środa, 12 grudnia 2012

ShKA, 12 grudnia - L is for LOGIC, LOVE and LAUGHTER


Logika, miłość i śmiech - jak to się elegancko złożyło, że po angielsku one wszystkie są na L.

Dziś, drodzy Czytelnicy, przed Wami Detektyw Sherlock - i Mr Holmes..



Jesteśmy w samym sercu czekokalendarza, to stosowne miejsce, żeby porozmawiać o sprawach najważniejszych.

Malutka zajawka preludium i fugi es moll/dis moll,
po prawej nawet nie cały temat.
Sherlockista sam grał na dyplomie kiedyś,
ale zupełnie nie dlatego ma sentyment akurat do tej.
To po prostu wspaniała fuga jest.
U Goulda znajdziecie ją pod 32:34.
Kiedy czytam Kanon, lub kiedy czyta mi go jakiś wspaniały, brytyjski aktor, często mam wrażenie, jak gdyby to, co mówi się o Sherlocku Holmesie było nie tyle klasycznym opisem przeplatanym żywszymi przykładami, ile raczej polifoniczną konstrukcją. Watson powtarza nam swoje opinie o Holmesie dobitnie niczym tematy fugi, czasem odrobinę zmienia ich wymowę, lekko rozwadnia charakterystykę (augmentacja) albo ją zagęszcza (diminucja), moduluje skrajne oceny, czasem nawet wywraca je do góry nogami. Ale wokół tych jego uroczych tabelek i wielu barwnych stwierdzeń hula niczym zgraja psotnych kontrapunktów cała nieposkromiona rzeczywistość Kanonu. Czasem rzeczywistość ta zagłusza tematy Watsona, nigdy jednak nie zgrzyta nam nic boleśnie dla ucha - choć gdyby nie była to polifonia, nie znieślibyśmy takiego stężenia dysonansów. Raczej uzupełnia je, oplata, odwraca uwagę słuchacza od tych znanych motywów, podsuwa w zamian własne, zaskakuje, czaruje.
Metafora, choć z pozoru zawiła i wymagająca kursu z "teorii muzyki dla średniozaawansowanych", stanie się dla Was jasna, kiedy pod "tematy Watsona" i "kontrapunkty" podstawimy sobie nasze tytułowe litery. Temat główny naszej wielkiej fugi - to Holmes jako logik, maszyna, "deduktor", genialny robot do rozwiązywania zagadek. A kontrapunkty to cała ta rozpasana reszta, w której nie brakuje niczego, a szczególnie miłości i śmiechu.

Piękne zdjęcie szczerze uśmiechniętego Sherlocka ukradłam stąd.
Polifonia, w uchu i w sercu Sherlockisty najpiękniejsza z form muzyki, jest też szczególnie trudna i zdradliwa, zarówno dla wykonawcy, jak i dla słuchacza. Każdy głos, każda postać i każda sytuacja potrafi pójść nagle gdzie tylko zapragnie, to pokazując temat, to nagle wyśpiewując jakiś nowy, ciekawy kontrapunkt. Nie baczy na to, że w tym samym czasie sąsiedni głos wabi słuchacza innymi cudownościami - a słuchać trzeba wszystkich na raz i zarazem każdego z osobna. Najłatwiejszą ratunkową strategią jest więc wyławianie choćby na początek tylko najgłówniejszego tematu i śledzenie, jak przewija się przez poszczególne głosy, w coraz to nowych, odmienionych postaciach.

I tak też robi zazwyczaj czytelnik, który pierwszy raz wędruje przez Kanon - niektórzy nigdy też nie pomyśleli, że można spróbować inaczej. Trzeba jednak pamiętać, że jeśli tylko tematów wyglądaliśmy, tylko one pozostaną nam w uszach po skończonym utworze. A przecież kontrapunkt to nie jest jakiś byle akompaniament, dołożona harmonia czy ciapcianie w tle. Bez kontrapunktów nie da się właściwie zrozumieć tematów; one nadają całości ostateczny kształt, konteksty, odcienie i faktury. Sęk w tym, że w Kanonie tyle znajdziemy pobocznych melodii i zagubionych gdzieś między trzecim a czwartym głosem chromatycznych pochodów, że trzeba wszystkich Baker Street Irregularsów na raz, by zapanować nad tym niepoksromionym, polifonicznym bogactwem.

