poniedziałek, 30 maja 2011

"The Sherlockian" - tym razem recenzja z całości. Sherlockiana goszczą na swoich łamach Justeene!

Pamiętacie pierwszą w dziejach bloga  recenzję z połowy dzieła, bo reszty ShK nie był w stanie przeczytać? Justeene dała radę, chociaż łatwo nie było... Sherlockista z radością prezentuje poniżej pierwszą gościnną recenzję na Sherlockianach (i tym wspaniałym przykładem Justeene zachęca też innych Czytelników do przysyłania sherlockistycznych tekstów, które chcieliby na tych łamach zobaczyć).


Recenzja z drugiej połowy dzieła



Gdybym miała wybrać motto dla tego tekstu, jak czyni to Graham Moore przed każdym rozdziałem, wybór byłby trudny, ale chyba jednak zdecydowałabym się na słowa, jakimi jedna z postaci stara się przywołać głównego bohatera do porządku: „This is deranged. You’re a literary researcher, not a goddamned detective!” Ten cytat powinien być odpowiedzią na entuzjastyczną wypowiedź Matthew Pearla, według którego „The Sherlockian” to pozycja obowiązkowa zarówno dla wielbicieli Sherlocka Holmesa, powieści historycznych oraz kryminałów, w dodatku takich, które pan Pearl określa mianem intelektualnych. This is deranged. You’re a literary researcher, not a goddamned detective!” Po lekturze „The Sherlockian” doszłam do wniosku, że autor „Klubu Dantego” najwyraźniej oszczędził sobie tej przyjemności, skoro wystawił tej książce tak pozytywną ocenę. Niestety, prawda jest taka, że „The Sherlockian” zawodzi na całej linii, w każdym z powyższych aspektów. 
W swej recenzji z połowy dzieła Sherlockista nakreślił już z grubsza, o czym ta, ekhm, powieść traktuje. Mamy więc dwie równoległe opowieści, z których równie dobrze można by zrobić dwie osobne nowele (po wcale nie drobnych poprawkach), z których przynajmniej jedna wiele by na tym zyskała. Mowa tu o historii dotyczącej śledztwa „Arthura” i „Brama”. Sherlockista wspominał, że Graham Moore tłumaczył to spoufalenie z panami Conan Doyle i Stokerem w jednym z epizodów „I Hear of Sherlock Everywhere” względami nowoczesności i dopasowaniem do współczesnego czytelnika. Te wyjaśnienia do mnie nie trafiają, ale trzeba przyznać, że to dopasowanie wychodzi autorowi całkiem nieźle. Książka jest napisana prostym językiem, krótkie zdania, żadnych fajerwerków, oprócz okazjonalnych poetyckich „upiększeń” w rodzaju porównań gotującej się w „Arthurze” krwi do wody bulgoczącej powoli w czajniku. Język jakim posługują się „Artur” i „Bram” nie różni się od mowy marynarza z doków czy ludzi z dolnych warstw społeczeństwa, nie licząc jednego czy dwóch wyrażeń slangowych. Czytelnikom niezaznajomionym z Sherlockiem Holmesem, Conan Doyle’em, jego opowiadaniami o dzielnym detektywie, oraz kryminałami w ogóle, Moore na każdym kroku służy przydługimi wyjaśnieniami, które ma choć w części usprawiedliwić postać Sarah, czyli kogoś w rodzaju dziewczyny Bonda, to jest Harolda. Ponadto, jeśli czytelnik nie słyszał o wydarzeniach, które stały się kanwą utworu, pan Moore służy wyjaśnieniem absolutnie wszystkiego w wieńczącej książkę „Nocie autora”. O ile przytoczenie okoliczności śmierci Richarda Lancelyn Greena (z pominięciem znalezionych przy nim zabawek i butelki ginu) jest jeszcze zrozumiałe, o tyle wyjaśnianie, co jest prawdą, a co autor zmyślił wprawiło mnie w osłupienie, nawet większe niż zakończenie książki.
Sherlockista wspomina, że przez chwilę miał ochotę podejrzeć owe ostatnie strony w (daremnej) nadziei, że mogą one uratować to dzieło. Jeśli jeszcze tego nie zrobił, niech tego nie czyni, albowiem jest gorzej niż na początku. Nie wybiegajmy jednak zanadto w przód.
Zacznę od wątku historycznego. Trzeba przyznać, że zapowiadało się ciekawie. „Arthur” właśnie uśmiercił „demona z Baker Street” (jak w swojej biografii ACD Sherlocka Holmesa określa John Dickson Carr) i jest z tego powodu niezmiernie szczęśliwy, jednak nikt nie daje mu o nim zapomnieć – na ulicy atakują biednego „Arthura” staruszki i przypadkowi przechodnie, policjanci proszą go o autografy, itp., czego on nie potrafi znieść. I to, włączając może jedną scenę z wątku Harolda (kiedy tenże intensywnie myśli nad jakąś błyskotliwą dedukcją, ale przeszkadza mu portfel w tylnej kieszeni spodni i Sarah głośno żująca sałatę) są najlepsze momenty książki. „Arthura” nikt nie traktuje poważnie, ani jego problemów ani jego śledztwa. Moore wielokrotnie podkreśla, że Conan Doyle osiągnięcia w tej dziedzinie miał mierne, co przecież nie jest prawdą, zważywszy choćby na sprawę George’a Edalji. Cała intryga jest natomiast naciągana i wyolbrzymiona, a zakończenie tego wątku jest po prostu głupie. „Arthur” i „Bram” z jednej strony wcielają w życie metody Sherlocka Holmesa, jak przebrania, z drugiej robią więcej szkód niż przysłowiowy słoń w składzie porcelany, przy czym ich postępowanie jest czasami zupełnie nielogiczne, nie wspominając już o rozwiązaniu zagadki, które, mówiąc kolokwialnie, kompletnie nie trzyma się kupy. Szkoda, bo mogła z tego powstać całkiem interesująca historia. Niestety, zamiast tego mamy wiele hałasu o nic, ale opowiedziane z takim przejęciem, że całość wręcz drażni.
Druga opowieść nie tylko nie prezentuje się lepiej, ale, jeśli to możliwe, jest znacznie bardziej irytująca. Przede wszystkim, od samego początku lektury czytelnik zastanawia się nie tylko, o co w tym wszystkim chodzi, ale również, dlaczego ktoś robi z tego taką wielką aferę? Dlaczego to właśnie oni są śledzeni, skoro inni też się bawią we własne śledztwa? Na ten wątek, a w szczególności jego zakończenie lepiej będzie spuścić zasłonę milczenia i skupić się przez chwilę na głównym bohaterze.
Harold White jest postacią nieciekawą, wyjątkowo irytującą i całkowicie pozbawioną osobowości. Autor z uporem maniaka podkreśla, że jest on najmłodszym członkiem Baker Street Irregulars w historii tej organizacji oraz, że jest wyjątkowo oczytany, itp. Zabieg ten ma na celu uwiarygodnienie zachwytów z jakimi nasz bohater spotyka się, głosząc swoje błyskotliwe dedukcje w stylu: X „nie może być mordercą, bo pojawia się na początku śledztwa”, ewentualnie, że Y „przyzna się, kiedy Harold stawi mu czoło, ponieważ tak robią mordercy w opowiadaniach o Sherlocku Holmesie”. Widzimy więc, że rozwój emocjonalny naszego bohatera zatrzymał się na poziomie sześcioletniego dziecka – kiedy zostaje znalezione ciało Alexa Cale, Harolda ponosi i nawet Jeffrey nie jest w stanie przemówić mu do rozsądku (słowami cytowanymi we wstępie tego tekstu). Gość jest wniebowzięty, bo oto ma przed sobą prawdziwego trupa i wreszcie może być Sherlockiem Holmesem! Swoje wywody, jak również metody prowadzenia śledztwa, Harold opiera na kilku cytatach z utworów Conan Doyle’a, a określanie tego bełkotu mianem „szokująco spójnego/logicznego” jest wręcz nie na miejscu. W tym kontekście wniosek naszego bohatera, kiedy on i Sarah odkrywają, że śledzi ich jeden z sherlockistów, że to nie jest zabawa dla amatorów, jest po prostu śmieszny, bo przecież, niewątpliwie, Harold jest wysokiej klasy zawodowcem. Parafrazując Williama Szekspira, reszta niech będzie milczeniem, albowiem już chyba wystarczająco mocno skopałyśmy z Sherlockistą leżącego.
Na koniec warto się pochylić nad prezentacją w tym dziele członków BSI. Niepojętym jest dla mnie, jak pan Moore może być klepany po plecach za to, że przedstawił sherlockistów jako zgraję krzykliwych, bezmózgich zazdrośników, z obsesją na punkcie Sherlocka Holmesa i teorii spiskowych, z miejsca spisującą na straty policję (bo przecież od epoki wiktoriańskiej nic się w tej kwestii nie zmieniło) i natychmiast gotową do przeprowadzania własnych dochodzeń. Aż chciałoby się  zaapelować do autora, łącząc to, co na jego temat napisano w notce biograficznej (choć to chyba za dużo powiedziane, cała notka składa się z jednego zdania) i apel Jeffreya: „This is deranged. You’re a twenty-eight year old graduate of Columbia University with a degree in religious history, not a goddamned writer!”



