środa, 8 czerwca 2011

Arthur & George

---
Sherlockista pragnie na wstępie zaznaczyć, że miał tę recenzję napisaną prawie w całości ponad tydzień temu... i wtedy zepsuł się blogger, a o ile rękopisy ponoć nie płoną, o tyle wirtualny papier puścić z dymem jest niezwykle łatwo. Zaznacza to ShK nie dlatego, by się usprawiedliwić z dłuższego milczenia, ale by podkreślić, że utrata gotowego tekstu zazwyczaj napełnia go taką wściekłością, że nigdy już nie pisze go od nowa. Tej recenzji jakoś nie potrafił sobie odmówić. A zatem: nareszcie na Sherlockianach znów poleca się coś dobrego!
---

Arthur to ACD, George to George Edalji, młody prawnik hinduskiego pochodzenia, który wylądował w więzieniu za przestępstwo, którego nie popełnił i który został uniewinniony dzięki autorowi Kanonu. "Arthur i George" to świetna książka Juliana Barnesa. Świetna po pierwsze dlatego, że to  - w odróżnieniu od poprzedniej recenzowanej w tym blogu pozycji ;) - porządny kawałek literatury, w dodatku barwnie i potoczyście przetłumaczony przez Joannę Puchalską a po drugie dlatego, że opowiada zarazem fragment historii Anglii i angielskiego społeczeństwa i fragment z życia niezwykle złożonej osobowości człowieka, któremu zawdzięczamy Sherlocka Holmesa.
Za to ostatnie zdanie Sherlockista prawdopodobnie zostałby zastrzelony z rozpaczy przez co najmniej dwie osoby: samego ACD, którego do desperacji przywodził fakt, że w oczach szerokiej publiczności jego najważniejszym jeśli nie jedynym ważnym osiągnięciem były detektywistyczne historyjki ze Strandu oraz Barnesa, który dołożył wszelkich starań, by jego książka opowiadała w równej mierze o dwóch niebanalnych indywidualnościach, a w częściach poświęconych Arthurowi Holmes traktowany jest tak, jak widział go sam autor, czyli jak wielki garb, który czasem wprawdzie dostarcza satysfakcji, także finansowej, ale w gruncie rzeczy jest niechcianym balastem.
To, trzeba przyznać, po prostu irytuje. Są tacy czytelnicy, którzy szanują autonomię autora, nigdy nie utożsamiają go z żadnym z jego bohaterów, grzecznie przyjmują wszelkie jego wyroki, choćby brutalne, głupie i literacko wątpliwe, a gdy spiją już z jego warg wszystkie te słowa, które autor ten był łaskaw z siebie wydać nie pomyślą nawet o tym, by żądać więcej. Z pokorą a nawet radością przyjmują przy tym deklaracje, że historie, które tysiącom (a w wypadku ACD pewnie już teraz milionom) ludzi przyniosły wzruszenia, nieprzespane noce, radości i smutki, są dla autora tylko zabawką, która się znudziła, a znacznie bardziej fascynujące okazały się inne sprawy, jak na przykład wirujące stoliki i przywoływanie duchów, tudzież historyczne gniotowate powieścidła. Jak można się łatwo domyślić, Sherlockista do tej grupy czytelników nigdy się nie zaliczał. I dlatego przestrzega, że ktoś, kto nie jest w stanie odciąć się od ściśle fandomowej perspektywy i popatrzeć na Conan Doyle'a trochę w oderwaniu od głównego powodu, dla którego świat w ogóle o nim usłyszał, niewiele wyniesie z tej powieści radości. Każdy sherlockista uroni łezkę, czytając o tym, jak ustalało się Holmesa niebanalne imię i nazwisko, każdy westchnie słysząc o tym, jak wyglądała żałoba w Londynie po rzekomej śmierci detektywa. Ale pewnie nie każdy natychmiast pogodzi się z tym, że w życiu Arthura były to jednak zdarzenia marginalne w porównaniu ze śmiercią ojca, chorobą pierwszej żony Touie, romansem, a potem małżeństwem z Jean Leckie, czy nawet sprawą George'a Edalji.
To pogodzenie się ułatwia niewątpliwie fakt, że Barnes pokazuje nam Arthura z tak bliskiej perspektywy, że momentami możemy poczuć wręcz zażenowanie podglądacza. Czujemy się tak, jak gdybyśmy towarzyszyli mu w łazience i zaglądali w sny - chociaż autor nie ucieka się do chwytów w rodzaju pamiętnika czy listów i nigdy nie udaje nawet, że pisze językiem bohaterów. Czytelnicy pamiętają zapewne, jak zarówno Justeene, jak i wcześniej Sherlockista znęcali się nad Grahamem Moore'em za tandetny chwyt polegający na pisaniu o Conan Doyle'u po imieniu po to, by brzmieć nowocześnie i udawać, że udaje nam się wejść w buty bohatera. U Barnesa "Arthur" brzmi zupełnie naturalnie, za "Arthurem" stoi rzeczywisty wgląd w postać, który nie tylko usprawiedliwia, ale wręcz wymusza pisanie o niej po imieniu. Późnowiktoriańskiego pan doktor, który osiągnął pozycję w świecie i stara się znaleźć też trochę szczęścia w lawinie obowiązków, które nałożyło na niego angielskie społeczeństwo staje się dla nas namacalnie realna. Nieco mniej rzeczywisty wydaje się George - ale to dlatego, że jego niezłomny spokój zakorzeniony w odległej, nieeuropejskiej kulturze i niezrozumiałej już dziś dla wielu z nas tradycyjnej, chrześcijańskiej religijności jest zupełnie nieludzki i niewiarygodny. Zwłaszcza, że Barnes często wkłada w jego usta zdystansowane wywody społeczno-polityczne, które bardziej wiarygodnie brzmiałyby w felietonie pisarza z XXI wieku, a nie sponiewieranego przez system i prześladowanego człowieka, który doświadczył tego wszystkiego na własnej skórze.
Czuć odrobinę, że Barnes celowo starał się osiągnąć klasyczny efekt, który zapewnia autorom co najmniej piętnaście dodatkowych minut analiz, gdy spotyka ich to nieszczęście, że ich książki stają się lekturami w szkołach lub uczelniach: przedstawił tak zwaną "panoramę", czy też "przekrój" społeczeństwa x na przełomie y (w tym wypadku: społeczeństwa brytyjskiego na przełomie nie tyle wieków, co epok). Sherlockista, który ostatni raz panoramami społeczeństwa ekscytował się w liceum, kiedy to miał zresztą do literatury stosunek o wiele szlachetniejszy, wyzbyty był z tanich sentymentów i pełen gotowości do subtelnych analiz z użyciem narzędzi teoretycznych, musi wyznać, że teraz interesują go wyłącznie dobre historie, więc sam, nazwijmy to, "efekt panoramy" nie stanowił w jego oczach zalety książki Barnesa. Mimo to, nawet ShK docenił zabieg literacki polegający na zderzeniu dwóch zupełnie postaci, które mimo, że powinny właściwie stanąć na bardzo podobnych szczeblu drabiny społecznej (ACD to lekarz i pisarz, George to prawnik, pasjonat przepisów dotyczących kolei, a nawet autor książki poświęconej temu tematowi; obaj panowie charakteryzowani są przy tym jako niezwykle wręcz obowiązkowi, sumienni, pracowici i nawet, można powiedzieć, szlachetni), wylądowały na przeciwnych jej krańcach (odpowiedni: na pozycji sławnego autorytetu i w więzieniu). Docenił ten zabieg choćby dlatego, że dzięki temu historia u Barnesa jest całkiem niezła.
Nie jest to bowiem, na szczęście, wyłącznie seria wglądów w bohaterów oraz refleksji socjologiczno-historycznych, ale także dwie trzymające w napięciu niczym opowiadania samego doktora Watsona narracje. Jedna - o prześladowanym hinduskim prawniku, który przez całe życie od dzieciństwa aż po dojrzałość o zmroku kładł się grzecznie spać w jednej sypialni z ojcem, a tymczasem latami otrzymywał anonimy, w których oskarżano go o wszelkie możliwe występki. Druga - o latami niespełnionym romansie, pełnym rosnącego napięcia erotycznego, wahań, trudnych wyborów, kryzysów. Powoli, ale nieuchronnie zaciska się pętla na szyi prawnika, który do końca nie wierzy, że sprawiedliwość może nie zatriumfować a niewinny człowiek czasem traktowany jest jak kryminalista, tylko dlatego, że nie znaleźli się przed sądem lepsi kandydaci na winnych niż trochę zdziwaczały syn hinduskiego pastora. Równie powoli upływają Arthurowi lata choroby pierwszej żony, które, choćby za wszelką cenę nie chciał tego przyznać, przybliżają go do wyzwolenia.
 I - to z pewnością nie każdego czytelnika zachwyci - trzeba powiedzieć, że nader powoli toczy się ta bogata w opisy, przywołane fakty i szczegółowe rozważania powieść. Nie jest to lektura do połknięcia w jedną noc, a nie jest też na tyle wielowarstwowa i bogata, by delektować się nią bez końca. Raczej w sam raz na trzy luźniejsze dni dla kogoś, kto potrafi znieść ACD w jego rzeczywistej postaci.
Jeśli ktoś ma podejrzenia, że ta i inne wady będą dla niego nie do przeskoczenia, niech zerknie jeszcze do recenzji z Guardiana, która momentami brzmi trochę tak, jak gdyby dotyczyła jakiejś innej książki ;) Kto czuje, że spodobają mu się takie zalety, które uwiodły Sherlockistę, niech śmiało da się Barnesowi zassać.


2 komentarze:

Justeene pisze...

Miła odmiana po panu Moore? ;) Ja coś nie mam szczęścia do tej książki - już od dawna chciałam ją przeczytać, a zamiast tego wpadają mi w ręce jakieś potworki typu np. "A Tangled Skein" :D

Alria pisze...

Poczułam się zachęcona, więc czym prędzej poszłam do biblioteki i miło się rozczarowałam tym, że ta książka tam była. Wypożyczyłam i obecnie czytam. Co prawda udało mi się przeczytać może z 30 stron, ale na razie mi się podoba. Mam nadzieje, że to pozytywne pierwsze wrażenie utrzyma się do końca i dziękuję za polecenie książki, która wygląda na idealną lekturę na całonocną jazdę pociągiem.