niedziela, 3 czerwca 2012

Lajfstajlowy przewodnik po "Sign of Four"


Ewidentnie na temat "styl życia" istnieje wśród Czytelników zapotrzebowanie, bo poprzednia notka wzbudziła sporo pozytywnych reakcji. Zdecydowanie zamierzam eksplorować ten nowoczesny i lukratywny wątek  - w nieustającej nadziei na mopa, chociaż przydałby się także mikser - i połączyć go dziś z tematem zainspirowanym życzeniem jednej Czytelniczek, które brzmiało, żeby Sherlockista napisał parę zdań o "Znaku czterech".


"Znak czterech" czyli "Sign of Four" nie jest tą pierwszą powieścią, ze spotkaniem, listą, mormonami i w ogóle wszystkim (STUD), nie jest tą, w której jest Moriarty (VALL) ani nie jest jedyną (HOUN), którą rzeczywiście czasem ktoś czyta jako samodzielną książkę i która została zekranizowana 789379 razy, z czego 789376 razy źle, raz katastrofalnie źle (Baker), raz miernie (nie... nie napiszę "Brett" obok "miernie", i tak zrobił, co mógł) i raz genialnie (wiadomo). SIGN, za to, to jest właśnie ta powieść, w której pojawia się Mary Morstan, czyli przyszła pani Watson i to już w zasadzie wystarcza, żeby za nią nie przepadać.
Są natomiast aż dwa powody, dla których pewnie wszyscy ją w najbliższym czasie przeczytamy. Po pierwsze, wydali ją w serii BBC ze wstępem Martina Freemana. Tutaj liczy się bardziej symbol niż sam tekst, bo Freeman nie jest jakimś wybitnym mistrzem pióra. Napisał jednak na koniec, że pojawia się w niej Mary Morstan i że to dobra nowina dla Watsona. Niektórzy interpretują to stwierdzenie, a także sam fakt, że akurat BBC-Watsonowi dostało się napisanie przedmowy do tej właśnie powieści, jako wskazówkę, że SIGN będzie motywem przewodnim któregoś z najbliższych odcinków Sherlocka. O ile da się w ogóle powiedzieć "najbliższy" o czymś, co będzie za rok i kawałek... W każdym razie, właśnie dlatego, że w sprawie serialu nic się chwilowo nie dzieje, wiemy tylko, że Moff nic nie pisze, bo kleci Doktora, a Gatiss myśli o tym, żeby zacząć pisać pierwszy z tych nowych odcinków, ale dopiero w nieokreślonej przyszłości, przeczytanie książki, która być może będzie miała z tym coś wspólnego wydaje się co najmniej równie dobrym pomysłem, jak wymyślanie kolejnych fraz z cyklu "weź cytat z Sherlocka i podmień jakieś słowo na „naleśnik”" (jeśli ktoś nie widział, niech luknie na #ReplaceSherlockQuotesWithPancake...). Nie, żebym uważała, że jest coś nie tak z tym ostatnim zajęciem. Wręcz przeciwnie, jeśli coś mi się w nim nie podoba, to tylko nadreprezentacja cytatów z serialu wobec cytatów oryginalnych - tym lepszy więc powód, by zająć się dla odmiany właśnie oryginalnym tekstem. 
Od dłuższego czasu mam jednak bolesną świadomość, że generalnie to co Wam na Sherlockianach oferuję, jest przyziemne i wyzbyte z duchowej głębi. Żyjemy w czasach, w których - wciąż na nowo zadziwia mnie to w nowoczesnym pojęciu "stylu życia" - każda drobna czynność niesie ze sobą często nieoczekiwanie głębokie treści i definiuje nas na nowo. Myślimy, że wybieramy napój, a tu się okazuje, że właśnie wyraziliśmy swoje prawdziwe "ja", szczególnie jeśli napój był w papierowym kubku
 (bardziej zachowawcze indywidualności decydują się kubki termiczne, które jednak dzięki innowacyjnemu wzornictwu lepiej wpisują się w nurt city style chic), chcemy skuteczną aplikację, a tu nagle dowiadujemy się, że one różnią się od siebie głównie osobowością, próbujemy odwiedzić sklep ze sprzętem elektronicznym, a trafiamy do "niezwykłych miejsc", w których spełniają się idee "filozofii "do.more"" albo znaleźć można "ideas for life" w postaci mikrofalówki. To w świadomym kształtowaniu naszego lajfstajlu właśnie wyraża się teraz kreatywność naszych dusz, bo każdy z nas jest tą jedyną, niepowtarzalną śnieżynką, które łączy Nokia i zestaw brandów. 
A na Sherlockianach? Na Sherlockianach płasko, płytko, jeden wymiar i żadnej idei. No, jaka tu jest właściwie filozofia marki: "czytaj, jak lubisz Holmesa"? Żenada, poruta, mecz z Irlandią Północną (ten z tamtych kwalifikacji) - trudno uwierzyć, że autorka ma z tej filozofii już prawie doktora... To jest właśnie, drodzy Czytelnicy, najlepsza ilustracja tego, jak źle polskie uczelnie dostosowane są do realiów rynkowych i ile warte są przestarzałe tytuły.
Z dumą donoszę jednak, że zaczęłam nad tym pracować. Na przykład, dalszej części dzisiejszej notki przyświeca idea „twoje życie.twój szpan”, a moja tymczasowa mini-filozofia będzie polegała wyciągnięciu z SIGN i okolic takich treści, które najbardziej nas ubogacą. Szczególnie interesować nas będą informacje, dzięki którym można imponować znajomym (a zwłaszcza fanom serialu, którzy znają SIGN gorzej od nas), czyli informacje o wysokim SzF („szacun factor”), a także te, które inspirują do lajfstajlowego lansu (LL), żeby nie było, że to jest blog dla nieudaczników, którzy wypuścili z dłoni ogon rajskiego ptaka ambicji i nic nie myślą o autopromocji.
Zaczniemy od tytułu. Punkty za SzF możemy zbierać dwustopniowo. Po pierwsze, mówiących „Sign of Four” poprawiamy na „The Sign of Four”, bo tak jest bardziej elegancko i gramatycznie (1 SzF), ale potem natychmiast dodajemy, że tak naprawdę to powinno się mówić „The Sign of THE Four” i robimy tajemniczą minę (3 SzF). Naciskani, czemu właściwie, przypominamy sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, tak brzmiał oryginalny tytuł  powieści opublikowanej w roku 1890, czyli prawie osiem lat po STUD (1 SzF), w Lippincott’s Magazine  (0 SzF – nikt nam nie uwierzy, że nie wyguglaliśmy pod stołem w ajfonie). Ale po drugie, tak powinien brzmieć ten tytuł także z uwagi na jego sens. To w końcu jest znak konkretnych czterech spiskowców, czyli „The Four”, a nie znak bliżej nieokreślonej czwórki. Pamiętajmy jednak, że we wszystkich praktycznie ważnych późniejszych wydaniach „the” jest jednak zjedzone.
Następnie możemy niedbale napomknąć o tym, że w SIGN, podobnie jak w STUD, także znajduje się rozdział o tytule „The Science of Deduction” (0,5 SzF), tylko nie kompromitujmy się dodawaniem, że jest to również nazwa strony Sherlocka BBC (-1 SzF, Captain Obvious!). Ten rozdział jest jednak jednym z naszych największych skarbów, bo zawiera długą i pełną treści „scenę salonikową”, czyli ulubioną przez wszystkich Sherlockistów scenę, w której żaden klient nie zawraca nam jeszcze głowy i możemy skupić się na tym, co interesuje nas naprawdę, czyli na Sherlocku i spokojnie posłuchać jego rozmowy Watsonem, przypominając sobie przy okazji różne ważne fakty. („Przypominając sobie” to może trochę mylące sformułowanie, bo to właśnie między tymi scenami występują zazwyczaj zabawne niezgodności. SIGN to jednak dopiero drugi tekst o Sherlocku i nasz poczciwy doktor jeszcze się tak nie motał w narracjach.)
