany "odwrócony whodunit", w którym od początku wiemy, kto jest gagatkiem, ale kibicujemy detektywowi, udał się wprawdzie co najmniej raz i był to cudowny "Columbo", jednak Peter Falk już nie żyje, tak samo jak ten gatunek).
Współczesne kryminały niechętnie przyznają piernikom w rodzaju Sherlockisty małą dozę racji. Skoro już detektyw musi być głównym bohaterem, niechże przynajmniej przesadnie nie wyróżnia się z tłumu. Czytelnik nie powinien żywić niepokoju, że detektyw powie lub zrobi cokolwiek, co może go zaskoczyć. Jak wiadomo, zaskoczenie źle robi na nerwy, a powieść kryminalna ma działać uspokajająco. Jest wprawdzie kilka śmiałych serii, w których detektyw chociaż w założeniu czymś tam się wybija, ale nie wiadomo właściwie jakim cudem serie te trzymają się jeszcze na powierzchni.
Czytelnik nie powinien przede wszystkim mieć dezorientującego i przykrego wrażenia, że nie zna jeszcze detektywa z setek książek i filmów, które widział wcześniej. Dlatego najlepiej, by detektyw pracował na policji, bo wprawdzie najwięksi i najbardziej przez popkulturę ukochani detektywi nieodmiennie byli genialnymi pół-amatorami (no może ze skromnym wyjątkiem Maigreta), ale na takiego amatora zawsze trzeba mieć nowy pomysł, a detektyw policyjny jest właściwie gotowy, starczy tylko go nie zepsuć jakąś oryginalną myślą. Kryzys wieku średniego, kłopoty z alkoholem/zdrowiem, klęska w życiu osobistym, ogólne zgorzknienie z powodu okrutnych realiów pracy w skorumpowanej/bezradnej policji - to jest szkielet, którego właściwie nie wypada ruszać; można natomiast poszaleć jeśli chodzi o upodobania kulinarne oraz muzyczne (chociaż preferuje się słabość do klasyki).
Nie trzeba rozwodzić się, dlaczego zatrudnienie detektywa na policji praktycznie załatwia problem metody. Metody Genialne i Wyjątkowe są dla zgredów w rodzaju Sherlockisty, którzy pewnie wciąż potajemnie ekscytują się psychologicznym podejściem Poirota i skojarzeniami staroświeckiej panny Marple.
No dobrze, powiecie, ale wróćmy do samego początku: czemu właściwie Poirot? Czemu nie Holmes, detektyw-konsultant i ueber-policjant, prawie-pierwszy w swoim rodzaju (Dupin? Dupin Who?), wyjątkowy, genialny i zaskakujący, Holmes-wynalazca dedukcji i daktyloskopii, a także ekscentrycznej metody rozpoznawania mordercy po popiele z jego cygara?
Bo cały ten Holmes nie rozwiązał ani jednego porządnego morderstwa. To oczywiście nie jego wina, że Doyle notorycznie stwarzał mu największe pole do popisu... na etapie odtwarzania życiorysu klienta. Nie bez przyczyny ACD nazywany jest jednym z twórców gatunku, ale Christie - to najjaśniejsza gwiazda Złotego Wieku Kryminału.
Nic dziwnego, że Holmes nie miał okazji prowadzić miażdżących psychologicznych wojen Poirota, skoro najbardziej tak naprawdę lubił sprawy, które zaczynały się od groteski, a kończyły w najlepszym razie jakąś ciekawą tragedią, czasem tylko obserwowaną przez detektywa z ukrycia. Strasznie lubię chytre pomysły ekipy BBC, ale ilekroć czytam potem recenzje nie dość dopieszczonych widzów, że kiepawy ten "Sherlock", bo oni "od początku zgadli", to ogarnia mnie cicha melancholia. Bo zagadki w "Sherlocku", chociaż takie "proste", to i tak już jest piękne oszustwo i cudowne wręcz przekłamanie. W Kanonie rzadko w ogóle cokolwiek ważnego jest do zgadywania. To super, że Holmes wie o każdej podróży do Chin swoich klientów, ale nie da się udawać, że rodzi to takie samo napięcie, jak pełna podstępów walka Poirota, by dopaść mordercę, zanim ten dopadnie swoją kolejną ofiarę. Oczywiście u Christie też zdarzają się - z niewiadomych przyczyn - jakieś "tylko kradzieże", albo bardzo smutne szpiegowskie gniocidła (to nie znaczy, że nie uwielbiam Tommy'ego i Tuppence). Ale przy stole tak suto zastawionym soczystymi morderstwami, możemy Wielkiej Agacie wybaczyć łaskawie te dwie nieświeże sałatki. Holmes jako Detektyw w Kanonie się po prostu marnuje i aż widać, jak wyrywa się prosto w objęcia Moffata, który jeszcze wymyśli mu dobre zagadki, choć w zupełnie nowej, jeszcze krwawszej i bardziej morderczej epoce.
Może nawet malkontenci z forów o BBC-Sherlocku westchną kiedyś w szoku "Ach, no na to nie wpadłam!". Mnie to obojętne. I dam głowę, że Moff, czule klecąc Holmesowi tajemnicze intrygi, także uśmiecha się pod nosem. Wszystkie te zagadki i wszyscy porządni mordercy, to tylko nasz pretekst i nasza wymówka. A czego chcemy naprawdę - o tym są przecież całe Sherlockiana. Szalików pod choinkę, pary ekscentrycznych Anglików, geniuszu i the game is afoot!.

