poniedziałek, 10 grudnia 2012

ShKA - 10 grudnia, J as in JACK-IN-OFFICE

You're Holmes the meddler! Holmes the busybody! Holmes the Scotland Yard Jack-in-office!
dr Grimesby Roylott, SPEC

Kto usłyszał niemal, jak w odpowiedzi Jeremy Brett prychnął radośnie "HA!"? Albo ktoś, kto naprawdę kocha SPEC Granady (ja!) albo ktoś, kto często słucha "I hear of Sherlock Everywhere", podcastu, który ten fragment ma w czołówce (znowu ja!).
A kto wie, co właściwie znaczy wyrażenie "Jack-in-office"?






 Jack-in-office na polski zostało przetłumaczone jako "sługus", co nie oddaje wszystkich  barw oryginału, który sugeruje również bezczelność, takie typowe zadufanie w sobie upojonego swoją malutką władzą urzędnika. Obelgi doktora Roylotta są solidnego kalibru, bo wychodzi na to, że Holmes nie tylko jest, generalnie, chłystkiem i sługusem policji, ale jeszcze myśli sobie nie wiadomo co i wtyka nos w nie swoje sprawy.

Poprosiłam o wypowiedź kilku inspektorów, którzy mieli przyjemność (?) pracować z naszym detektywem. Muszę powiedzieć, że różnie reagowali na moje pytania. Jeden z inspektorów twierdził, że w ogóle nie przypomina sobie "takiej osoby", dwóch przysłało tylko krótkie oświadczenia, inspektor Lestrade, który znał Holmesa, jak się zdaje, najlepiej, nie zgodził się na obszerniejszy wywiad, domagał się go natomiast inspektor Athelney Jones, z kolei inspektor MacDonald mówił z tak silnym szkockim akcentem, że nic nie zrozumiałam. 
Poniżej przedstawiam Wam zebrane notatki, starałam się redagować je tylko w minimalnym stopniu.

inspektor Athelney Jones:


Przykład błazenady Pana Holmesa,
udatne przebranie, owszem,
ale czemu to służy?
Pan Sherlock Holmes? Ależ pamiętam, oczywiście, jak mógłbym zapomnieć swojego najlepszego ucznia? Muszę powiedzieć, że zaczynał nader skromnie, kiedy współpracowałem z nim po raz pierwszy, przy okazji sprawy Bishopgate, był zaledwie te-o-re-ty-kiem, droga pani. Niczym więcej! Gdyby nie fakt, że miał szansę uczyć się od najepszych, do dziś tkwiłby w swoich fantazjach. (... - pozwoliłam sobie skrócić fragmenty, w których inspektor Jones rozwodził się nad swoimi osiągnięciami w policji) Z przykrością muszę stwierdzić, że gdy spotkaliśmy się po raz drugi, przy sprawie panów Sholto, nader nieprecyzyjnie, oszczerczo i kłamliwie przedstawionej w powieści doktora Watsona pod tytułem "Znak pięciu" czy jakoś tak, proszę wybaczyć, ale nie czytuję tego rodzaju prozy... Skąd wiem, że kłamliwie? Takie doszły mnie pogłoski, naturalnie. Zresztą, droga pani, skoro życzy sobie pani rozmawiać o tej wątpliwej klasy literaturze... W każdym razie, wracając do sprawy braci Sholto, o ile będzie pani łaskawa przestać mi przerywać, nie mogę pochwalić działań pana Holmesa w owym okresie. Jest zupełnie oczywiste, że gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki któremu stery śledztwa przejęły osoby odpowiedzialne i kompetentne, pani detektyw skończyłby z głową  w chmurach. Dość przyznać, że na skutek niestworzonych opowieści, bredni i wymysłów, jakie snuł na miejscu zbrodni, uważa pani: twierdził, że na podstawie jakichś plam potrafi opisać wygląd morderców!, do tego stopnia zamącił mi w głowie, że aresztowałem niewłaściwą osobę! Ja, Athelney Jones! Pan Holmes, muszę powiedzieć, nie wykazywał w owym okresie talentów prawdziwego detektywa, nie odróżniał nieistotnych szczegółów od twardych faktów. Zaimponował mi jedynie zdolnościami aktorskimi, to muszę przyznać. Dopiero dzięki wspólnej pracy, a szczególnie zaś dzięki moim wysiłkom, które (...) (...) (...),  udało nam się w końcu dopaść zbrodniarzy. Nie oceniałbym go jednak zbyt surowo. Każdy z nas ma prawo do błędów, gdy zaczyna, a rolą naucyciela jest wskazać mu właściwą drogę. Późniejsze niewątpliwe sukcesy pana Holmesa świadczą jedoznacznie o tym, że wywiązałem się z tego zadania. Nie chwaląc się. (...) (...........)