Wątek z kokainą należy rozegrać umiejętnie. Jest to bowiem – o czym kiedyś wspominałam –chyba najbardziej sztucznie rozdmuchana sprawa związana z Sherlockiem, trzeba się więc strzec, by nie palnąć nic o tym nałogu tonem przesadnie odkrywczym (-5 SzF). Wszyscy wiedzą. Wszyscy pamiętają, że siedmioprocentowy roztwór, może – MOŻE – nie słyszeli jeszcze o powieści Meyera pod tym tytułem i jej ekranizacji (0,025 SzF), macie też mniej więcej 7 procent szans, że przyimponujecie rozmówcom rozważaniom nad tym, czy Holmes nie zażywał częściej jednak morfiny, bo to ona – obok objawów odstawiennych kokainy – mogła być odpowiedzialna za jego częste długie okresy marazmu i otępienia (0,7 SzF). Wszyscy widzieli już także i to po 10 razy słynną hypodermic syringe, a w Elementary będą nawet podobno oglądać w każdym odcinku, jak to Holmes jest beznadziejnie uzależniony od nielegalnych substancji, które nieuchronnie powodują stoczenie się na samo dno egzystencji.
Chwileczkę.
U ACD wygląda to jednak troszkę inaczej.  W SIGN pokazują nam po prostu człowieka potwornie znudzonego swoim życiem i to, kiedy odłoży się na bok wszystkie legendy, inne opowiadania, niezliczone ekranizacje, jest zarazem wspaniałe, smutne i poruszające. To nie jest do końca ten Sherlock BBC, który potrafi obwieścić, że jest „BORED” z wielką co prawda pretensją, ale też z jakąś taką zabawną formą wesołej prowokacji. Sherlock Moffata-Gatissa to Sherlock jeszcze młody, piękny i pełen nadziei, jest trochę jak rozwydrzone dziecko, które gdy nie zapewnimy mu w miarę bezpiecznej dla otoczenia i dostatecznie zajmującej dla niego rozrywki, zacznie obracać dom w gruzy (dosłownie... pamiętacie pistolet i VR?). O Richardsonie w ogóle szkoda gadać. Sherlock Bretta w SIGN też był jeszcze pełen energii i jest to jedyna zresztą pełnometrażówka, w której widać prawdziwy blask cudownego Jeremy’ego. Nie skarżę się, każda scena z kipiącym od energii Sherlockiem-Brettem, który łazi po dachach, goni za psem i ściga złoczyńców po Tamizie jest dla mnie bezcenna. Ale jedynym prawdziwym Holmesem z SIGN był dla mnie Merrison z radiowej adaptacji Coulesa, tylko on miał w głosie tę bezdenną melancholię, ten wstręt do własnego życia. Często nam się wydaje, że strasznie fajnie jest być takim niesamowitym bystrzakiem, że może to i męczące, ciągle widzieć i rozumieć wszystko (tę akurat ciemną stronę ładnie pokazał akurat, co zaskakujące, Downey u Ritchiego), ale podejrzewamy, że mimo wszystko fajniej mieć tak, niż być tylko zwykłym niegeniuszem. Cumberbatch-Sherlock wprost sugeruje, że myśli o nas ze współczuciem.
Problem jest oczywiście taki, że bezustannie brakuje mu dostatecznie interesujących podniet. Jakiś czas temu modna była w mediach sprawa ludzi uzależnionych od sportów i doświadczeń ekstremalnych, dla których coraz to potężniejsze bodźce są za słabe, by poczuli wymarzonego adrenalinowego kopa. Kimś takim niewątpliwie jest Sherlock, którego umysł jest jak rozkręcona do maksimum maszyna – gdy brakuje jej zadań, zaczyna pożerać sama siebie. Początkowo wystarczy byle sprawa od Lestrade’a, potem niezbędna dawka rośnie. Nic dziwnego, że nasz znudzony dżentelmen sięga po chemiczne wspomaganie, byle tylko nie nudzić się tak potwornie przyziemnymi sprawami maluczkich. Oczywiście, jest przeciwieństwem prawdziwego narkomana, jakiego, jak się zdaje, chcą nam pokazać w Elementary. To po prostu dżentelmen, którego stać na wszelkie rozrywki, a ta właśnie okazała się najbardziej... skuteczna. Za jego czasów, kupienie kokainy było zresztą legalne, istnieje zresztą hipoteza, że Holmes zapoznał się z działaniem tego specyfiku przy okazji wizyty u dentysty, ponieważ była ona stosowana jako środek znieczulający (5 SzF). Zamiast łamać sobie głowy nad tym, jak pokazać narkotyki, skoro dzieci będą to oglądać (patrz Brett demonstracyjnie zakopujący strzykawkę w DEVI), twórcy mogliby spokojnie zrobić wymyślić mu jakiś mniej kontrowersyjny w naszym pruderyjnym świecie prozdrowotnych faszystów nałóg. 