***
A skoro już mowa o samych Sherlockianach, to na koniec czas na małe ogłoszenie. Dotychczasowy tryb prowadzenia bloga ("piszę, jak akurat przyjdzie mi do głowy temat, albo mam szczególnie dużo innej pracy") prowadzi do kilku niepożądanych konsekwencji. Pierwsza jest taka, że wystarczy przestój w tematach lub doniesieniach, żeby robiły się takie długie przerwy jak ostatnia, a od takich przerw dokumentnie wypada się rytmu i czytania i pisania. Druga - że wypadanie z rytmu utrudnia z kolei jeszcze bardziej powrót, wzmaga oczekiwania i ogólnie rzecz biorąc stresuje Sherlockistę.
Dlatego też od przyszłego tygodnia notki - choć niekoniecznie bardzo długie - pojawiać się będą regularnie najpóźniej w niedziele, przy czym oczywiście ważne rzeczy, nagłe inspiracje i nagrody dla Jeremy'ego mogą zawsze liczyć na dodatkowe miejsca ;)


*Lord Peter Wimsey zasłużył sobie w moim życiu na co najmniej pół konkurencyjnego bloga, więc zafunduję mu chociaż oddzielną i serdeczną notkę.

14 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Uwielbiam Agathę Christie, aczkolwiek mam jakąś niezrozumiałą dla świata i dla mnie samej awersję do postaci Poirota. Może to ten jego belgijski akcent...
Aczkolwiek zawsze wydawało mi się, że detektywem jest pod jakimś dziwnym względem lepszym niż Holmes, tylko jakoś do teraz nie wiedziałam dlaczego.
Ale już od samego początku czytałam wszystko z Poirotem jako świetne kryminały gdzie detektyw mnie wkurza ogromnie, natomiast dzieła ACD jako... Właściwie nie wiem jako co. Chyba jako opowiści o przegenialnym XIX - wiecznym brytyjskim dżentelmenie - wariacie (tak, wariacie, nie ekscentyku, a może nawet czasem szaleńcu, takim "insane", jeśli mogę to ująć w ten sposób).
I bardzo mi to odpowiada.

Sherlock Kittel pisze...

Ach ci irytujący cudzoziemcy w tych swoich lakierkach... ;)
Dżentelmen - wariat - oh yeah :)

9 pisze...

Hoho!
1. Miło, że wspominasz o Dupinie, bo wszyscy tylko Holmes i Poirot i ktośtam cośtam, a nikt nie pamięta o głodującym EAP.;)
2. Widzę też, że wbijasz szpilę Krajewskiemu (albo to moje skrzywienie, bo ostatnio czytałem ;>).

Chimek

Sherlock Kittel pisze...

