niedziela, 23 grudnia 2012

ShKA Q as in be QUIET

Bardzo cichutka czekonotka o tym, że najważniejsze jest niesłyszalne dla uszu.




Chętnie skorzystałabym z jakiejś cichszej, bledszej czcionki, ale moglibyście mnie wtedy uciszyć na zawsze ze złości. Umówmy się zatem, że do Was szepczę.

Sherlock naprawdę zbyt rzadko komplementował Watsona, a jednak wyznał mu kiedyś: You have a grand gift of silence, it makes you quite invaluable as a companion. Nie ma bowiem wspanialszego daru dla genialnego detektywa niż cichy, milczący towarzysz. Który nie będzie zadręczał głupimi pytaniami, rozpraszał, da się skupić. Nie otwiera ust, jeśli grozi to obniżeniem średniej IQ dla całej ulicy (jak nasz drogi Anderson) ani sam nawet nie ma czelności nazbyt dobitnie myśleć (jak Lestrade).

Przycupnie sobie najwyżej pokornie przy kominku i przyśnie, podczas gdy Sherlock wypali trzy fajki i rozpracuje wszystko sam. Myślenie wymaga ciszy. Niekoniecznie głuchej - bezwiedne błądzenie po strunach skrzypiec nie przeszkadza, jak wiadomo, w pracy intelektualnej, choćby brzmiało to jak rzężenie jakiegoś torturowanego zwierzątka. 
Kluczowe jest milczenie, to bezcenne milczenie Watsona, który zawsze wiedział, kiedy dać Sherlockowi chwilę świętego spokoju. Mistrz Myśli.



Silent night, holy night,
Holmes is thinking - gosh, he's bright!
Mrs Hudson's so careful and quiet;
Watson, silent, in front of the fire,
sleeps in heavenly peace; sleeps in heavenly peace!



Szacunek, z jakim Watson dba o o to, by nie zakłócić spokoju owego Mistrza detektywistycznej sztuki, to absolutnie genialny chwyt Doyle'a. 

Powiedzmy sobie szczerze, chociaż podejrzewam, że większość z nas tutaj naprawdę ceni sobie refleksję jako rodzaj ludzkiej aktywności, to jednak są takie sztuki, których uprawianie wygląda nieco bardziej efektownie. Można na przykład pokazać, jak geniusz rzuca się na płótno w artystycznym szale i tam, gdzie jeszcze przed chwilą była biała połać materiału, wyrastają fantastyczne wizje. Mozart w obłędnym tempie wypełnia ciszę idealną muzyką, pod którą dobry reżyser podłoży nam jeszcze cudowne obrazy. Moffat pożera żywcem tysiąc fanowskich serc w ciągu jednego leniwego kwadransa przed śniadaniem, tryskają gejzery krwi przemieszanej z łzami. A Sherlock? No cóż, siedzi w fotelu. Paget namalował mu przepiękne, oryginalne pozy, które wspaniale naśladowało kilku aktorów, ale odpowiednie ułożenie nóg nie gwarantuje nawet, że będzie się wyglądało szczególnie inteligentnie, a bez tego scena już w ogóle nie ma sensu. Gdyby Sherlock miał w życiu tak jak Sherlockista, to w chwilach najgłębszego zamyślenia traciłby wszelką kontrolę nad mimiką i wyglądał jak ostatni kretyn. Myślenie w ogóle i zasadniczo szkodzi piękności i utrudnia życie, co potwierdzają z perwersyjną przyjemnością wszyscy najwięksi myśliciele - naturalnie nie bez nutki dumy i sugestii, że moglibyśmy się zrzucić na malutki pomniczek ich męczeństwa.

Stary, okrutny dowcip głosi, że dwa najtańsze instytuty na uczelni to matematyka i filozofia. Matematycy zużywają tylko papier, ołówki i kosze na śmieci. Filozofowie tylko papier i ołówki. Holmes? Ewentualnie, tytoń, od czasu do czasu może jeszcze jakieś cudze poduszki. Jedyny sposób, by sprawiało to wrażenie atrakcyjnej czynności, to właśnie dodać do niej pełne pokory spojrzenie Watsona, który tak dalece nie dorasta do Mistrza, że nawet nie próbuje mu w tym rozmyślaniu towarzyszyć. On może sobie pozwolić na drzemkę, Holmes czuwa nad tym, żeby klient znalazł pomoc, której potrzebuje. Ktoś musi nie spać, żeby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje. 

To właśnie słynne momenty Holmesowego zamyślenia, te noce na poduszkach i problemy na trzy fajki sprawiają, że jest to postać okolona tak urokliwym nimbem tajemnicy. Myśli Watsona słyszymy w jego narracji, czasem opowiada nam je sam Holmes, gdy jest w nastroju do trywialnych zabaw w dedukcję. Myśli Holmesa pozostają dla nas niedostępne, jako i przystoi myślom bóstwa, którym Holmes dla nas jest. Wiemy, że wystarczają mu nieraz minuty, by przeniknąć całą pogmatwaną intrygę. Wiemy, że kiedy odtwarza swój łańcuch dedukcji, to w zasadzie zmusza się do mozolnych, łopatologicznych uproszczeń, bo świat i nasze małe umysły nie byłyby gotowe na przyjęcie rzeczywistych postaci tych myśli. Wiemy, że po chwili spędzonej w milczeniu w fotelu potrafi zerwać się z błyskiem w oku, by ruszać na łowy, albo, rozczarowany, pogrąża się w jeszcze większym letargu. My jednak nigdy nie widzimy, dlaczego - podobne jak Watson nie wyczuwamy zupełnie, CO on takiego wymyślił, że już wie, czy zrywać się do działania, czy też dla zabicia nudy trzeba będzie napisać stroniczkę traktatu o sztuce symulowania chorób. Jakże to nas dręczy!
A on do ostatniej chwili nic z tych wymyślonych cudów nie zdradza - najwyżej pochwali nas, bezczelnie, za brak pytań. Albo oświadczy, że zaraz ruszamy, w ciemną, cichą noc, że mamy wziąć rewolwer i że wszystko zrozumiemy na miejscu.


Wśród nocnej ciszy, głos się rozchodzi,
Straszliwy kundel po bagnie brodzi!

Czym prędzej się wybierajcie, z rewolwerem pospieszajcie,
Tam są ślady psa! Tam są ślady psa.






I teraz i Watson i my znów musimy być naprawdę cichutko, bo inaczej przegapimy najbardziej ekscytujące momenty Kanonu. Nie usłyszymy, jak motyl Stapletona kołysa się w trawie, a nakrapiany wąż śliską piersią dotyka się łoża Helen Stoner. Spłoszymy złodzieja z Ligi Rudowłosych, niszczyciela popiersi Napoleonów, bezwzględnego łowcę Garridebów, gadziego Milvertona, albo, co najgorsze - samego pułkownika Morana, który już wspina się powoli po skrzypiących stopniach Camden House, myśląc, że to on sam jest tej nocy myśliwym.


Policyjne zasadzki zawsze są ekscytujące - naturalnie głównie w filmach i literaturze. To w życiu stróże prawa i porządku marzną i przysypiają w deszczu, kiedy godzinami nic zupełnie się nie dzieje. My najwyżej złowimy jedno ujęcie na nieszczęsnego Watsona, który chciałby sobie zapalić, ewentualnie nasłuchamy się jego opisów, w jak wielkim napięciu czekali na jakieś umówione znaki. I zaraz potem przechodzimy do akcji... jeszcze chwila ciszy, by wszyscy nabrali powietrza przed wielką konfrontacją... pośpieszne uciszanie niezgrabnego Lestrade'a... bo już, już słychać jakieś dziwne dźwięki...


We know Moriarty's on his way
He's loaded lots of weapons on his sleigh
And every one of us is gonna spy
To see if his henchmen have learned how to fly






...i wreszcie dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Ta cisza, to także chwila dla nas. Ostatnia szansa, by rzutem na taśmę wydedukować coś ze wskazówek. By wyprzedzić chociaż Watsona, który także prawdopodobnie nic jeszcze nie wie. Lestrade na pewno nie rozumie jeszcze wszystkiego, czyż nie byłoby wspaniale chociaż raz pośmiać się z niego z poczuciem, że naprawdę bylibyśmy mądrzejsi? Kto tu się zaraz zjawi, co ten Sherlock znowu wypatrzył, co on tam sobie wyrozumował? Wstrzymujemy oddech, odbezpieczamy rewolwer. Holmes, przyczajony tygrys, spina się do skoku. On też czeka, żeby rozproszył się jakiś cień wątpliwości, żeby raz jeszcze zatriumfować i olśnić wszystkich blaskiem, a szczególnie Watsona, którego lubi tak długo trzymać w ciemnościach, metaforycznych i całkiem dosłownych. Jeszcze na moment przesłońmy latarnie, złodzieje bywają płochliwi.




Cicha noc, zasadzki noc, pecha niesie zbójcom wszem,
Sherlock Holmes już czyha na nich, 
Przy nim Watson, niewyspany,
Dziś nie wymkną się! Dziś nie wymkną się.



Napisałam, że te momenty tuż przed końcem pościgu są najbardziej ekscytujące? Kłamałam. Bo najpiękniejsze są dwie wspaniałe chwile, gdy cisza i milczenie kosztują Watsona i Holmesa najwięcej. 

Niewiele jest w Kanonie bardziej niesamowitych świadectw tego, jak bezbrzeżny szacunek Watson żywił dla przyjaciela niż scena z DYIN, "Umierającego detektywa". Holmes, bredząc o ostrygach i bateriach, rozkazuje przyjacielowi ukryć się za łóżkiem i bez słowa, w milczeniu, choćby nie wiem co, wysłuchać jego rozmowy z lekarzem. Trudno wyobrazić sobie, jak wiele bólu kosztowało to Watsona, być niemym świadkiem ostatnich chwil Holmesa, bezczynnie znosić, jak morderca szturchał jeszcze jego udręczonego, umierającego przyjaciela. A jednak wytrwał w milczeniu, aż do końca - nawet wtedy, gdy Sherlock rozkosznie zdradził już, że cały czas udawał, ten kochany Watson nie rzucił się, by go zadusić z wściekłości. Cieszył się tylko, po cichutku, ukryty za łóżkiem, tak, jak Holmes mu przykazał. Słowo przyjaciela - i słowo przyjacielowi dane - były dla niego święte, bez względu na chorobę, gorączkę, majaki. To wspaniałe milczenie Watsona, to jeden z najbardziej wstrząsających dowodów na jego bezwzględne zaufanie i oddanie. 