Bardzo często narkotyki są dla autorów adaptacji pretekstem, by pokazać, jak Watson troszczy się o Holmesa. Faktycznie, na początku SIGN dobry doktor zarówno cicho, jak i głośno wyraża dezaprobatę dla nałogu Sherlocka i martwi się o to, by kokaina nie zniszczyła jego ciała i umysłu. Jego wyrzuty nie mają jednak zupełnie tonu dzisiejszych antynarkotykowych umoralniających tyrad (w Kanonie jedyną substancją pokazaną jako faktycznie niszcząca życie jest opium). Sam doktor, poczęstowany przez Holmesa wymawia się, z zabawnym oburzeniem, wyłącznie słabym zdrowiem wojennego weterana. Mam jednak wrażenie, że pod tą – przyznajmy, niezwykle glamour – Sherlockową fasadą znudzonego geniusza, kryje się o wiele mniej atrakcyjna prawda. Dlaczego Holmes ucieka w narkotyki? Bo gdy brak zagadek, jego życie staje się już całkiem beznadziejnie puste. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że sama pasja nie może nikomu wystarczyć do szczęścia, że trzeba koniecznie bliskich ludzi i serdecznych relacji. Ale wiem, że gdy nie ma się tak naprawdę nikogo, bo z bratem się nie układa, a jedynego przyjaciela trzyma się wciąż jeszcze w tej powieści na spory dystans, to łatwiej o poczucie, że nasze życie jest śmiertelnie nudne, a dni tak naprawdę nic dobrze nie wypełni, nawet pisanie monografii o madrygałach. Wtedy przydaje nam się – i to jest pierwsza nasza lajfstajlowa inspiracja – cudowna umiejętność, by zatuszować ten głębszy, bardziej rzeczywisty problem, czy też raczej: przerzucić go na świat. Nie jesteśmy wyobcowani, nie zawaliliśmy emocjonalnego rozwoju ani relacji z innymi, nie zgubiliśmy się gdzieś w opustoszałym zakątku świata, ależ skąd, to po prostu rzeczywistość nie dorosła do tego, by dostatecznie szybko dostarczać nam powodów do zainteresowania. Patrz, do czego mnie doprowadziłeś, niegodny świecie pełnym żółtej mgły i żałosnych upiorów codzienności, możemy westchnąć, sięgając po kolejną dawkę tego, co tam akurat pomaga nam w walce z wszechogarniającym poczuciem bezsensu. Mamy 10 LL i możemy jeszcze na poprawę humoru rzucić najlepszy dialog w historii tematu "Holmes i narkotyki", który polecam szczególnej uwadze twórcom "Elementary":
 H: You’ve painted me as a hopeless dope addict just because I occasionally take a five-percent solution of cocaine.
W: A seven percent solution...
H: Five percent. Don’t you think I’m aware you’ve been diluting it behind my back?
(To oczywiście PLOSH, a kto pamiętał, ten ma u mnie +2 SzF.)
Naturalnie, Holmes za wszelką cenę próbuje zostać takim geniuszem, który naprawdę nie czułby już żadnej pustki, albo przynajmniej znaleźć nareszcie stałe źródło intelektualnych podniet.  Jego może odrobinkę anachronicznym lajfstajlowym ideałem jest najprawdopodobniej po prostu pan Spock (który ma tyle L, że w ogóle kończy się podziałka). Widać to zwłaszcza w pierwszym z wielu dialogów z nieszczęsnym Watsonem, który od tego momentu już przez całe życie z zadziwiającą cierpliwością wysłuchiwał peror na temat tego, jak to „zbrukał romansem” swoje relacje, które powinny wszak stanowić naukowy, chłodny i logiczny wykład. Wywody Holmesa o zbędnych i szkodliwych emocjach są niczym innym, jak echem, czy też raczej pierwowzorem przekomarzania się Spocka z Kirkiem. Pamiętajmy jednak, że Kirk zawsze słuchał tego z politowaniem i tylko łagodnie się uśmiechał. Spock zaś wyznał kiedyś, że tylko raz w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy – kiedy ućpany aż po końce spiczastych uszu kwiatkiem z obcej planety zalecał się beztrosko do pięknej dziewczyny.