No właśnie o biednym Dupinie i jego sprytnie odnalezionym liście niedługo będą pamiętać tylko ci, którzy faktycznie przeczytali STUD, gdzie jest o nim wzmianka (a także o Lecoqu).
A szpila była jak najbardziej pod adresem Krajewskiego, chociaż tak naprawdę trochę podle obciążam go winą za wylansowanie tej niezbyt mądrej mody. Te jego Mocki są znośne. Kiedy usłyszałam, że przeniósł się do Lwowa, to już mnie to zirytowało, bo powieści detektywistyczne to raczej nie powinny być jednak z zasady przewodniki. Ale kiedy zobaczyłam, jak zaraza się szerzy i przeczytałam, że prezydent Lublina dofinansował jakąś serię kryminałów o mieście (nawet przeczytałam recenzję z wrażenia...), to już naprawdę ręce mi opadły.

Ola pisze...

Ale jak możesz nie lubić Richarda Jury'ego? (bo chyba mu się dostało geograficznie...). Przyznam szczerze, że zdecydowanie wolę kobiety-detektywów, a już w ekstazę wpadam, gdy dedukcją zajmują się dziewczynki w typie Emmy Graham czy Flawii de Luce - ale, jak mawia kolega-bloger, każdemu jego porno.

Sherlock Kittel pisze...

Jury to jest moja wielka nadzieja na lepszą przyszłość, zamierzam się z nim zapoznać ASAP, a nie zrobiłam tego dotychczas właśnie dlatego, że Emma Graham jakoś mi nie weszła...
Zresztą, nie twierdzę przecież, że w ogóle nic nie ma fajnego na świecie po Christie, raczej smuci mnie to, że nie potrafię jakoś trafić na coś, co mi się spodoba tak naprawdę naprawdę, a nie na siłę, bo tu jest w miarę oryginalny detektyw, a tu przez 100 stron byłam zainteresowana intrygą. Wielu rzeczy przecież w ogóle nie znam, jeszcze więcej po prostu porzucałam po iluś stronach, bo nie byłam ciekawa, co dalej (casus Hotelu Paradise właśnie). Chciałam trochę sama dla siebie ustalić, jakie warunki musi spełnić coś, co mnie naprawdę zachwyci. Kobiety uwielbiam w roli autorek, nie wiem, jak to się dzieje i na co dzień nie wierzę w stereotypy, ale, kurczę, kryminały pisane przez kobiety są po prostu lepsze i kropka ;) (No, może z wyjątkiem Donny Leon, ale ona pisze kryminały mniej więcej tak, jak piszą je często mężczyźni, czyli przynudza o polityce ;)). Jako bohaterki przekonują mnie o wiele mniej, ale może wciąż gdzieś czeka na mnie odkrycie.

Anonimowy pisze...

No, Anonimowa [dalej nie wiem, jak tu się można zalogować? ] odetchnęła z ulgą: będzie mogła normalnie żyć i pracować, bez narastającej frustracji i ganiania z rozwianym włosem po kilkanaście razy dziennie, aby sprawdzić, czy pojawił się jakiś nowy wpis [tak jakby mało było nerwów z oczekiwaniem na Baftę dla Jeremy’ego...]. A teraz wpisy będą, może nie zawsze takie długie, ale w miarę regularne! Alleluja.:-)))
„I jeśli już muszę odłożyć na minutę powieść Agathy Christie, analizuję, kto z podejrzanych ukrywa swoją prawdziwą tożsamość i o co, no o co też chodzi z tym wazonem?! Odkładając na chwilę książkę o Sherlocku, zastanawiam się zwykle, czy Watson dzierga mu na Gwiazdkę kolorowe szaliczki”. Trafione w dziesiątkę, drogi Sherlocku!!!!
Oczywiście uprzejmie śledzę wszelkie „sprawy” Holmesa, ale wszystkie te ofiary, mordercy, panny szukające pomocy, cwaniaki, mściciele, niesłusznie oskarżeni, femmes fatales, szantażyści albo ludzie uwikłani w zbrodnię nie do końca z własnej winy są dla mnie cennym, ale tylko sztafażem dla postaci Holmesa, i po odłożeniu na chwilę książki zadumać się mogę najwyżej np. nad jego odpowiedzią na pytanie Watsona, czy spodziewa się dzisiaj wizyty jakiegoś przyjaciela: „Except yourself I have none” albo nad zadziwiającym przypływem gotówki młodego doktora Vernera, którego nagle było stać na zapłacenie wygórowanej ceny za odkupienie praktyki Watsona... I goręcej niż postępowaniem za intrygami każdej „sprawy” śledzę i chłonę, jak Holmes rzecz po swojemu osądzi i zakończy - w swoim akcie strzelistym wiary w sprawiedliwość, nie w prawo; kogo puści wolno, by uratować jego duszę, komu pozwoli umrzeć w spokoju, komu pozwoli żyć w błogosławionej nieświadomości strasznych faktów, kogo, kto zabił, bo kochał - rozgrzeszy, choć sam „nigdy nie kochał”...