Odkrycie drugiej wielkiej chwili ciszy w Kanonie większość z nas zawdzięcza Jeremy'emu Brettowi. W EMPT znajdujemy tylko suche, nieludzkie niemal i nietaktowne wyznanie Holmesa, który opowiada jak to z ukrytej półki skalnej przypatrywał się nieskutecznemu, pełnemu emocji dochodzeniu dotyczącemu jego rzekomej śmierci w toni wodospadu. Myślę, że - tak jak to się często zdarzało - Brett pokazał nam to, co może zbyt głęboko zostało ukryte w relacji Watsona: mękę Holmesa, który musi w milczeniu patrzeć na rozpacz przyjaciela. Wie, że postępuje okrutnie. Sam wcale nie chce na lata rozstawać się z Watsonem, tracić tej swojej nieodzownej podpory, do której tak się przyzwyczaił. Jeszcze nie tak dawno, gdy obawiał się, że mogą to być jego ostatnie dni, chciał je spędzić właśnie z nim. Czuje przemożną pokusę, by krzyknąć, odpowiedzieć w końcu na nieskończenie smutne nawoływania przyjaciela, łamie się nawet na pół sylaby... Cichnie jednak - i gdy patrzymy na Bretta, wierzymy, że mimo katastrofalnych dziur odziedziczonych przez scenariusz po FINA i EMPT, on naprawdę nie miał innego wyjścia. I bardzo nie chciał milczeć w tamtej chwili.
Myślę, że Holmes Cumberbatcha będzie się musiał znacznie gęściej tłumaczyć ze swojego milczenia na cmentarzu.

I na koniec, najserdeczniej Sherlockista przeprasza, że nie zdążyliśmy dokończyć kalendarza przed świętami - kiedy go planował, łudził się, że będą to jakieś króciutkie szkice, może filmik z paroma zdaniami komentarza... Dziękuje ogromnie za słowa zachęty do kontynuacji, z całą pewnością nie ma w głowie nawet myśli o porzucaniu planu, skoro jednak fatalnie mu idzie z kultywowaniem małomówności, to przynajmniej musi czasem odpocząć, pomilczeć i pomyśleć, przy trzech fajeczkach, na stercie poduszek.

Życzę Wam wspaniałej cichej nocy, pełnej ekscytacji i wyczekiwania na wszystko, co najbardziej lubicie, choćby była to zgraja morderców i zbójców. W święta literka R, jedna z takich, które w kalendarzowych planach od samego początku zajmowały kluczowe miejsca!


4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nic tak nie stwarza odpowiedniej atmosfery Baker Street 221b jak milczenie Watsona :D Ja co prawda nie wyobrażam sobie takiego doktora, który nawijałby bez przerwy. Co to, to nie. Nie jak najczęściej padają zarzuty, takie jak ten do Martina Freemana, że w Sherlocku głównie słucha, a nie mówi. Czekonotka wspaniała. Coś mi mówi,że po Twoim kalendarzu szybko nie schudnę.
Mam też pytanko. Skąd brałaś teksty Sherlockowych kolęd? Sama je wymyślałaś, czy może w odchłaniach internetu istnieje taka stronka z takimi kolędami. Bo aż chce mi się śpiewać :D
Wesołych świąt Sherlockiano!

Sherlock Kittel pisze...

Hej :) Biorąc pod uwagę liczbę różnych Sherlomaniaków rozsianych po Sieci, z pewnością da się znaleźć takie teksty (chociaż naprawdę znane są tylko dwa wiersze, o jednym już było, to 221 B Vincenta Starretta, o drugim jeszcze będzie). Te zwrotki to są moje zabawy, tylko obrazki w rodzaju kolorowej litery albo ujęcia z filmu zdarza mi się wrzucać bez oddania stosownego hołdu autorom :)

ninedin pisze...

Och, to jest dokładnie to, dokładnie to, co ja uwielbiam w "The Final Problem"/"The Empty House" z Jeremym Brettem. To, że Holmesowi jest przykro i że się potem, po ujawnieniu, tłumaczy i przeprasza.

I to była jedna z nielicznych rzecz, które mi się podobały w "The Game of Shadows" - fakt, że Watson dostał sugestię, że jego przyjaciel żyje, po kilku (? - jesli nie w ogóle po jednym) dniach, a nie po latach.

Anonimowy pisze...

[jn] Może nawet dobrze się stało, że czekonotki dostajemy teraz co kilka dni. Nie sztuka się napchać łakociami, o ileż rozkoszniej jest delektować się niezrównanym smakiem powoli, dając wybrzmieć i zakorzenić się w głowie i w sercu każdemu słowu.