Watsonowi nie trzeba tego dwa razy powtarzać...
O Mary Morstan, przez którą nasz doktor na końcu powieści porzuci Holmesa sam na sam z butelką kokainy, nie da się powiedzieć zbyt wiele dobrego. Wśród Sherlockistów częste jest przekonanie, że gdyby Doyle znał trochę swoich bohaterów, to nie popełniłby takiego błędu po raz drugi. Możemy mu ostatecznie wybaczyć, w końcu SIGN był drugim tekstem o Holmesie, a gdyby sir Arthur choć raz zobaczył na ekranie tę niesamowitą nić ciepła i wzajemnej miłości, jaka łączyła choćby Holmesa-Bretta z Watsonem-Hardwickiem, to przyznałby głęboką rację twórcom serii Granady, którzy na koniec SIGN grzecznie odesłali pannę Morstan do domu. 
Nie znaczy to, że odpuścimy samej pannie Mary. Jest to zresztą postać nad wyraz podejrzana. Po pierwsze, w TWIS woła na Watsona „James” i tylko karkołomna koncepcja Dorothy L Sayers (James to po szkocku Hamish, czyli być może „H.” z „John H. Watson”) ratuje nas przed wnioskiem, że nie wiedziała nawet, jak mąż ma na imię (2 SzF). Być może nawet jej pierwotnym celem było usidlenie samego detektywa, a potem dopiero postanowiła zabrać się za tego bardziej chętnego kawalera (2 SzF i 2 LL dla Mary, za rozsądek). Po drugie, zdarza jej się wyjechać „do matki” (FIVE, zamaskowano wpadkę w późniejszych wydaniach), chociaż w SIGN twierdzi, że jest biedną sierotą. Naturalnie tu podejrzenia budzi też trochę może zbyt wielka naiwność Watsona – czyżby nie chciał wiedzieć, kogo naprawdę odwiedza ukochana żona? a może sam nie słuchał już i nie pamiętał nawet, co właściwie do niego mówiła? (-5 LL, bad, bad Watson!) – Sherlockiści sugerują jednak , że Mary w rzeczywistości wcale nie była tą, za którą się podawała (3 SzF).
To wszystko w ogóle nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, że panna Morstan wnosi ze sobą nie tylko romans w sensie prostym i dosłownym, ale także w tym sensie, w którym romans to „egzotyka”, pigmeje, Indie, sprzysiężenie, zdrada, straszna choroba, zaginiony skarb, pościgi – w skrócie: potwornie  nudne flashbacki na początku wszystkich absolutnie ekranizacji „Znaku czterech”. Na stronie „Sherlockian.net” pada nawet w tej sprawie bardzo inteligentne, choć nieco tendencyjne pytanie: czy kochamy SIGN za cały ten egzotyczny sztafaż, czy raczej pomimo niego? Pewnie czujecie, do jakiej skłaniam się odpowiedzi. Przygody w egzotycznym klimacie to wspaniała sprawa – o ile są sednem akcji i ma je Indiana Jones. Przygody w stylu powieści Conan Doyle’a: czyli rozwlekłe ględzenie bohaterów, których mamy w nosie i którzy odwracają tylko naszą uwagę od interesujących wątków, to w najlepszym wypadku pole badań dla historyków brytyjskiego kolonializmu, zainteresowanych tym, jak to kiedyś pisało się o Indiach (no, zupełnie inaczej niż dziś, -5 SzF) i, być może, speców od wizerunku Pigmeja w dziejach literatury światowej (okrutny dzikus, ale jakże rozczulająco lojalny, ostrożne 0,5 LL). Naturalnie, ponieważ wszyscy trochę przelatują środek, możecie mieć pokusę zdobycia ekstra SzF - przez samo wspomnienie o tym,  że głownym bohaterem SIGN jest jednak biedny, oszukany Small, albo że śledztwo w tej sprawie prowadzi najmniej znany z Doyle’owych inspektorów, czyli niezbyt bystry pan Athelney Jones, którego tępota, mam wrażenie, źle wpłynęła na powszechny obraz policjanta u ACD, w tym obraz Lestrade'a. Poza tym jednak, cała ta intryga powieści byłaby w zasadzie tylko ziarenkiem, które wykiełkuje i przyniesie zjadliwe owoce dopiero w podłym umyśle Wielkiego Trolla Moffata, gdyby nie to, że wprowadza trzy nieśmiertelne elementy, bez których nie ma w ogóle żadnej dobrej adaptacji Holmesa. Pierwszy to tropienie z psem (Toby! – 0,5 SzF, jeśli złapiecie kogoś, kto nie pamiętał, jak pies miał na imię, 2 SzF, jeśli wiecie, że był krzyżówką owczarka niemieckiego i greyhounda; 4 SzF - jeśli zauważyliście, że tylko jego właściciel,  niejaki Sherman, mówi o detektywie poufale „pan Sherlock”), drugi to pościg na rzece, a trzeci – to Baker Street Irregulars.