I, oczywiście, westchnę sobie, wspominając, ile razy wyciągnął swoje długie nogi w stronę kominka albo ile razy rzucił Watsonowi figlarne spojrzenie... :-)))

Ysabell pisze...

Och, dzisiaj wpis na tyle różnych tematów, że człowiek aż nie wie co komentować... :)

To może od początku: Sucheta jako Poirota uwielbiam, chociaż samego Poirota szczerze nie znoszę (to zresztą kolejny triumf brytyjskiej telewizji i twórców seriali, bo tak samo mam z Brettem i papierowym Sherlockiem). Christie generalnie miała taki zwyczaj, ze najważniejszych faktów czytelnikowi nie podawała ("Poirot przeczytał depeszę i pokiwał z zadowoleniem głową...", taa... jasne, co było w tej depeszy powie dopiero na koniec), a ja tego bardzo nie lubię.

I jakoś tak wychodzi, że moim ulubionym angielskim detektywem jest Joe Alex. Może nieortodoksyjnie, ale co ja mogę na to poradzić?

Chociaż Jury'ego też lubię, a Tobie powinien się spodobać, bo co prawda policjant, ale ma konsultanta-amatora-dziwaka. A dodam, że Emma zupełnie mi nie podeszła.

A zupełnie inna sprawa, że gust kryminalny mam chyba zupełnie odwrotny, bo uwielbiam Donnę Leone, nie przepadam za Camillerim i szczerze nie znoszę Salander. Ciekawa rzecz, że z wszystkimi uwagami poza tym się zgadzam. Tez mnie frustrują te przemrocznione światy z przemrocznionymi zbrodniami.

Aha i uwielbiam Columbo.

A moimi ulubionymi detektywami (poza Alexem) od dawna nieodmiennie pozostają braciszek Cadfael i Samuel Vimes.

Sherlock Kittel pisze...

Cadfael :) ! No oczywiście, chociaż znam go tylko ze słuchu. Moja druga ulubiona osoba duchowna po ojcu Brownie :)))
Salander doceniam jako naprawdę świeżą i pociągającą postać i doceniam też fakt, że przez cały pierwszy tom byłam strasznie ciekawa rozwiązania, ale potem oczywiście zaczęły się te wszystkie bezeceństwa w piwnicach i manifesty polityczne... i trzeciego tomu to już nie przebrnęłam.
Alexa po prostu uwielbiam. Intrygi to jest mistrzostwo świata przewyższające momentami nawet Christie ("ta kawa powinna trafić do roczników kryminalistyki" - so true ;)). Jednak sama postać intrygowała mnie jednak mniej niż Poirot. Był może lepiej uczłowieczony przez kumpli i Karolinę, ale ciekawi mnie, czemu już druga osoba w komentarzach nie lubi małego Belga z wielkimi szarymi komórkami :) To prawda, że czasem Christie ima się nieuczciwych chwytów i Poirot dostaje jakieś informacje, których my nie widzimy. Ale jakoś się z tym pogodziłam, bo zwykle jest jednak tak, że mamy szansę odgadnąć, na jakie pytanie odpowiedzią jest ta depesza ;) Donna jakoś zupełnie mnie nie chwyciła, widać albo Brunetti albo Montalbano ;)

Sherlock Kittel pisze...