Dlatego właśnie tak popularny stał się obraz Holmesa dość płaski i jednowymiarowy. Obraz Holmesa maszyny. Sherlocka metodologa, który nie interesował się filozofią ani nawet literaturą (o ile nie dotyczyła zbrodni, patrz słynna lista Watsona ze STUD), który nigdy nie kochał i rzadko się choćby śmiał, nie lubił ludzi, tolerował jedynie samego Watsona, a i to na zaszadzie znajomego przedmiotu w otoczeniu (BLANC). Sam siebie traktował jak czysty, abstrakcyjny umysł, dla którego cielesne rozkosze i wszystkie ludzkie niepokoje i emocje byłyby jedynie zagrożeniem - a każdy okruch wiedzy niepotrzebny w pracy detektywa - traktował jak zbędny balast.
Oto nasz Holmes-Spock.

Jeszcze raz dziękuję Zwierzowi za te wspaniałe zdjecia Nimoya jako Holmesa.
Oczywiście wcale nie twierdzę, że tak zawsze bywał przedstawiany: jak bezduszny logik. Wręcz przeciwnie. Ale mimo wysiłków tylu wspaniałych aktorów i co najmniej jednej pary genialnych pisarzy, wciąż w zajawce nowego Holmesa w jakimś Tele-Tygodniu pojawi się zwykle coś o chłodnym, logicznym umyśle, a wszelkie "ludzkie" cechy często wzbudzą zdziwienie. Cóż to za kontrowersyjna wizja tej "klasycznej" postaci (klasyczny - czytaj: marmurowy, co znaczy biały oraz trochę zimny); jak to: Holmes się zakochał? Szok! Niedowierzanie! Przeciez w Kanonie nawet nie jest człowiekiem.

Ależ skąd. To maszyna. Same druty i diody - oraz bramki "alternatywa", "koniunkcja", "sprzeczność".
Jak widać:


Może za często zamieszczam na Sherlockianach to zdjęcie Jeremy'ego z "Naval Treaty"... Wróć. Przeczytałam poprzednie zdanie i jest tam pewna niepoprawna gramatycznie zbitka: "za często" obok "Jeremy'ego". Powiedzmy zatem, że ilekroć trzeba, przywołuję to przepiękne zdjęcie, bo to jedna z moich ukochanych scen. Monolog Holmesa do róży. Zachwycający w tej scenie Brett nie musiał tu właściwie dodawać nic od siebie, ani trochę Holmesa nie uczłowieczał - zmienił się tylko w żywą wersję oryginalnej grafiki Sidneya Pageta:
Wspaniałe zestawienie, prawda? Ukradłam stąd.


Our highest assurance of the goodness of Providence seems to me to rest in the flowers. All other things, our powers, our desires, our food, are all really necessary for our existence in the first instance. But this rose is an extra. Its smell and its colour are an embellishment of life, not a condition of it. It is only goodness which gives extras, and so, I say again that we have much to hope from the flowers.




Najpiękniejszy, najbardziej nieoczekiwany z wielkich kanonicznych kontrapunktów. Łatwo zbyć go westchnieniem w rodzaju "jaki uroczy romantyk", ale to jest o wiele bardziej złożona i ważna melodia, dla której róża to jedynie ozdoba. Łatwo też zauważyć, ze Watson chyba przecenił w STUD Holmesową znajomość botaniki, ale to nie jest moment na złośliwości. To także nie moment, drogi doktorze Watsonie, by wtrącać - temat! - że Holmes nigdy nie interesował się pięknem przyrody.
Sherlock pomylił się, bo pozwolił, by uczucia zmąciły mu trzeźwy osąd. Co za skandal. Co za drastyczna modulacja i nielegalny skok o tryton.
Jak to się stało, że przeoczył przyrodniczą prawidłowość kryjącą się za barwą i aromatem szkarłatnych płatków angielskiej róży?

Dlaczego tak ważna jest dla niego nadzieja, że może jest jednak jakaś dobra Opatrzność? Traumy z dzieciństwa (patrz wczorajsza notka)? Nie, wręcz przeciwnie, niewiele ma to wspólnego z nim samym. Holmesa przepełnia po prostu cicha wrażliwość na ludzkie cierpienie. Uwiera go bezsens małego zła, z którym się zmaga.
Tak łatwo to przeoczyć wśród wszystkich tych zawiłości, to jego nieskończone współczucie i smutek. Lęk, jaki budzą w nim wiejskie osamotnione domy, w których ukrywa się tyle krzywd (COPP). Wstręt, który żywi do Milvertona (CHAS). Żal, kiedy widzi bezradne ofiary (VEIL, MISS, IDEN, tyleż innych). I to wielkie pragnienie walki, nie o prawo, prawo może się mylić - o naprawienie zła. Dlatego wypuszcza złodzieja, który może się jeszcze poprawić, mordercę, który walczył o ukochaną, nie donosi na damę, która na jego oczach zabiła szantażystę, pozwala umrzeć w spokoju tym, dla których nie ma już nadziei. Z najczystszym oburzeniem rzuca się niemal na okrutnego ojczyma, który obrzydliwym podstępem zniszczył życie swojej pasierbicy, bo tylko tyle można mu zrobić (IDEN). Ten sam Holmes-maszyna, tak rzekomo nieczuły na nieciekawy problem nieszczęsnej, naiwnej dziewczyny, na widok drwiącego uśmieszku bezkarnego oszusta zrywa się z fotela i sięga po bicz. I na zakończenie opowieści cytuje Hafiza, którego porównuje z Horacym. Oto ktoś, kto brzydzi się uczuć i pogardza literaturą.

Drugi oprócz logiki temat, który Watson tak często wplata w swoje opowieści, to Holmesowe umiłowanie pracy detektywa, pasja granicząca z obsesją. Dowiadujemy się po wielekroć, że Sherlock żył tylko dla pracy, że cechowała go próżność, a od rozwiązywania zagadek był wręcz uzależniony - gdy ich brakowało, sięgał po narkotyki, w niczym innym nie znajdując pociechy. Maszyny w końcu z natury są egoistyczne, nie obchodzi ich świat, spełniają tylko swe właściwe zadanie.

Hence the cocaine (mówi w SIGN sam Sherlock). I cannot live without brain-work. What else is there to live for? - temat.

Och, ty automacie do sprytnych dedukcji... Ale pozwólmy mu przejść do kontrapunktu, oto trzy następne zdania:

Stand at the window here. Was ever such a dreary, dismal, unprofitable world? See how the yellow fog swirls down the street and drifts across the dun-coloured houses. What could be more hopelessly prosaic and material?

Automacie?

To nie depresja. I nie trauma z dzieciństwa. On po prostu jest smutny,
bo świat by wa naprawdę okropną i zatęchłą dziurą.
Wszystkie takie Holmesowe ponure diagnozy nie przeszły, oczywiście, niezauważone. O czym może świadczyć tyle smutku? W dwudziestym pierwszym wieku nie mamy już ludzi smutnych dlatego, że świat im się nie podoba. Mamy za to wiele przypadków depresji.

A tymczasem to nie te wypowiedzi świadczą o depresji Holmesa (dodajmy, depresji dwubiegunowej - o tej hipotezie sporo można znaleźć pod etykietą ChAD). To jest naprawdę zupełnie inna sprawa. Dowodem na to, że Holmes mógł być chory jest właśnie fakt, że jego naprzemienne ataki letargu, fatalnego samopoczucia i frenetycznej aktywności nie wiążą się ściśle z tym, co się akurat dzieje w jego życiu. Najlepiej rozumie to, oczywiście, Watson, który zawsze potrafi poznać, czy leczyć przyjaciela sprowadzając mu za wszelką cenę nowego klienta, czy zabierając go na wakacje. I nawet tego nie wymyślił udręczony Brett.

Ale oprócz depresji jest jeszcze miejsce na zwyczajną, choć nadzwyczaj rozwiniętą wrażliwość - na ludzkie nieszczęścia, brzydotę, nudę, brak poezji. To nie trauma z dzieciństwa, nieszczęśliwa miłość ani dodatek Jeremy'ego, którego żywe, uważne, dobre oczy tak wspaniale pasowały do Holmesa-maszyny. Niektórzy tacy się już rodzą, że dieta złożona z samej prozy szkodzi im na samopoczucie.
Brak poezji można zresztą nadrobić - muzyką. Każdą Watsonową "maszynę" łagodzą w kontrapunkcie skrzypcowe pasaże Sherlocka, jego niemiecka introspekcja, Orlando di Lasso, wszystkie te cudowne okazje, kiedy z radością wołał do Watsona, kto też wspaniały gra tego wieczora w Londynie, na który akt jeszcze zdążą, być może, dojechać. Gdy w grę wchodzi muzyka, nagle okazuje się, że nawet Sherlock lubi czasem pozbyć się klientów, którzy zadręczają go swoimi zagadkami (REDH).
Sherlock Holmes spełnia się i spala, tropiąc zbrodniarzy, morderców, złodzieli, twierdzi, że praca jest dla niego sama w sobie nagrodą.

Ale nie zapominajmy, że poświęcając się tak całkowicie pracy detektywa, Holmes oddaje całe swoje życie dobru publicznemu. Kiedy myśli, że zginie z ręki Moriarty'ego, pisze list, w którym wyraża nadzieję, że dzięki niemu Londyn był lepszym miejscem.
Trochę jednak musiał kochać ludzi wokół siebie, nawet jeśli nie lubił do nich chadzać na przyjęcia.

A i Watson i sam Sherlock zapierają się, że takie uczucie było mu całkiem nieznane.

All emotions, and that one particularly, were abhorrent to his cold, precise but admirably balanced mind. He was, I take it, the most perfect reasoning and observing machine that the world has seen, but as a lover he would have placed himself in a false position 

SCAN. temat.

It was worth a wound; it was worth many wounds; to know the depth of loyalty and love which lay behind that cold mask

- 3GAR. Kontrapunkt.

I have never loved, Watson

- wyznaje Sherlock w DEVI, i to znów jest temat, ale zaraz potem kontrapunkt -

but if I did and if the woman I loved had met such an end,
 I might act even as our lawless lion-hunter has done.

Ktoś, kto nigdy nie kochał, powiedziałby raczej, że z pewnością nikogo by w imię miłości nie zabił. Nie wiemy wprawdzie, czy Sherlock kiedykolwiek zdecydował się na związek, ale czy tylko taka miłość nas obchodzi? Czemu mniej ludzka miałaby być miłość, która płynie gdzieś skromnym, podziemnym strumieniem, nie porywa, nie zaślepia, nie pochłania, ale napędza jednak całe życie, syci się rozmową, przygodą, dumą z sukcesu, albo i samą, wspaniałą świadomością, że jest się jednym z tych jaśniejszych punktów na paskudnej, mrocznej mapie świata? 
Ginie nam Sherlock-logiczna maszyna w gąszczu kontrapunktów. Nawet nasz temat - logika - gdy słuchamy go na tle tej miłosnej gęstwiny, przybiera nagle zupełnie inny ton. "Logika" dla Holmesa, prawdziwy temat Kanonu, to przecież nie są jakieś puste znaczki. Logika, którą kocha - tak, kocha! - Sherlock Holmes, to jest piękne i eleganckie rozumowanie, potęga ludzkiego umysłu. Maszyny nie zachwycają się łańcuchami dedukcji, zwłaszcza, gdy bawi się nimi rywal lub przeciwnik. Maszyny też nie uważają się za artystów w swoim fachu (SIXN).

A przecież został nam jeszcze jeden ważny motyw, który tak często towarzyszy Watsonowym tematom tak często, że aż przestajemy go niekiego zauważać - to śmiech Sherlocka. Jego wesołość. Ironiczny chichot, wymowne chrząknięcie, prychanie i uśmiech.

Holmes seldom laughed - (MAZA, temat), czyż maszyny się śmieją?

Ależ tak, i to w każdym niemal kontrapunkcie. Mam twarde dowody. Edward i Charles Lauterbachowie policzyli, że w sześcdziesięciu opowieściach Kanonu, śmiechów, uśmiechów, radości, żartów i chichotów Sherlocka mamy nie mniej niż 316, ponad pięć na każdą historię. Dużo, jak na ponuraka. Pierwszy radosny śmiech Holmesa dźwięczy już w STUD, gdy Sherlock poznaje Watsona. Ale to był tylko pierwszy z tak wielu, przepowiadający wszelkie przyszłe psoty, kpinki z inspektorów, drobne żarty, wybuchy radości po wielkich sukcesach, ukryte parsknięcia, kiedy rudy klient z wielką powagą opowiada o tym, jak został zatrudniony do przepisywania Encyklopedii (REDH). Sherlock był przecież wielką, chodzącą i żywą inteligencją, jak mógłby się nie śmiać? Bawiło go wszystko - groteska i dziecięce zdumienie Watsona, był zachwycony, gdy po cichu szykował różne niespodzianki. Mogę się tylko domyślać, jak się cieszył, gdy po raz kolejny wracał do domu w przebraniu pijanego marynarza i wyobrażał sobie biednego, nabranego Watsona, jego oburzenie, zaskoczenie, podziw. Jakże musiał się śmiać pod nosem, gdy czytał w gazetach o kolejnych triumfach inspektora Lestrade'a. Ten, kto rzadko się śmieje, nie zwróciłby przyjacielowi uwagi, że cechuje go "figlarny humor".
Jeremy Brett niczego nie wymyślił, nie dopisał żadnego radosnego "HA!".
Wiem, powtarzam "Jeremy" jak mantrę, ale cóż poradzę, że on jeden - w co najmniej dwóch seriach - pokazał mi to wszystko, wszystkie głosy, wszystkie tematy i wszystkie kontrapunkty, w idealnej harmonii, a przecież niezależne, polifonicznie rozbiegane po rejestrach.
Dlatego jego fuga, genialne połączenie logiki, miłości i śmiechu - to właśnie jest mój Sherlock Holmes.

An automaton, a calculating machine.

The best and wisest man I have ever known.


Polifonia.
W końcu to się nazywa Kanon!

5 komentarzy:

Nina Wum pisze...

Gdyby od posilnej strawy duchowej można było utyć, to już by mi z pięć kilo w biedrzech przyrosło. Czuję zapach solennej roboty umysłowej - woń, którą uwielbiam.
jak żyję, nie parałam się muzyką, toteż równie kunsztowne porównanie nie przyszłoby mi nigdy na myśl. A jednak to, o czym piszesz - w postaci amorficznego wrażenia, nieokreślonej mgiełki, drażniąco niesprecyzowanego dysonansu - snuło mi się i plotło po głowie, gdy pierwszy raz czytałam opowieści zebrane o Sherlocku Holmesie. Miałam wtedy lat 19. Jak ostatnia cielęcina zakochałam się w Sherlocku. Wydał mi się postacią tak męską i prawą, tak cudownie, po ludzku pokomplikowaną i urzekająco wrażliwą na podłość widzialnego świata - że to się po prostu musiało stać.(Gdybym wtedy wiedziała, że ten właśnie Sherlock przyoblekł się ciało w zachwycającej osobie Jeremy'ego Bretta. Gdybym!) Wszelkie uwagi o "automacie" półświadomie zrzucałam na karb krótkowzroczności zacnego Watsona. Kiedy podobne opinie wygłaszają prawdziwi ludzie, zakładam, że oni po prostu niczego nie czytali. Poza notką na Wikipedii.

Pozdrawiam,

Nina


Anonimowy pisze...

[jn] Gounoda Preludium też zachwyciło, co? :-)

"Wiem, powtarzam "Jeremy" jak mantrę, ale cóż poradzę, że on jeden - w co najmniej dwóch seriach - pokazał mi to wszystko, wszystkie głosy, wszystkie tematy i wszystkie kontrapunkty, w idealnej harmonii, a przecież niezależne, polifonicznie rozbiegane po rejestrach.
Dlatego jego fuga, genialne połączenie logiki, miłości i śmiechu - to właśnie jest mój Sherlock Holmes."

Amen. AMEN!
Nic trafniejszego ponad nazwanie tego, co zrobił Jeremy w roli Holmesa - fugą. Dzięki, to naprawdę piękna myśl! I dochodzi się do niej po długim, długim czasie obcowania z TYM Holmesem, gdy osłuchane już wszystkie duxy i comesy, prześledzone ekspozycje, divertimenti i andamenti, przyswojone przekształcenia, zakończenia i kadencje. A potem oczy i uszy otwierają się na niezliczone modulacje, melodyki ariosowe, interludia, ostrą chromatykę, albo przeciwnie – na niemal nokturnowe piękno. I ciche cierpienie.


Ysabell pisze...

Piękna notka i tyle w niej Bretta, że prawie jestem usatysfakcjonowana. ;)

Muzyki słucham bardziej uszami niż mózgiem i nie znam się na niej zupełnie, więc nie umiem ocenić słuszności Twojego pięknego porównania. I chociaż teoretycznie wiem, że nie należy traktować całkiem poważnie wszystkiego co pisze Watson, to mimo wszystko Holmesa z kanonu nie lubię.

Albo może inaczej -- Holmes Jeremy'ego Bretta wydaje mi się dużo bardziej kanoniczny niż Holmes z książek. Mam takie poczucie, że ACD właśnie takiego chciał go napisać, tylko nie bardzo mu wyszło. :)

Aha, a pisałam już, że piękna notka? :)

Sherlock Kittel pisze...

Och, jakie wspaniałe komentarze, jak WY pięknie piszecie o nim :)

Dziękuję bardzo!

Anonimowy pisze...

Tu Megana.
Żeby nie było - zgadzam się z każdziutkim słowem Sherlockiany w kwestii Bretta. Ale, ale. Pozwolę sobie zauważyć, że i BC doskonale w swojej kreacji (nie napiszę nic o fugach, bo rozpaczliwie się na terminologii muzycznej nie znam)udowodnił, że pogłoski o braku serca i byciem maszyną - są zdrowo przesadzone. Ja doskonale wiem, że to by objętościowo czekonotkę podwoiło. Ale komu by to przeszkadzało? Osobiście byłabym uszczęśliwiona...
Pozdrawiam!