poniedziałek, 31 października 2011

Justeene recenzuje - "Dzień dobry, Irene" i "Man from Hell"

Sherlockista z wielką przyjemnością przedstawia kolejną świetną recenzję Justeene. Tym razem sequel książki, o której Justeene pisała już w tym blogu i solidny apokryf :) Dla Justeene brawa i podziękowania!


Skoro się powiedziało Dobranoc, panie Holmes trzeba teraz dodać Dzień dobry, Irene i pochylić się na moment nad drugą książką z cyklu poświęconego przygodom jedynej kobiety, która przechytrzyła Sherlocka Holmesa.
A jest się nad czym pochylać, albowiem zgodnie ze złotą zasadą tworzenia sequeli, mamy to samo co w części pierwszej tylko jest tego więcej – panna Huxleigh jeszcze bardziej poniewierana, Godfrey jeszcze piękniejszy, a w dodatku bohaterski, szlachetny i tym razem użyteczny w szalonych przedsięwzięciach Irene, choć nadal nie w pełni. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych częściach Godfrey nabiera jednak wiatru w żagle.
Intrygi są jeszcze bardziej zawiłe, bohaterowie trafiają na książęcy dwór, po drodze zwiedzając m.in. paryską kostnicę, nadmorskie speluny, a nawet... dom uciech. Sporo miejsca autorka poświęca postaci słynnej francuskiej aktorki, Sarah Bernhardt, której ekscentryczność przyćmiewa nawet osobliwe zachowania Irene. Nie trzeba chyba dodawać, że na kartach powieści „boska Sarah” i pani Norton (bo bohaterka, oficjalnie uznana za zmarłą, używa nazwiska męża) tworzą wyjątkowo barwny duet.
Samą Irene zajmę się osobno. Pozwolę sobie pożyczyć przy tym określenie z komentarza do mojego tekstu o Dobranoc, panie Holmes, ponieważ, niestety, nasza diwa-detektyw niniejszym została jednak tym dziewiętnastowiecznym Bondem w spódnicy, który potrafi dosłownie wszystko i nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. W efekcie postać Irene (za którą, jak czytelnicy pewnie pamiętają, nie przepadam) jest jeszcze bardziej irytująca, a jej wyczyny powodują tylko uniesienie brwi w akcie zdziwienia, a nawet i, po pewnym czasie, zniechęcenia. Paradoksalnie, o wiele ciekawsze wydały mi się tym razem perypetie biednej Nell, którą pani Norton i jej nowa przyjaciółka, Alice, usiłują przemienić z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia i co za tym idzie, wyswatać.
Z przykrością stwierdzam również, że autorka nie oszczędziła też Sherlocka Holmesa. Nasz ulubiony detektyw, może poza dwoma fragmentami, jest równie irytujący co Irene. Holmes zjawia się we Francji na prośbę de Villarda, który tłumaczy jego monografie na francuski, żeby pomóc w sprawie dotyczącej Louise, młodej panienki z tatuażem, wyłowionej przez Godfreya wspaniałego z Sekwany, kiedy próbowała popełnić samobójstwo. Na samym początku najlepszy z detektywów spisuje tę zagadkę na straty i nie interesuje go nic poza jakością przekładu owych monografii. Niby depcze bohaterom po piętach, a jednak sprawia delikatne wrażenie rozkapryszonego nudziarza o inteligencji siedmiolatka, którym ma się ochotę potrząsnąć.
Szkoda, że Dzień dobry, Irene nie trzyma poziomu części pierwszej, bo choć książkę czyta się z zainteresowaniem, to jednak nie jest to ta sama przyjemność co przy Dobranoc, panie Holmes. Męczy nadmiar zalet i umiejętności Irene i nawet świetny fragment opisujący konfrontację Holmesa z Irene i Nell nie jest w stanie zatrzeć tego wrażenia.

Z czystym sumieniem polecam za to wspomnianą kiedyś przez Sherlockistę pozycję z serii „The Further Adventures of Sherlock Holmes”, a mianowicie The Man from Hell, której autorem jest Barrie Roberts. Książka jest nie tylko świetnie napisana – cały czas trzyma w napięciu, a i tematyka jest bardzo interesująca. Dodam tylko, że tytułowy człowiek z piekła nie ma nic wspólnego z Kubą Rozpruwaczem ;)
Wielką zaletą powieści jest to, że doskonale oddaje klimat oryginalnych historii. To nie jest kolejne dzieło ze wstępem w stylu: „Holmes znany z opowiadań stworzonych przez Sir Arthura Conan Doyle’a to bzdura, tak naprawdę był zupełnie inny”, tylko kawał naprawdę dobrej roboty. Holmes i Watson są tacy jakich znamy i kochamy. To wielka sztuka wejść w ten świat i wykorzystać te postaci w zupełnie nowej, bardzo wciągającej opowieści, w której głośna rodzinna (i poniekąd społeczna) tragedia jest tylko wierzchnią warstwą skrywającą o wiele bardziej mroczne sedno sprawy, i trzeba jasno stwierdzić, że ta sztuka udała się autorowi w stu procentach. Roberts nie naśladuje ślepo Conan Doyle’a, ale czerpie to co najlepsze w opowiadaniach o Holmesie i przekłada to na formę powieści, z którą ACD nie radził sobie już tak dobrze.
            Trzeba też wrzucić kamyk do ogródka pana Robertsa, żeby nie było tak słodko i puchato. Powieść zaczyna się tym nieszczęsnym bla, bla, bla skąd się wziął opis tej sprawy i, że na pewno jest autentyczny, etc. etc. Powinni tego prawnie zakazać! Pomysł Nicholasa Meyera żyje własnym życiem i rozpoczyna dosłownie każdą książkę o dalszych przygodach Holmesa, i naprawdę przyprawia już o ból głowy jak Irene Adler w The Canary Trainer. Poza tym minusów właściwie brak. Jeszcze raz gorąco polecam!

Brak komentarzy: