Notka o tym, co Sherlockista ma wspólnego z jednym z ważniejszych prezydentów USA.
Pamiętacie tę bandę wyrostków z Baker Street, dowodzoną przez sprytnego Wigginsa? Pojawiają się w SIGN jako mała, nieoficjalna - nieregularna armia śledcza, na usługach naszego detektywa, budząc popłoch i zgrozę nieprzyzwyczajonych obserwatorów. To oni szukają po portach Aurory, oni wślizgną się dla Holmesa w każdą dziurę, zbadają powyrzucane wycinki z Timesa w hotelowych koszach na śmieci, a przy okazji ukradną tyle zegarków, ile tylko się da. BSI, jeden z najlepszych pomysłów w Kanonie, tak chętnie filmowany, tak świetny i zgrabny przykład na niekonwencjonalne metody Holmesa. Taki dobry sposób, żeby pokazać jego ludzką twarz - Holmes zawsze okazuje chłopcom chociaż odrobinę sympatii, szczególnie, oczywiście, jesli jest Brettem, który był przekonany, że Sherlock miał wiele ciepła dla dzieci. A chłopcy, naturalnie w zamian darzą go absolutnym uwielbieniem. Nie dlatego, że daje im pieniądze, choć te oczywiście zawsze się przydadzą. Kochają mu pomagać, śledzić, tropić, szukać, węszyć, zaglądać tam, gdzie nikt inny nie zagląda - bo to jest gigantyczna frajda. Oni akurat trzeźwo oceniają wszelkie słabości detektywa i czasem lepiej niż Watson wiedzą, czym akurat się zajmuje; w "Without a Clue" to oni właśnie - oprócz pani Hudson, rzecz jasna - dopuszczeni są do wstydliwego sekretu Holmesa i Doktora Zbrodni, pewnie dlatego, że po prostu niewiele da się przed nimi ukryć. I jeszcze dlatego, że twarde, londyńskie dzieciaki, które muszą radzić sobie na ulicy, reagują tylko na najprawdziwsze autorytety, nigdy na pozory. Tacy już są, ci Irregulars. Zupełnie jak my, sherlockiści!
Dlatego właśnie tak nazwała się grupa amerykańskich fanów pana Sherlocka Holmesa, założona przez Christophera Morleya i Edgara Smitha jeszcze w roku 1934 (nie będę Was nudziła historią BSI, bo to naprawdę jest temat dla nerdów - ale polecam lekturę 4 i 5 punktu pierwszego regulaminu tej niezwykle szacownej organizacji). Dziś to już nie zwykłe stowarzyszenie, a instytucja, która wydaje wspaniałe, prawdziwie naukowe czasopismo, prowadzi własne archiwa, co roku organizuje wielkie święto wszystkich sherlockistów (w tym obrosłą legendą urodzinową kolację Holmesa, o której czasem też wspominałam na Sherockianach, ma niezliczone rytuały i tradycje, o których można czasem posłuchać w podcaście "I hear of Sherlock Everywhere" (patrz boczny pasek), wydawanym przez dwóch Irregularsów. Członkami BSI są najwybitniejsze postaci holmesologicznego świata, ci, którzy piszą książki, wydają edycje krytyczne, organizują największe lokalne stowarzyszenia-córki BSI (tzw. sciony). I bez żadnej przesady zawsze przyznaję się, że moim największym być może konkretnym marzeniem jest to, żeby i mnie tam kiedyś zaprosili. Chociaż mogłoby się wydawać, że tych zamożnych zazwyczaj i beztroskich intelektualistów, hobbystów i pisarzy nic nie łączy z grupką obdartych pomocników Holmesa, w rzeczywistości są zupełnie tacy sami. Nieregularni, wierni, bystrzy i okropnie lubią w życiu te momenty, kiedy w ich życiu nie liczy się przez chwilę nic oprócz Sherlocka. Zupełnie jak ja!
***
W tym miejcu przerwałam pisanie, bo coś na facebooku nagle przykuło mój wzrok. Jedna z licznych stron o Sherlocku, które subskrybuję, powiesiła post, który zdecydowanie wyróżniał się z otoczenia. Tekst zaczynał się od "Baring-Gould" a kończył na "ePub", co mój mózg odczytał jako "ta biografia TA biografia Holmesa, TA książka, której nigdy nie udało mi się kupić, nie przysyłali do Polski używanych, nowa niedostępna, jak to się mogło stać, że wciąz jej nie mam, że wciąż nie mam BIOGRAFII HOLMESA AUTORSTWA TEGO BARING-GOULDA?" oraz "...może tanio...?". Kliknęłam, drżącą ręką, bo może to sen i zaraz obudzę się na Amazonie za kilkaset złotych. Jezus, stać mnie na Baring Goulda. Kosztuje... o rany, kosztuje 7 dolarów. Jak oni w ogóle mogą sprzedawać Baring Goulda za 7 dolarów?! Co więcej, stać mnie na Baring Goulda w formie NATYCHMIAST, nie "no kiedy on przyleci z Ameryki, czy go piraci nie porwą, czy samolot nie spadnie, czy poczta nie zgubi, czy zły celnik nie ocli". Oni mi go, tak po prostu, przyślą, prosto do komputera, stamtąd tylko kabelek i hops na czytnik. Mojego Baring -Goulda, zupełnie legalnie, a za te siedem dolarów wspaniałe Baring-Goulda wydawnictwo opublikuje może nowe, jeszcze wspanialsze ePuby.
I siedzę teraz i pocztę odświeżam, analizuję wiadomości z potwierdzeniem od PayPala, kiedy oni, tam, w tej księgarni, dowiedzą się, że ja kupiłam? Kiedy przyślą, kiedy dojdzie, w jakich godzinach pracują, uwzględniając różnicę czasu?
I myśl: o kurczę, miałam przecież dokończyć nową I- czekonotkę! Nie: "cholera, jakiś czas temu chyba przerwałam i tak już zaległą pracę, bo dłużej nie mogłam się skupić - w głowie aż huczało mi od figli chłopców z Baker Street". Nie: "szatan mi chyba podsunął pomysł nakalendarz... ". Nie: "cholera, kolejna książka, a przypisy w doktoracie poprawią chyba krasnoludowie z Hobbita". Pomyślałam, że przeciez miałam właśnie Wam napisać, jak to jest być "irregularsem", takim skromnym, nieokrytym sławą i nienamaszczonym oficjalnie przez organizacje. Jak to jest być Wigginsem codziennym i niesubordynowanym.
Właśnie tak.
***
Nieregularni. Nieoficjalni. Kochający psoty, dociekliwi, skłonni do poświęceń. Tacy jesteśmy wszyscy, my sherlockiści-holmesiści. Nieregularnie śpimy, bo tyle jest Baring-Gouldów i nie wiadomo skąd wyciągniętych adaptacji, które koniecznie musimy obejrzeć. Czekonotek do napisania. Rzeczy, o których wciąż nic nie wiemy. Myślałam, że głównym problemem przy konstruowaniu kalendarza będzie to, by od ręki niemal wymyślić aż 26 tematów, nie czekając na nowe filmy, książki, wydarzenia. Oczywiście jedyny prawdziwy kłopot przy większości literek był taki, czy dam radę na czas przygotować się do ich pisania, tyle ambicji, tyle nieodkrytych zakątków w londyńskich dokach, nieobejrzanych filmów. I te wieczne wyrzuty. Czy nie powinnam zajmować się czym innym? Pewnie łatwiej poświęcić się wszystkim tym rozkoszom, kiedy jest się typowym członkiem BSI - bogatym, starszym już Amerykaninem, który naprawdę nic na świecie nie musi. Może na razie powinnam jednak uważać, by nie stało się tak, że "nieregularnie" zacznę robić wszystko inne, a regularnie zajmować się Sherlockiem?
Ale, wiecie, zupełnie niedawno znalazłam taki argument, który zamknie usta wszystkim, a nawet mnie samej. Dowiedziałam się bowiem - z wspomnianego wyżej podcastu oczywiście - kto jeszcze nieregularnie służył detektywowi z Baker Street, choć na głowie miał dosłownie cały świat: Franklin Delano Roosevelt. Nie, nie w młodości. Nie gdzieś tam na początku swojej długiej prezydentury. FDR wymieniał listy z ówczesnym szefem BSI w latach 1942-45. Nie są to, oczywiście długie wywody - możecie je przeczytać! (Zaznaczam to, żebyście nie powiedzieli złośliwie w komentarzach, że może gdyby Roosevelt mniej czasu spędzał nad Sherlockiem, to znalazłby go więcej, żeby pochylić się nad Polakami.) Kilka luźnych uwag, podziękowanie za przesyłkę, żarty na temat amerykańskiego rodowodu Holmesa. Ostatnie zdanie ostatniego listu (niedługo po jego napisaniu prezydent Roosevelt umarł) brzmi po prostu "It only goes to show that interest in the whole field of Sherlockiana is perennial".
Pięknie prawda? "Perennial" (wieczny, trwały) to takie ładne słowo, które tak śmiesznie nie pasuje do "irregular".
A może właśnie pasuje najlepiej?
***
Tu notka miała się skończyć, ale gdy zajrzałam do niej jeszcze następnego dnia, coś przykuło mój wzrok, tym razem w poczcie. Dostałam list - napisała do mnie, nie po raz pierwszy, Czytelniczka, z którą poznałyśmy się dzieki wspólnej miłości do Jeremy'ego Bretta. Cudownie jest czytać listy od kogoś, kto zna go o tyleż lepiej niż ja, tyle widział, tyle wie, tyle zrobił, by rosła jego sława i by nigdy nie zgasła pamięć. Moja Korespondentka zaproponowała, że podzieli się ze mną różnymi materiałami związanymi z Holmesem i Granadą - przyjdą prosto pod choinkę; opowiem Wam o nich i napiszę, niech wszystkie te sherlockistyczne skarby krążą między nami, nieoficjalnymi.
Tak świętują Boze Narodzenie Baker Street Irregulars.
Zdjęcie ze strony SHSL |
***
W tym miejcu przerwałam pisanie, bo coś na facebooku nagle przykuło mój wzrok. Jedna z licznych stron o Sherlocku, które subskrybuję, powiesiła post, który zdecydowanie wyróżniał się z otoczenia. Tekst zaczynał się od "Baring-Gould" a kończył na "ePub", co mój mózg odczytał jako "ta biografia TA biografia Holmesa, TA książka, której nigdy nie udało mi się kupić, nie przysyłali do Polski używanych, nowa niedostępna, jak to się mogło stać, że wciąz jej nie mam, że wciąż nie mam BIOGRAFII HOLMESA AUTORSTWA TEGO BARING-GOULDA?" oraz "...może tanio...?". Kliknęłam, drżącą ręką, bo może to sen i zaraz obudzę się na Amazonie za kilkaset złotych. Jezus, stać mnie na Baring Goulda. Kosztuje... o rany, kosztuje 7 dolarów. Jak oni w ogóle mogą sprzedawać Baring Goulda za 7 dolarów?! Co więcej, stać mnie na Baring Goulda w formie NATYCHMIAST, nie "no kiedy on przyleci z Ameryki, czy go piraci nie porwą, czy samolot nie spadnie, czy poczta nie zgubi, czy zły celnik nie ocli". Oni mi go, tak po prostu, przyślą, prosto do komputera, stamtąd tylko kabelek i hops na czytnik. Mojego Baring -Goulda, zupełnie legalnie, a za te siedem dolarów wspaniałe Baring-Goulda wydawnictwo opublikuje może nowe, jeszcze wspanialsze ePuby.
I siedzę teraz i pocztę odświeżam, analizuję wiadomości z potwierdzeniem od PayPala, kiedy oni, tam, w tej księgarni, dowiedzą się, że ja kupiłam? Kiedy przyślą, kiedy dojdzie, w jakich godzinach pracują, uwzględniając różnicę czasu?
I myśl: o kurczę, miałam przecież dokończyć nową I- czekonotkę! Nie: "cholera, jakiś czas temu chyba przerwałam i tak już zaległą pracę, bo dłużej nie mogłam się skupić - w głowie aż huczało mi od figli chłopców z Baker Street". Nie: "szatan mi chyba podsunął pomysł nakalendarz... ". Nie: "cholera, kolejna książka, a przypisy w doktoracie poprawią chyba krasnoludowie z Hobbita". Pomyślałam, że przeciez miałam właśnie Wam napisać, jak to jest być "irregularsem", takim skromnym, nieokrytym sławą i nienamaszczonym oficjalnie przez organizacje. Jak to jest być Wigginsem codziennym i niesubordynowanym.
Właśnie tak.
***
Nieregularni. Nieoficjalni. Kochający psoty, dociekliwi, skłonni do poświęceń. Tacy jesteśmy wszyscy, my sherlockiści-holmesiści. Nieregularnie śpimy, bo tyle jest Baring-Gouldów i nie wiadomo skąd wyciągniętych adaptacji, które koniecznie musimy obejrzeć. Czekonotek do napisania. Rzeczy, o których wciąż nic nie wiemy. Myślałam, że głównym problemem przy konstruowaniu kalendarza będzie to, by od ręki niemal wymyślić aż 26 tematów, nie czekając na nowe filmy, książki, wydarzenia. Oczywiście jedyny prawdziwy kłopot przy większości literek był taki, czy dam radę na czas przygotować się do ich pisania, tyle ambicji, tyle nieodkrytych zakątków w londyńskich dokach, nieobejrzanych filmów. I te wieczne wyrzuty. Czy nie powinnam zajmować się czym innym? Pewnie łatwiej poświęcić się wszystkim tym rozkoszom, kiedy jest się typowym członkiem BSI - bogatym, starszym już Amerykaninem, który naprawdę nic na świecie nie musi. Może na razie powinnam jednak uważać, by nie stało się tak, że "nieregularnie" zacznę robić wszystko inne, a regularnie zajmować się Sherlockiem?
Ale, wiecie, zupełnie niedawno znalazłam taki argument, który zamknie usta wszystkim, a nawet mnie samej. Dowiedziałam się bowiem - z wspomnianego wyżej podcastu oczywiście - kto jeszcze nieregularnie służył detektywowi z Baker Street, choć na głowie miał dosłownie cały świat: Franklin Delano Roosevelt. Nie, nie w młodości. Nie gdzieś tam na początku swojej długiej prezydentury. FDR wymieniał listy z ówczesnym szefem BSI w latach 1942-45. Nie są to, oczywiście długie wywody - możecie je przeczytać! (Zaznaczam to, żebyście nie powiedzieli złośliwie w komentarzach, że może gdyby Roosevelt mniej czasu spędzał nad Sherlockiem, to znalazłby go więcej, żeby pochylić się nad Polakami.) Kilka luźnych uwag, podziękowanie za przesyłkę, żarty na temat amerykańskiego rodowodu Holmesa. Ostatnie zdanie ostatniego listu (niedługo po jego napisaniu prezydent Roosevelt umarł) brzmi po prostu "It only goes to show that interest in the whole field of Sherlockiana is perennial".
Pięknie prawda? "Perennial" (wieczny, trwały) to takie ładne słowo, które tak śmiesznie nie pasuje do "irregular".
A może właśnie pasuje najlepiej?
***
Tu notka miała się skończyć, ale gdy zajrzałam do niej jeszcze następnego dnia, coś przykuło mój wzrok, tym razem w poczcie. Dostałam list - napisała do mnie, nie po raz pierwszy, Czytelniczka, z którą poznałyśmy się dzieki wspólnej miłości do Jeremy'ego Bretta. Cudownie jest czytać listy od kogoś, kto zna go o tyleż lepiej niż ja, tyle widział, tyle wie, tyle zrobił, by rosła jego sława i by nigdy nie zgasła pamięć. Moja Korespondentka zaproponowała, że podzieli się ze mną różnymi materiałami związanymi z Holmesem i Granadą - przyjdą prosto pod choinkę; opowiem Wam o nich i napiszę, niech wszystkie te sherlockistyczne skarby krążą między nami, nieoficjalnymi.
Tak świętują Boze Narodzenie Baker Street Irregulars.
2 komentarze:
"Nieregularni, wierni, bystrzy i okropnie lubią w życiu te momenty, kiedy w ich życiu nie liczy się przez chwilę nic oprócz Sherlocka. Zupełnie jak ja!" - pychotka! :-)
Całe szczęście, że mi katarzysko nie odebrało możności czytania, więc się opycham pyszną czekonotką, pocieszycielką zagrypionych. List Roosevelta - cudo! I gratuluję upolowania Baring-Goulda!!!
I jeszcze na koniec kropelka slashowego likieru na czeko...ladkę: [Mówi Watson] But I have seen you with the Irregulars-- they idolized you. More than half of them loved you. You are commanding, and sympathetic, and amusing, and brilliant, and you listened to them, Holmes." [by Katie, "Cauldron: A Love Story"]
Ciekawe, o którym to ja ekranowym Holmesie myślę, czytając to? :-)))))
Popijam czekoladę z kubka z Dalekiem, czytam czekonotkę (czekotkę?) i jest mi dobrze. A teraz, niestety, czas wracać do pracy.
Pisz, Sherlockisto, pisz!
Prześlij komentarz