inspektor Stanley Hopkins:


Niezapomniane chwile:
Pan Holmes pomaga mi otworzyć drzwi.
Pan Sherlock Holmes! Och tak, miałem wielki zaszczyt poznać go osobiście, studiować jego metodę, a nawet współpracować z nim przy kilkunastu sprawach, z których aż cztery stały się sławne za sprawą opowiadań doktora Watsona. Muszę wyznać, że miło całej sympatii do doktora Watsona i uznania, jakie żywię dla jego roli jako pomocnika Wielkiego Pana Holmesa, nie oceniałem nigdy wysoko sposobu, w jaki prowadzona jest narracja tych opowieści. Nacisk w relacjach poświęconych sprawom tak wybitnego detektywa, jakim był Pan Holmes, powinien być położony na jego Metodę, to niezwykłe osiągnięcie ludzkiego ducha. Gdy to Pan Holmes prezentuje swoje krystalicznie czysto powiązane dedukcje, wydają się one tak oczywiste, jak gdyby ktoś odkrył przed nami najzupełniejsze oczywistości, a jednak gdy sam starałem się nieudolnie go naśladować, wielekroć zmuszony byłem prosić o pomoc. Dlatego też uważam, że doktor Watson nie powinien dodatkowo jeszcze utrudniać zadania Czytelnikowi, który marzy zapewne o tym, by pojąć, jak nauczyć się naśladować wielkiego detektywa. Metoda obserwacji i dedukcji (... - pozwoliłam sobie wyciąć około półgodzinny fragment poświęcony "zdawałoby się, że niemal magicznej sztuce wyprowadzania wniosków z przesłanek", a także roli popiołu papierosowego w kryminalistyce, okraszony licznymi odwołaniami do monografu Pana Sherlocka Holmesa, wielkiego znawcy tematu). 
Pan Holmes i ja
pochyleni nad dowodem w sprawie
(wymazane serduszko - przyp. autorki).
Starałem się nie nadużywać uprzejmości Pana Holmesa, który, choć tak zajęty, cierpliwie znosił moją nieudolność i korygował moje ścieżki nawet wówczas, gdy wzywałem go telegramem w środku nocy - jak w przypadku sprawy Abbey Grange. To wówczas, gdyby nie bezcenna sugestia Pana Holmesa, nigdy nie odnalazłbym właściwego gangu sprawców tej okrutnej zbrodni. W tym zresztą wypadku, z przykrością muszę zauważyć, że doktor Watson pozwolił sobie doprawdy na zbyt wiele, spisując całkowicie zmyśloną wersję owej historii. Proszę sobie wyobrazić, że w zakończeniu doktor Watson sugeruje, jakoby w rzeczywistości mordercą był jakiś kapitan, który w dodatku został "uwolniony" przez Pana Holmesa z uwagi na swoje rzekomo szlachetne motywacje i w zgodzie z wyimaginowanym "wyrokiem" samego doktora Watsona! Do czegóż to podobne, co za wymysły, jakie oszczerstwo pod adresem drogiego Pana Holmesa! Doprawdy, dziwię się czasem, czemu ten tak wybitny człowiek toleruje podobne wybryki. Pan Holmes, i bardzo proszę by w swojej relacji położyła Pani na to szczególny nacisk, zawsze był dla Scotland Yardu, a dla mnie szczególnie, wzorem i niósł nam nieocenioną pomoc. Trudno ocenić, jak wielki wpływ (...trudności okazały się naprawdę spiętrzone, na tym pozwolę sobie zatem zakończyć wypowiedź inspektora Hopkinsa)


inspektor Baynes:


Holmes? A, tak. Chodzi o sprawę Tygrysa z San Pedro, prawda? Willa Wisteria, pamiętam. No cóż, wymagało to tylko odrobiny sprytu. Zacząłem od starannego przeszukania domu. Znalazłem niedopalony list i stamtąd juz poszło gładko. Potem wymyśliłem sztuczkę z fałszywym aresztowaniem. Ależ ten pan Holmes był wtedy zbulwersowany, tak go ruszyło, że bałem się, że wszystko zepsuje. Oczywiście w końcu zapanowałem nad sytuacją.  Muszę przyznać, że miło zaskoczyły mnie jego gratulacje na koniec. Przez cały czas wydawał się jakiś taki sceptycznie nastawiony do policji. Patrzył nam na ręce i, szczerze mówiąc, trochę zawadzał. My w Surrey lubimy radzić sobie sami, ale zawsze dobrze jest zostać docenionym przez kogoś ze stolicy.


inspektor Patterson:

Informacje dotyczące pana Holmesa oraz sprawy, o której pani wspomniała są ściśle tajne. Doktor Watson jest osobą prywatną i wolno mu na prawo i lewo zdradzać, kto zajmował się wszystkimi dokumentami związanymi z tak zwanym procesem stulecia. Te osoby nie mają już podobnych przywilejów. Proszę zatem zwrócić się do doktora Watsona, którego jest pani, jak widać wierną czytelniczką. Proszę też przekazać panu Holmesowi, żeby na przyszłość osobiście kończył swoje porachunki z gangami przestępczymi, a nie zostawiał policji wór chaotycznych papierów oraz znikał na trzy lata w Tybecie.
Z poważaniem.


inspektor Tobias Gregson:


"Najbystrzejszy w całym Scotland Yardzie"? Naprawdę tak o mnie powiedział? He, he, he. Miło to ze strony pana Holmesa, nie powiem, stary Lestrade pewnie jeszcze bardziej zżółknął, kiedy to przeczytał. Nigdy nie umiał pogodzić się z porażką, Lestrade znaczy. Prawdę mówiąc, uważam, że gdyby nie pomoc pana Holmesa, Lestrade nic by w życiu nie osiągnął... nic proszę pani. Cieszę się, że w telewizji nareszcie to zauważono, z tego co mi mówiono, w końcu doczekaliśmy się wersji, która może w nieco bardziej właściwym świetle przedstawia rolę, jaką poszczególne osoby odgrywały w owym czasie. A mianowicie Lestrade'a po prostu w niej nie ma, he he.
Ale my mieliśmy o Holmesie, jak pamiętam. No cóż, muszę powiedzieć, że miał w sobie zadatki na przyzwoitego detektywa, a i owszem. Oczywiście ostatecznie i tak na koniec to my musieliśmy odwalać czarną robotę. Wie Pani, czego mu brakowało? Szacunku dla policyjnych procedur. Niecierpliwił się, a jakże, naciskał, w sprawie tego greckiego tłumacza omal nie dopuścił się napaści na funkcjonariusza. Napaści na funkcjonariusza! Odrobiny spokoju by się panu Holmesowi przydało, więcej rozwagi, szacunku. Wciąż się czegoś domagał, wymyślał i wymyślał te swoje teorie. No, niektóre, to się nawet sprawdzały, jak z tą Rachelą na ten przykład, że to była Niemka. Albo, jakżesz mu było, Kiradesem? Lestrade nigdy nic z tego nie rozumiał, no aż żal było patrzeć, powiem pani, aż żal... (...)


inspektor Lestrade:


Prawdę mówiąc, jestem trochę zdziwiony, że upiera się Pani przy rozmowie ze mną, skoro zwróciła się już Pani do mojego kolegi. Wiem jednak, że drogi Tobias od dłuższego czasu cierpi kłopoty z pamięcią, nawet gorsze niż dawniej, więc rozumiem, że mogła Pani napotkać na pewne trudności...
W każdym razie, muszę z przyjemnością powiedzieć, że współpracę z panem Sherlockiem Holmesem wspominam znakomicie. Kiedy spotyka się dwóch profesjonalistów, wybitnych w swoim fachu, trudno, żeby nie znaleźli porozumienia. 
Naturalnie, bardzo szanowałem zdolności pana Holmesa, konsultowaliśmy też niejednokrotnie swoje sprawy. Doktor Watson, oczywiście, był nieco zapatrzony w swojego przyjaciela, jeśli wolno mi tak powiedzieć, postrzegał tę relację nazbyt jednostronnie i myślę, że ekranizacje może niepotrzebnie takniewolniczo trzymają się jego wersji zdarzeń. Nie przypominam sobie, by pan Sherlock Holmes kiedykolwiek pozwolił mi sobie przypisać jakieś jego zasługi. Między zawodowcami to naturalne, że udziela się sobie wzajemnej pomocy. 
A pan Sherlock Holmes - i mówię to z dumą! - był rzeczywiście prawdziwym detektywem. Pamiętam, że szczególnie zaimponował mi rzemiosłem w sprawie perły Borgiów. I oczywiście, to prawda, często zachodziłem do niego, co wynikało po prostu z tego, że mieszkałem podówczas w pobliżu. Z przyjemnością zaglądałem na Baker Street by pogawędzić o ciekawszych sprawach, bo niestety nie zawsze znajdowałem podobne zrozumienie wśród moich kolegów ze Scotland Yardu... (... pozwoliłam sobie wyciąć dłuższą dygresję - przyp. autorki).
To były znakomite lata dla nas wszystkich. Scotland Yard rozkwitał. Mogę skromnie powiedzieć, że wraz z panem Holmesem przyczyniliśmy się wówczas do pewnej jakościowej zmiany w pracy londyńskiej policji. To jest ciężka, codzienna praca, droga Pani, tu nie liczą się romantyczne eskapady, jakie tak bardzo lubił doktor Watson. 
Pan Holmes niekiedy dawał się ponosić fantazji, to prawda, miewał tez niepokojące skłonności do balansowania na granicy prawa. I muszę powiedzieć, że nie wszystkie jego pomysły przypadały mi do gustu. Szczególnie męczyła mnie ta aura tajemniczości, którą lubił się otaczać oraz ryzykowane pomysły w rodzaju pościgów na bagnach. Czasem nawet dręczyły mnie podejrzenia, czy pan Holmes nie odczuwa pokusy przejścia na stronę bezprawia.
Wiem jednak, że był to człowiek, który nie zawahałby się poświęcić własnego życia, gdyby od tego zależało schwytanie groźnego przestępcy i tak jak my wszyscy każdego dnia pracował na to, by Londyn stał się lepszym miastem. Szczerze mogę Pani wyznać, że wówczas, gdy wynikła cała ta sprawa z profesorem Moriartym i Holmes musiał zniknąć na trzy lata, bardzo mnie to wytrąciło z równowagi. Ależ oczywiście, od samego początku podejrzewałem, że Holmes nie mógł tak po prostu zginąć. Z całym szacunkiem do doktora Watsona, nie był on jednak wyszkolonym detektywem. Ja natomiast dostrzegłem, naturalnie, pewne znaki... którymi nie dzieliłem się z powodu... z powodów, które pozwolę sobie zachować dla siebie. Jednak te trzy lata bez niego trochę mi się dłużyły i ucieszyłem się, kiedy do nas wrócił. Nie dlatego, rzecz jasna, że nie radziliśmy sobie bez jego wsparcia, jak chętnie sugerowała prasa tamtego okresu. 
Dlatego, że  - myślę, że wolno mi tak powiedzieć - pan Sherlock Holmes przez te wszystkie lata stał się nie tylko moim kolegą, ale i przyjacielem.

(I trzeba Wam wiedzieć, że przy tych ostatnich słowach inspektor Lestrade stanowczo kiwnął głową, lekko sznurując usta, jak to miał w zwyczaju.)

4 komentarze:

Gordiana17 pisze...

Sherlockisto -czeko-cud-notka. Brawo.

Sherlock Kittel pisze...

Dziękuję Ci bardzo, Gordiana, za wszystkie komentarze :) Wasze dobre słowa naprawdę przydają się w momentach zwiątpienia!

Adeenah pisze...

Zaiste udały się Sherlockowi te wszystkie stylizacje... to znaczy wywiady. Prawie nabrałam się na autentyczność... to znaczy naprawdę zazdroszczę możliwości porozmawiania z tyloma ciekawymi ludźmi.

Oki pisze...

Podczytuję ostatnio Twojego bloga, ratując (albo pogrążając się do końca - zależy, z której strony patrzeć) resztki psychiki w nerwowym oczekiwaniu na 4 sezon BBC, a że czas mam głównie w (coraz rzadszych przed świętami) chwilach przestoju w pracy, są cudownym wytchnieniem, ucieczką w bezpieczne miejsce po kolejnym ynteligencie, co to bileciki chce kupić na ten koncert, co to wczoraj był i w ogóle jakim prawem ich mu nie sprzedam, bo przecież on tak bardzo chce iść... brr... dygresja... to co chciałam z pewną dozą nieśmiałego uwielbienia powiedzieć, to że ta cudowna notka była najjaśniejszym punktem mojego dzisiejszego dnia za co serdecznie dziękuję <3