4 komentarze:

CheshireCatto pisze...

Świetna recka Justeene ^^ Byłoby fajnie, gdybyś jeszze kiedyś coś napisała :) A Harold White z opisu jest wykapanym Garym Stu.

Justeene pisze...

A dziękuję, dziękuję ;) Jeśli tylko Sherlockista użyczy łamów to bardzo chętnie ;)

Sherlock Kittel pisze...

Justeene, pewnie! Jeśli masz ochotę coś zrecenzować, to łamy stoją przed Tobą otworem ;) Byłoby super, gdybyśmy się na przykład kiedyś o coś pokłóciły, od razu by to pikanterii Sherlockianom dodało ;)

Justeene pisze...

Skoro Sherlockista zaprasza, nie śmiem odmówić ;) Jeśli ktoś byłby zainteresowany recenzją książki Carole Nelson Douglas pt. "Dobranoc, panie Holmes" to Justeene powalczy ;)

Uwaga o tym, żebyśmy się tu pokłóciły dla ubarwienia sherlockianów bardzo mi się spodobała. To tak jak przy promocji filmów, gdzie główna para aktorów ma się albo bardzo nie lubić albo mieć romans. Nieważne co byle nie przekręcili nazwiska. Oby się to nie obróciło przeciwko nam - czułabym się dziwnie, gdyby nas potem paparazzi z drzew fotografowali :D Ale, ale - BBC "Sherlock" coraz bliżej, wieści coraz bardziej niepokojące, może i jakiś powód do awantury się znajdzie? ;)