poniedziałek, 7 marca 2011

Człowiek, który zamordował Sherlocka Holmesa

... czyli o paradokumentalnej produkcji The Electric Theatre Company poświęconej ACD i jego stworzeniu.
The Man who murdered Sherlock Holmes to jeden z tych straszliwych drama-documents, które ogląda się na kanałach Discovery. Oglądanie go na DVD miało taką zaletę, że nie trzeba co kwadrans filmu oglądać 20-minutowych bloków zapowiedzi innych programów. Miało też taką wadę, że nie było tych przerw.
Pewnie są gdzieś na świecie ludzie, którzy lubią, kiedy każde słowo opowieści jest odpowiednio ilustrowane, na przykład słyszymy, że ACD coś napisał i pokazuje nam się dla ułatwienia ucharakteryzowanego aktora z dłonią uwalaną atramentem, smarującego coś wiecznym piórem na pożółkłym papierze. Sherlockista niestety do nich nie należy, przez co cała konwencja podobnych dokumentów trochę go bawi, nie zamierza jednak, oczywiście, skreślać filmu za samą przynależność gatunkową i na tych kilku drwiących zdaniach recenzji zakończyć.


Film ten miał towarzyszyć premierze najbardziej jak dotąd kontrowersyjnej wśród Czytelników tego bloga produkcji (o świecie, świecie, flame'y na sherlockistycznych portalach zawsze dotyczyły kiedyś Brettów!) i... poza tym przeznaczenie jego nie jest do końca jasne. Jedni twierdzą, że wpisuje się w serię dokumentów o brytyjskich miastach (tu mamy historię osadzoną, oczywiście, w Londynie, ale także czegoś dowiadujemy się o Edynburgu), inni że to dokument o typowo sherlockistycznym charakterze. Pewne jest, że pojawiają się specjaliści od holmesologii, przepytywani przez prowadzących narrację Richarda Jonesa i Marka Ubsdella. Ci, oczywiście, jak to specjaliści od holmesologii, mówią dorzecznie i ciekawie.
Gorzej ze wspomnianymi narratorami, którzy za wszelką cenę usiłują z banalnej opowieści o (arcyciekawej skądinąd) biografii ACD zrobić historię kryminalną. Przez 3/4 filmu sugerują, na przykład, że w postaci Holmesa kryje się coś "szalenie mrocznego" a fakt, że wykończony popularnością swojego stworzenia Doyle postanowił się go pozbyć interpretują jak "morderstwo" a może nawet próbę zamordowania swojej własnej ciemnej strony osobowości (jak w historii o doktorze Jekyllu i panu Hydzie).
Nie można odmówić filmowi wartości informacyjnej - sporo jest o młodości Doyle'a, kłopotach ze zdrowiem i uzależnieniach jego ojca, Charlesa Altamonta Doyle'a (o którym ShK prawdopodobnie już wspominał jako o grafiku, autorze pierwszych ilustracji do opowiadań ACD a także niepokojących dzieł tworzonych już w zakładzie odosobnienia), karierze uczelnianej i wielorybniczej (o tak, Sherlockista nigdy nie był ekspertem od Doyle'a, ale właśnie się dokształca i może już wkrótce zacznie poświęcać jego naprawdę barwnej biografii więcej uwagi), a także osobom, które wpłynęły na konstrukcję postaci Holmesa. Niestety, przy przedstawianiu tych ostatnich, autorzy uderzają znów w szalenie demoniczne tony i ze szczególną lubością eksponują "mroczne" cechy osobowości Holmesa, łącząc je z współlokatorem a potem dobrowolnym opiekunem matki Doyle'a, drem Brianem Wallerem. Co gorsza, w komiksowy sposób tłumaczą widzom, dlaczego smutne doświadczenie dzieciństwa z ojcem alkoholikiem mogło wpłynąć na treść opowieści Doyle'a, w których często siedliskiem przemoc jest właśnie rodzinny dom.
ShK docenił natomiast nacisk położony na to, że chociaż nie ma po tym oczywistego śladu w Kanonie, niewątpliwie Edynburg - miasto Doyle'a był miastem Holmesa w równym stopniu, co Londyn - miasto, którego Doyle na początku kariery literackiej prawie nie znał z osobistego doświadczenia! Sherlockista miał okazję pomieszkać kiedyś właśnie w Edynburgu i ręczy, że oprócz może charakterystycznej, dziewiętnastowiecznej żółtej mgły, wszystkie inne cechy ponurego brytyjskiego miasta, jak depresyjny nastrój, wyjący wiatr i ponure, kręte uliczki istotnie mógł ACD wziąć równie dobrze z krainy swojej młodości. Oczywiście nie znaczy to, że twórcy filmu nie odwiedzili Londynu - przeciwnie, pokazują nam obecne muzeum Sherlocka (pod niegdyś fikcyjnym adresem) i dociekają, skąd Doyle'owi w ogóle przyszło do głowy, by wprowadzić Holmesa na Baker Street (jako dziecko odwiedził muzeum figur woskowych Madame Tussaud, które mieściło się przy tej ulicy).
Rzetelnie pokazane są dwie rzeczy: po pierwsze, fazy trudnego i toksycznego związku między Doyle'em- stworzycielem a jego stworzeniem. Od satysfakcji z debiutu, poprzez rosnące zdziwienie powszechnym entuzjazmem aż po znużenie, narastającą irytację i potrzebę uwolnienia się, wreszcie moment kryzysu... i wymuszony powrót po latach i uspokojenie relacji, przyzwyczajenie, wreszcie ostatnie i tym razem przyjacielskie rozstanie. Gdyby nie natrętne sugestie, że za "morderstwem Holmesa" kryło się "coś więcej" "coś mrocznego" "uaaaaaabuuuuuaaaaasthasznego", to uznałby to Sherlockista za bardzo wierne przedstawienie sprawy. A po drugie, z wyczuciem pokazane zostały reakcje londyńskich czytelników i przyczyny, dla których - między innymi! - tak bardzo pokochali Holmesa. Detektyw z epoki gazowych latarni (prawie) zawsze potrafił dojść do prawdy i znaleźć sens w coraz bardziej komplikującym się świecie. No i poza tym, wtedy właśnie narodziło się dojeżdżanie do pracy - a czy można wyobrazić sobie wspanialszą lekturę do pociągu niż Strand ze świeżutkim Holmesem? Gdyby nie natrętne przetykanie tych refleksji scenami mającymi przedstawiać Kubę Rozpruwacza oraz jakimiś zupełnie już koszmarnymi wstawkami, które jak się zdaje miały pokazywać samego Holmesa i Watsona ale casting pozostawia naprawdę bardzo, bardzo wiele do życzenia - to byłby to niewątpliwie lepszy, krótszy i ciekawszy dokument.
W zaistniałej sytuacji był jednak Sherlockista trochę tym dziełem poirytowany, chociaż docenił inteligentną promocję pierwszego Ritchiego na sam koniec - eksperci zwracają uwagę na młodość i sprawność fizyczną kanonicznych Holmesa i Watsona.
ShK trochę żałuje, że w tym czasie nie poczytał porządnej książki o ACD i liczy na to, że powyższy tekst może oszczędzi podobnych doświadczeń Czytelnikom. Na zakończenie mała próbka filmu:





3 komentarze:

Justeene pisze...

A mógłby Sherlockista rozwinąć nieco tę kwestię mrocznej strony Holmesa z tego filmu? Bardzo ładnie proszę :)

A co do Sir Arthura - postać szalenie ciekawa, niezwykły życiorys, prawda? ;)

Sherlock Kittel pisze...

...kiedy to właśnie było takie irytujące. Że narrator mówił "mhrrrook", a w zasadzie konkrety był w stanie wymienić tylko takie, że Holmes cierpiał na wahania nastrojów i brał narkotyki, co niektórzy wiążą ze sobą a niektórzy nie. I wiązał nieprzyjemne cechy Holmesa (apodyktyczność, władczość, skłonność do nałogów i ogólną niesympatyczność) z ojcem ACD a zwłaszcza z jego późniejszym współlokatorem Wallerem. Ten ostatni był podejrzewany o romans z matką lub/i siostrą ACD, co raczej nie ma wiele wspólnego z prawdą ani nie budzi szczególnej grozy, no ale narratorowi wystarczy, żeby mówić, że ACD zabijając HOlmesa wykorzeniał mroczną stronę własnej duszy czy coś w tym rodzaju...

Justeene pisze...

Po obejrzeniu załączonego fragmentu odniosłam wrażenie, że wygląda to jak "Sensacje XX wieku" z na siłę ukręconą teorią spiskową. Nie żebym umniejszała czyjąś pracę włożoną w to dzieło (te wąsy!!! :D), ale ciemna strona Doyle'a objawiająca się tym, że postanowił zabić swoją postać, do której nie pałał zbytnią sympatią jakoś nie do końca mnie przekonuje...