Uwaga o obowiązkowym tropieniu jest niestety zbyt oczywista, żebyśmy mogli natrzaskać kolejnych SzF – Holmes sam przyrównywany był często do psa, więc zarówno sceny, w których tropi solo i ogląda ślady na kolanach, jak i te, gdy korzysta z fachowej pomocy są po prostu niezbędne. Należy tylko uważać, by samemu nie inspirować się zbyt dosłownie, chyba, że stać nas na to, by oddać pół pensji na chemiczne pranie płaszcza (3 LL). Pościg na rzece to z kolei wymarzona lajfstajlowa inspiracja – każdy lepiej prezentuje się na wodzie niż na lądzie, bo woda jest ładna (1 LL), zwłaszcza zaś każdy prezentuje się dumnie w pozie dowódcy jakiejś pływającej jednostki (5 LL, patrz, oczywiście, Brett w SIGN albo MUSG), a już szczególnie wtedy, gdy jednostka ta ściga akurat jednostkę pełną groźnych, dmuchających trującymi strzałkami złoczyńców (150 LL; kłopot1: dramatyczny niedostatek na rynku dmuchających strzałkami złoczyńców – ale może to pomysł na biznes?; kłopot2: pamiętacie, oczywiście, że po brzegu musi biec koleś z aparatem, który nas sfotografuje i otaguje na fejsie?; kłopot3: trzeba uważać na nasz własny sprzęt elektroniczny, zwłaszcza, jeśli akurat lansowaliśmy się gdzieś z Makiem w Starze, na wodzie, niestety, chlupie i chlapie).
 Baker Street Irregulars to z kolei największy lajfstajlowy majstersztyk Sherlocka, który winien być dla nas przykładem. Słynne dzieci ulicy pomagające Holmesowi w śledztwach pojawiły się już w STUD, ale dopiero w SIGN zyskały swój legendarny tytuł, który w roku 1934 przyjęła też przesławna i szacowna organizacja amerykańskich Holmesistów (...najwyżej 0,25 SzF, kto nie słyszał o BSI...). Poza tym wspomniane są w CREE, ale chociaż w Kanonie to tylko trzeciorzędny wątek, w adaptacjach naprawdę trudno się bez nich obejść. To, co jest w łobuzach z Baker Street najciekawsze, to to, że ich współpraca z Holmesem dała początek pewnemu sympatycznemu mitowi na temat detektywa: a mianowicie, że darzy on dzieci szczególną estymą. Nie lubić dzieci okropnie wprost nie wypada, bo od razu wiadomo, że ma się w sercu tylko siedlisko bezdusznych ropuch, a w duszy wstręt do fantazji i wyobraźni i choćby w życiu nawet się otworzyło ust, by dziecko jakieś skrzywdzić jednym ostrym słowem, i tak potwory takie dostają z automatu LL -40. Między innymi dlatego mitowi Holmesa wielbiciela dzieci dał się przekonać chociażby Brett, który wspominał o tym fakcie w wywiadach i starał się pokazywać sympatię Sherlocka różnymi drobnymi gestami czy scenkami  (patrz chociażby GREE). Tymczasem, chociaż nie ma, co prawda, żadnych dowodów na to, by Holmes dzieci szczególnie nie lubił, to jednak wszystko wskazuje na to, że wykorzystuje je raczej jak zwykłych, szczególnie użytecznych pracowników. Ocenia tych pracowników życzliwie  i płaci im hojnie, wpuszcza do domu i nie donosi na policję, ilekroć znów ukradną komuś zegarek, ale gdy BBC sprytnie podmieniło Sherlockowi-Cumberbatchowi sieć wścibskich dzieciaków na wszędobylskich bezdomnych, to wątek jakoś nie zmienił przez to specjalnie emocjonalnego klimatu. My tymczasem, zwłaszcza zaś my-kobiety, na co dzień staramy się spełniać o wiele surowsze kryteria niż „nie zapominaj, że dzieci mogą być trochę użyteczne”. Żeby usłyszeć o sobie, że lubimy dzieci, usiłujemy znosić z anielskim uśmiechem dowolne ekstrawagancje naszych najmłodszych współobywateli, a na wieść o tym, że rodzina podrzuci nam swoją rozkoszną pociechę do zaopiekowania na, bagatelka, najwyżej sześć godzin, rozpływamy się w uśmiechach i entuzjastycznych planach. Niepotrzebne męki, bierzmy przykład z Holmesa i następnym razem, gdy ktoś nas zapyta, czy dzieci lubimy, odpowiedzmy z czystym sumieniem: „Och, dzieci? Uwielbiam! – ostatnio nawet pozwoliłam bachorom wejść na chwilę do mnie do salonu!” . Nie bójcie się, jeśli ktoś, zachęcony, wtryni Wam potem pociechy pod opiekę, zawsze możecie im puścić przygody Basila, myszy-detektywa.
I tak oto dotarliśmy do końca notki i opowieści, miejsca, gdzie zamykają się wątki, dzieci dostają szylingi, skarb tonie w Tamizie (-100 LL!), Watson porzuca Baker Street dla podejrzanej Mary, a Holmes zostaje sam, znów niezwykle jak na Kanon smutny, poważny i szczery. Prosta i piękna jest ostatnia scena z SIGN, spinająca jak klamra całą tę rozlazłą i niespójną powieść. Watson i Holmes znów rozmawiają w salonie. Holmes jeszcze przez chwileczkę wymądrza się jak wredny mały Spock na temat okropnych skutków zawierania związków małżeńskich, które uniemożliwiają ludziom zachowanie czystości osądu spraw. I zarazem pochmurnieje, czując, że już zakrada się do niego upiorna, zimna nuda, której tym razem nie rozproszy nawet wyzłośliwianie się nad tekstami przyjaciela. A Watson ma (słusznie!) wyrzuty sumienia.
The division seems rather unfair – I remarked. – You have done all the work in this business. I get a wife out of it, Jones gets the credit; pray what remains for you?
 - pyta Holmesa z bezwiednym okrucieństwem.
For me – said Sherlock Holmes, - there still remains the pancake.



2 komentarze:

Elgared pisze...

Szczerze mówiąc nie wiem co napisać. Zawsze mam problem z pisaniem komentarzy do takich wpisów(artykułów?). Analiza SIGH nawet mi się podobała choć nie chciało mi się liczyć punktów. Ogólnie nie lubię tej części przygód Holmesa (patrz Mary), ale podsumujmy resztę. Lubię twoje "filozofowanie" na temat Sherlocka i psychoanaliza jego nałogu była dla mnie czymś nowym bo rzadko zdarza mi się przeczytać, czy chociażby znaleźć cokolwiek o tym aspekcie życia detektywa.
Dzięki za powiedzenie czego o tej twitter'owej akcji "weź cytat z Sherlocka i podmień jakieś słowo na naleśnik", wzięłam udział i nieźle się pośmiałam przy niektórych. Dodatkowy plus za wspomnienie "Wielkiego mysiego detektywa", chyba mojej ulubionej bajki Disneya.
A tak poza tematem, w poprzedniej notce napisałaś o Rafflesie. Zdobyłam te książkę z antykwariacie i była całkiem niezła. W Polsce wyszedł tylko ten tom (jeśli nie liczyć "Pamiętnika złodzieja" z przed ponad stu lat), trochę szkoda bo to kawałek naprawdę ciekawie zapowiadającej się historii.

Anonimowy pisze...

@ mecz z Irlandią Północną (ten z tamtych kwalifikacji)

10 SzF!
(I tyleż za zakończenie notki.)

Ukłony,
allegra walker