*"Znam Cadfaela tylko ze słuchu" znaczy: tylko ze słuchowisk, nie z opowieści wielbicieli ;)

Ysabell pisze...

Ojca Browna też bardzo lubię. :)

A Cadfaela warto poczytać, a jeszcze bardziej warto zobaczyć serial, zwłaszcza że gra go sam sir Derek Jacobi (którego, oczywiście, uwielbiam).

A ja chyba po prostu nie mam potrzeby fascynowania się detektywem samym w sobie, bardziej mnie ciekawi samo śledztwo. Może dlatego mi nie przeszkadzają policjanci...?

A buców nie lubię, więc i Holmes, i Poirot mnie irytują. Tak samo zresztą Salander, która poza byciem bucem jest też cudownym dzieckiem-samoukiem, czyli drugą kategorią nielubianych przez mnie bohaterów (przy czym mówię tylko o I tomie, bo tylko tyle zmogłam).

Ola pisze...

Podobno przygody Emmy Graham są bardziej strawne, gdy podejdzie się do nich jak do książki obyczajowej, a nie do kryminału - i coś w tym jest. Tak jak u Jury'ego wszystkie opisy relacji pomiędzy postaciami są dodatkiem do głównego śledztwa, tak w Hotelu Paradise jest na odwrót; dość powiedzieć, że całość zagadki kryminalnej poznajemy dopiero pod koniec trzeciego tomu, a i tak mam wrażenie, że autorce bardziej zależało na pokazaniu klimatu opuszczonego hotelu. Jednakowoż ja takie książki wolę (aż strach mi się przyznawać, ale ja nie przepadam za twórczością Christie - czytałam tylko to, co przetłumaczyła na polski moja teściowa). Ale lubię "Pszczołę i jednorożca". :D

ninedin pisze...

To ja w takim razie z oświadczeniem, ogłoszeniem i pytaniem.

Oświadczenie:
To jest kolejny naprawdę, naprawdę świetny wpis!

Ogłoszenie:
Mnie też momentami Poirot (ze swoją manią wielkości i konserwatywnymi manierasmi) denerwuje. Co nie zmienia faktu, że lektura Twojego wpisu uiświadomiła mi, że z kalsycznych whodunnitów za niedościgniony i mistrzowski wzór uważam chyba najbardziej "Morderstwo w Orient Ekspressie" - może dlatego, że jako nastolatka, za pierwszym oglądaniem, (najpierw widziałam film z Suchetem, potem czytalam) dałam się nabrać i zaczęły mnie irytować te dziwne związki między postaciami, które wszystkie wydawały się znać nawzajem. Za dużo tego, pomyśłama sobie z irytacją, jak na zbieg okoliczności, nie ufając autorce, że właśnie to jest podstawowym clue w całej sprawie... Uwielbiam, jak się autorowi uda mnie oszukać.

Aha - dzielimy, obawiam się, serdeczne uczucia do Lorda Petera :)

Pytanie:
Niekoniecznie z pełnym przekonaniem - bo miewam sama "ale" do jej twórczości - ale zapytam o Elizabeth George i o Thomasa Lynleya jako detektywa.

PS. Chyba zrobię u siebie na blogu osobną kategorię dla powieści kryminalnych...

Sherlock Kittel pisze...

O! Czyli kolejna rzecz do wypróbowania. Dobrze wiedzieć, może uda mi się po wampirach jeszcze gdzieś wybyć na chwilę ;)
Trochę się aż boję pisać notkę o lordzie Peterze, bo nie może nie być osobista i to w takim prywatnym sensie, nie tylko w takim, że się wyznaje serdeczne uczucia do postaci. Muszę wymyślić na niego sposób, bo od zawsze chciałam go tu jakoś wprowadzić, a się nie dawało ;)
Dział o powieściach kryminalnych - świetny pomysł! A z Christie właściwie nie wiem, co uważam za najlepsze i najbardziej klasyczne. Bo najbardziej mnie zaskoczyło (i oczywiście wkurzyło, bo jest takie nie fair!) "Morderstwo Rogera Ackroyda", oczywiście ;)