poniedziałek, 6 lipca 2020

O finale "Elementary" kilka słów na gorąco.

Moja znajomość z “Elementary” nie zaczęła się dobrze - na początku głównie narzekałam na nijakość pierwszych odcinków, na manieryczną i wyjątkowo nieprzekonującą dla mnie kreację Jonny’ego Lee Millera, na nadmierny nacisk położony na drugorzędne w Kanonie motywy (jak przede wszystkim zażywanie narkotyków) i banalne intrygi. Chociaż w kolejnych zrywach trochę z poczucia obowiązku łykałam odcinek za odcinkiem i w końcu sezon za sezonem, bardzo rzadko czułam jakieś większe emocje - czy to pozytywne, jak przy wprowadzeniu postaci Kate, czy też negatywne, jak przy historii ojca Sherlocka, który z początku był wyjątkowo wręcz karykaturalną postacią. Jeśli do czegoś nie miałam zastrzeżeń, to do Watson, a także do postaci drugoplanowych, od początku ładnie zarysowanych, a zwłaszcza do jednego z najmocniejszych elementów całego tego serialu, czyli ciepłego, ludzkiego i oddanego Sherlockowi detektywa Gregsona. 

Za to bardzo często narzekałam na to, co wyjątkowo wręcz irytowało sporo widzów amerkańskiej wersji uwspółcześnionego Holmesa: że padające w serialu nazwy, aluzje czy nazwiska do tego stopnia nie miały nic wspólnego z pierwowzorem, że właściwie stawały się zupełnie pustymi hasłami. Gdy twórcy “Sherlocka” zdobywali się na wyżyny pomysłowości, cudownie błyskotliwie mieszając wątki i postacie znane fanom z Doyle’a, “Elementary” przez wiele sezonów mogłoby być jednym z setek seriali o pracy policji w różnych miastach Stanów i gdyby nie te przyklejane aluzyjki czy nazwiska właśnie trudno byłoby znaleźć różnicę. Gdy w “Sherlocku” rozgrywały się emocjonujące dramaty wyciskające fanom z oczu coraz więcej łez, a tysiące pasjonatów snuło szalone teorie, nie mogąc doczekać się kolejnych odcinków, w “Elementary” dość miękko płynęliśmy z sezonu w sezon i pewnie nie byłam jedyną osobą, która regularnie zapominała po prostu, że wciąż to ogląda, i robiła sobie tony odcinkowych zaległości.


Z czasem jednak zaczęły dziać się rzeczy dziwne i niewytłumaczalne. Im więcej czasu spędzałam w towarzystwie Joan, Sherlocka i ich przyjaciół z nowojorskiego posterunku, tym bardziej lubiłam zaglądać, co u nich słychać. Doceniłam charakterystyczną pogodną dość atmosferę tego serialu, w którym nawet krwawe zbrodnie i bardzo smutne sytuacje osładzano atmosferą ciepła i zrozumienia. Doceniłam bardzo, że trochę podobnie jak w BBC, i tu Sherlock nawiązuje więzi nie tylko z Joan Watson. Jedną z najpełniejszych i najbardziej satysfakcjonujących relacji całego “Elementary” jest jego przyjaźń z Gregsonem, dobrze było popatrzeć, jak ładnie rozwija się współpraca z Marcusem, jak Sherlock mimo wszystkich irytujących manieryzmów i odzywek zachowuje się na każdym kroku jak porządny, dobry, uczuciowy człowiek, którym jest przecież w Kanonie. Nie zmaga się ze swoim człowieczeństwem, nikt nie musi uroczyście kwestionować, czy jest dobrym człowiekiem, albo ogłaszać, że już się nim stał. I to, no cóż, dla widza współczesnych adaptacji jest raczej świeże i odprężające.

Na etapie finału sezonu szóstego, który już troszkę pachniał zakończeniem, byłam więc całkiem kupiona i nieźle rozczulona, szczególnie że twórcy postanowili choć na chwilę wrzucić bohaterów w ich naturalne środowisko - do Londynu. Ale to nic w porównaniu z tym, co mnie czekało, gdy niezastąpiona moja czujna informatorka przypomniała mi niedawno (bo naturalnie znowu mi to wyleciało z głowy), że powstał jeszcze ostatni, krótszy sezon siódmy.

Miód na złamane serce, lanolina na otarcia, zimny ziemniak na siniaki i Cola na kaca po upiornym finale “Sherlocka”.


To nie jest sezon, w którym “Elementary” staje się nagle czymś zupelnie innym, arcydziełem kina detektywistycznego na skalę światową - owszem, nadal są w nim odcinki, przy których dobrze jest dziergać, sprawdzić fejsa albo pozmywać, żeby zabić nudę. Ale to jest sezon, w którym wszystko, co twórcy zawsze potrafili robić dobrze, wyszło im najlepiej, jak tylko wyjść mogło, a jakieś genialne wyczucie, czy może zwykły brak zadęcia? pozwolił im wyminąć doskonale te same rafy, o które rozstrzaskali się Moffat z Gatissem.

To sezon, w którym nagle aluzje nabierają więcej treści niż kiedykolwiek, dostajemy nie tylko postaci, mrugnięcia okiem, nazwiska - ale też całe sceny wyjęte żywcem z Doyle’a, pięknie zagrane, umiejętnie wplecione w akcję, jak czekoladki dla wytęsknionych fanów. I to sezon, w którym to charakterystyczne ciepłe i dość lekkie podejście do postaci pomogło twórcom nakręcić coś, co jest lepsze, prawdziwsze, bardziej ludzkie i bardziej trzymające się kupy niż to, co znamy z Kanonu. 

Okazuje się, że aby pokazać, jak bardzo Sherlock pokochał swoją Watson, nie trzeba kazać mu nikogo dla niej dramatycznie mordować, wracać, odchodzić, ćpać, rozpaczać, wygłaszać godzinnych przemów na ślubie i wkradać się w łaski. Czasem starczy “Of course I’m staying”, zagrane przez Millera tak, żeby mieć pewność, że nikt z tego cało bez chusteczek nie wyjdzie. Po "The Empty Hearse" cały czas czułam jakiś emocjonalny niedosyt czy niesmak, nigdy już do końca nie pasowało mi to, jak prowadzą Sherlocka i Johna włodarze serialu BBC. Bałam się coraz straszliwszych wzmożeń i tragedii, raziły mnie brutalnie sceny zupełnie niepasujące do postaci (nie wracamy do tego, ale wiecie, którą scenę z sezonu czwartego mam na myśli). W siódmym sezonie “Elementary” nie bałam się ani przez chwilę - owszem, przecież wiedziałam, że wszystko ogólnie rzecz biorąc raczej nie skończy się źle, a skoro jest FINA, to będzie też i EMPT. Ale czułam też, że twórcy złapali jakiś taki dobry rytm, ze tu nic złego zdarzyć się nie może. Przyjaciele zachowują się jak przyjaciele. Nie robią sobie skrajnych świństw - choćby wbrew Doyle’owi, i to jest tak genialny, tak wspaniały pomysł, że miałam ochotę wszystkich tam w “Elementary” ucałować. Dbają o siebie. Nie rujnują sobie nawzajem życia, ani chcący ani niechcący. A kiedy coś schrzanią - rozmawiają, po prostu. Wracają, wybaczają, tłumaczą, rowiązują problemy, które nie urastają do rangi wenezuelskich tragedii. 



Nie dotyczy to zresztą wyłącznie Joan i Sherlocka - wręcz przeciwnie. “Elementary” zadbało o to, żebyśmy w finałowym sezonie poświęcili chwilkę (a czasem i ze dwie łezki) wszystkim ważniejszym bohaterom drugiego planu. To, co bywało słabością serialu, to, że Sherlock w Ameryce był zawsze troszkę za mało charyzmatyczny, za mało wyróżniał się z tłumu maluczkich, za mało górował nad Joan umiejętnościami, pozwoliło jednak stworzyć układ, w którym więcej postaci jest naprawdę ważnych, miało swoje miejsce i losy, które nie sprowadzały się do orbitowania wokół jednej gwiazdy. A w dodatku, paradoksalnie, właśnie ta adaptacja, jedyna, w której Sherlock i Watson to dwie osoby różnej płci, ale tej samej, hetereoseksualnej orientacji, całkowicie ominęła rafę, na którą ostatecznie nadział się "Sherlock" BBC. W BBC coraz mniej udolnie balansowano między chęcią podgrzewania emocji fanów złaknionych gejowskiego związku między Sherlockiem a Johnem (co narażało ich na zarzuty o queerbaiting) a zamysłami, które chyba wprost takiego rozwoju akcji nie obejmowały, lub też, interpretacja smutniejsza: jakimś lękiem przed powiedzeniem "b" mimo licznych rozrzuconych aluzji. W "Elementary", do samego końca, udało się uniknąć wszystkich klisz i wytartych koszmarów tego rodzaju produkcji - rozwlekania w nieskończoność kwitnącego romansu, by trzymać widzów w niepewności, dram uczuciowych, jakichś straszliwych wyjaśnień na siłę, czemu związek jest niemożliwy. Sherlock i Joan są przyjaciółmi, w tak głębokiej i pięknej relacji, że nawet nas to specjalnie nie interesuje, czy kiedykolwiek zaczną z sobą sypiać. Trochę tak jak... w Kanonie.




Myślę, że nie jeden raz jeszcze w jakiś ciemniejszy i straszniejszy wieczór puszczę sobie dwa czy trzy finałowe odcinki. Wyciągnę chusteczki. I najbardziej będę popłakiwać sobie z rozczulenia na sam, samiutki koniec. Bo to wtedy twórcy tego dziwnego często, nierównego, za długiego o wiele odcinków serialu nagle w chwili jakiegoś olśnienia kazali Sherlockowi wypowiedzieć do Joan jedno zdanie, które jest taką esencją Kanonu, że nic lepszego nie może być pomyślane. “As long as we’re together, what does it matter?”
I nie trzeba nam ducha niczyjej zmarłej żony, żeby wiedzieć, że, oczywiście, tak, a raczej: nie, nic. Przecież dopóki ci dwoje trzymają się razem, i my wiemy, że jakoś to się wszystko ułoży.

Brak komentarzy: