niedziela, 26 lutego 2012

O tym, dlaczego raczej nie należy oglądać Doktora Who. Część pierwsza.

Oczywiście Doktor musiał prędzej czy później zainfekować główną Sherlockianów, tak samo jak prędzej czy później musiał z hukiem pękającej czasoprzestrzeni wtargnąć w moje życie.


Wiedziałam, że tak będzie. Przeczuwałam już wtedy, gdy odkryłam, że różni forowi sherlockiści z Wysp i ze Stanów nałogowo wplatają w posty jakieś aluzje do serialu o kosmicie z dwoma sercami. "Och, pewnie to dlatego, że pasą ich tym od dzieciństwa", myślałam i czułam się usprawiedliwiona, że sama "temu szaleństwu" nie ulegam. Miałam częściowo rację, na Wyspach Doktor faktycznie leci już od roku 1963, a w Ameryce od 1972 i po przerwie na mroczne lata dziewięćdziesiąte triumfalnie wrócił w roku 2005 (o tym, jak to się stało, można dowiedzieć się z pewnej bardzo toksycznej piosenki, która właściwie sama w sobie jest jednym z powodów, żeby nie oglądać DW, ponieważ doprowadza poważnych ludzi do niekoherentnych pisków rozkoszy oraz odartego z wszelkiej godności czułego uśmiechania się do własnego monitora).
Ponieważ, co zdradziłam w notce o Jeremym, jestem katastrofalnie monogamiczna i stała w uczuciach, a ponadto wiążę się z wielkim trudem i zazwyczaj długo trzeba mnie oswajać, żebym w końcu zaangażowała się w coś nowego, przez sześć lat nawet nie pomyślałam, żeby tak z tym Doktorem spróbować osobiście, choćby na początek na kawę. Kiedy jednak okazało się, że zadziwiająca korelacja między skłonnością do oglądania Holmesa, a skłonnością do oglądania Doktora rozlewa się na Polskę, gdzie w dodatku powstają rzeczy tak nieodgadnione i nawet dla zupełnego jeszcze Doktorowego laika ewidentnie wspaniałe jak Whomanistyka, czy Doktorowy dział Ninedin, postanowiłam chociaż liznąć, o co tu biega. To był, oczywiście, mój błąd.
Zanotujmy pierwszą potencjalną pokusę: jeśli geeki z całego świata, a sherlockiści w szczególności masowo stwierdzają, że Doktor Who jest dobry - to pewnie znaczy, że jest, myślicie sobie, i już sięgacie do przycisku PLAY. Pozwólcie, że opowiem, co Was teraz czeka.
Na początku jesteście bezpieczni. Od pierwszego wejrzenia możecie jeszcze się nie zauroczyć. I ja, podobnie jak do absolutnie wszystkich najgroźniejszych rzeczy w moim życiu, podeszłam do tego Doktora jak pies do jeżozwierza. Nic mi to oczywiście nie pomogło...
Zaczęłam od nowych serii, bo od najstarszych się naprawdę nie dało. No, serio, mówi to ktoś, kto potrafił dobrać się do Star Treka od strony TOSa: czarno-biały dziadek Doktor z piszczącą wnuczką i jej nauczycielami do towarzystwa po prostu nie bierze, a perspektywa 50 lat sezonów do nadrobienia też trochę przytłacza. (Teraz to oczywiście co innego, teraz to patrzy się z łezką na pierwsze TARDIS i szczebiocze ze wzruszenia nad proto-Daleczkami. No, ale teraz już jest za późno) 
Czyli co - zapytają ci z Was, którzy naturalnie wbrew wszystkim moim ostrzeżeniom, zaczęli już rozważać poddanie się doktorowemu szaleństwu - czyli jak zacznę od nowego Doktora, to fandomowy obłęd pochłonie mnie w mgnieniu oka jak płomyk pożera suchy chrust?
Ależ skąd. Niekoniecznie. Mnie zassało niemal niepostrzeżenie, tak że przez większość pierwszych odcinków łudziłam się, że jestem zupełnie kryta.
Na początku byłam po prostu bardzo zdziwiona. Po pierwsze, Christopher Eccleston, Doktor Dziewiąty, jest mroczny i przez wojnę poobijany, ma piękny, północny akcent ("Lots of planets have a north!"), ale jest też poubierany w jakieś skóry, wygląda stanowczo za współcześnie i zwyczajnie jak na Time Lorda, a w dodatku otacza go cała banda zupełnie okropnych postaci. Rose, pierwsza towarzyszka nowego Doktora, jest jeszcze w miarę znośna, ma jednak niestety chłopaka przygłupa i - o bogowie nielitościwi - matkę. O wyjątkowo donośnym głosie. (Nie ma w ogóle nic takiego na świecie, co wkurza mnie bardziej niż nadopiekuńcze i rozhisteryzowane mamuśki, które przeszkadzają w akcji - i nie było dla mnie boleśniejszego doświadczenia z Doktorem niż moment, w którym Rose odeszła, ja otworzyłam szampana z radości, że mamuśki też już więcej nie będzie - i wkrótce po tym przedstawiono nam rodzinkę kolejnej towarzyszki, Marthy Jones... .) Ale to jeszcze nic.
W jednym z ostatnich odruchów trzeźwości zadacie sobie zapewne inne proste pytanie: "czemu po ukończeniu piątego roku życia oglądam film, w którym antagonista bardzo groźnie pierdzi i jest... wygląda jak... w każdym razie oto on:
Rodzina Slitheen z planety Raxacoricofallapatorius,
zdjęcie ukradzione gdzieś z sieci

...?"
No, powiedzmy sobie szczerze, czy tak wyobrażaliśmy sobie naszą przyszłość konsumenta kultury, gdy w szkole uczyli nas o Szekspirze? Czyż moment, w którym uświadamiamy sobie, że dobrowolnie oglądamy serial o przerośniętych, wojowniczych gąsienicach ninja nie jest tym właśnie momentem, w którym należy mocniejszą ręką chwycić za stery swojego życia?
Dla mnie to była ostatnia chwila, żeby jeszcze się z tego wycofać. Ale wtedy oczywiście dosięgły mnie wężowe języki tych, którzy sami już przepadli na dobre i teraz innych chcą wciągnąć w tę samą Doktorową otchłań. "Będzie coraz lepsze!" - powiedzieli i powiedzą Wam także. Nie słuchajcie ich! Nie wierzcie i wyłączcie ściąganie. Ja nie wyłączyłam. I kilka dni później moje życie na zawsze pogrążyło się w odmętach Whovizmu. 
Najpierw nadciągnął Steven Moffat, którego najnowsze dokonania na Doktorowym polu wzbudzają mieszane uczucia, ale pierwsze są najgroźniejszymi pułapkami na fanów. Chociaż to Russel T. Davies przywrócił życie serialowi, to jednak jego pierwszy sezon przyćmiła całkowicie Moffatowa podwójna historia Empty Child i The Doctor Dances. W tej włąśnie historii Eccleston Was załatwi. Charyzmą, dowcipem, urokiem i tą aurą wyjątkowości, która otacza może kilka postaci w całej wielkiej historii kultury. (To jest zresztą może wyjaśnienie, czemu whovistyczna zaraza tak często dopada wielbicieli Holmesa - Sherlock i Doktor pod pewnymi względami mają aż za wiele wspólnego i chyba czeka mnie osobna notka na ten temat.) Już nigdy nie będziecie mogli popatrzeć na maskę gazową i nie pomyśleć "Are you my mummy". Ale to jeszcze nie koniec. To w ogóle nie jest nawet początek. 
Równoległy atak poprowadzi świat Doktora z drugiego planu, przedstawiając Wam faceta niemal tak niebezpiecznego jak sam Doktor, ucieleśnienie męskiego uroku... Zresztą, kto nie czytał Zwierzowego portretu kapitana Jacka Harknessa, niech od razu otworzy sobie w karcie obok. To przez niego w tych nielicznych przerwach od przeczesywania blogów i twitterów na głodzie Doktora, będziecie jeszcze musieli oglądać Torchwood, spin-off dla dorosłych. O którym ja oczywiście będę musiała z kolei napisać całego, odrębnego posta! Że nie wspomnę, że przez niego zacznie Was dręczyć obsesja, by wszystkich co urodziwszych krewnych oraz partnerów płci męskiej poubierać w charakterystyczne płaszcze z wielkimi guzikami...
Tak czy owak, pod koniec pierwszego sezonu, dla mnie było już prawie za późno. Ale łudziłam się jeszcze, że wcale tak mocno nie wpadłam, że oglądać to będę raczej tak w przerwach od Sherlocka, że nie będę gryźć palców w oczekiwaniu na kolejne sezony ani lać czystych, rzęsistych, jeśli kogoś ubiją.
I wtedy właśnie Dziewiąty Doktor zaczął się regenerować, a ja odkryłam, że jednak trochę smutno. Nie wiadomo kiedy wsączył mi się w serce jak trucizna ten melancholijny kosmita o dwóch sercach, z tym swoim "Fantastic" i z tym romantycznym wejrzeniem mężczyzny z przeszłością. Poczułam bunt, że tak szybko mi go zabierają, że zamiast niego pewnie podstawią jakiegoś mydłkowatego impostera, do którego nigdy się nie przyzwyczaję, może nawet przestanę to z fochem oglądać...
Gdybym tylko wyłączyła wtedy komputer...
Pierwsze, co pomyślałam, kiedy zobaczyłam na ekranie Davida Tennanta w roli Dziesiątego Doktora to "A gdzieś ty był całe moje życie?" a drugie "Czyli TO jest Doktor Who!".  Nie chodzi oczywiście (tylko) o to, że Tennant jest nieludzko wręcz przystojny (kategoria: "prawie tak piękny jak Jeremy Brett"). Jedną z najstraszliwych rzeczy w całym Doktorze Who - i bez wątpienia najlepszym powodem, żeby trzymać się od tego świata zakręceńców z daleka - jest to, że prędzej czy później, prawie każdy spotyka tak zwanego Swojego Doktora. THE Doctora. Tego. Jedynego. Najlepszego. Tego, o którego naprawdę się boimy, z którym się smucimy i z którym się cieszymy. Który nosi Te Właściwe Ciuchy (może z wyjątkiem pewnej pidżamy) i ma Najbardziej Hipsterskie Powiedzonka (pamiętacie "Allons'y Alonso!"...). Tego, właśnie tego, którego spodziewamy się zobaczyć w drzwiach, ilekroć widzimy lądującą TARDIS. Tego, który ma najciekawsze przygody i najfajniejszych kompanów, choć niekoniecznie zawsze najlepsze scenariusze ;) "Oh Doctor, my Doctor", powiedziałam zatem i wreszcie poczułam naprawdę, jak to jest dać się wywieźć na krańce galaktyki, załatwić Daleków i Cybermenów, zobaczyć Szatana, Marsa, Alonsa i Agathę Christie, uratować Ziemię z osiem razy po drodze i okiełznać temperament Donny Noble (patrz podpunkt: najlepsze kompanki). A uwierzcie, kiedy to poczujecie, będziecie już wessani po same czubki uszu. Dla "Waszego Doktora" będziecie skłonni znieść już nie tylko zielonych Raxacoricofalla...eee...patorian, ale i małe, machające łapkami ludziki z tłuszczu (...) -  

ba, sami będziecie do nich machać! - a także Marthę Jones z jej maślanym wzrokiem, a nawet fakt, że przez co najmniej dwa sezony Doktor w każdym odcinku płacze i mówi że przeprasza. A gdy czasem zdarzy się, że TEN Wasz Najdroższy Doktor dostanie od święta (czytaj: od Moffata) odcinek naprawdę pierwszej klasy, to zedrzecie z siebie ostatnie maski Doktorowych Mugoli. Wtedy nie będzie już szans tkwić w roli dorosłych oglądających ze zdystansowanym uśmieszkiem serial dla większych dzieci. Będziecie zaglądać pod kanapę, czy nie zbierają się tam krwiożercze Vashta Nerada. Będziecie oglądać się nerwowo na cmentarzach i z szeroko otwartymi oczami, nie mrugając, wypatrywać, co też kombinują okoliczne kamienne anioły. I właśnie wtedy, kiedy po kolejny odcinek zaczniecie sięgać z delirycznym drżeniem palców, zaczną się sypać kolejne oznaki, że ten Wasz Najwłaściwszy Doktor, także będzie musiał w końcu odejść.
I wówczas dopiero zrozumiecie w pełni, czemu nie należało się w to pakować. Jeśli wpadliście w samego Dziesiątego, czyli najgorzej, jak można, to czeka Was teraz Chandlerowsko długie długie pożegnanie, w czasie którego nic nie zostanie Wam oszczędzone. Nic. Na sam już koniec wpatrzycie się w te bezgranicznie smutne oczy, a Wasz Najdroższy Doktor powie słabo "I don't want to go!" - i puf! zniknie, chociaż właśnie własnymi rękami wydarliście sobie znaczny fragment serca, żeby go tylko zatrzymać. 
Żeby nie było, że nie ostrzegałam. Ostrzegam. Chociaż pewnie nie posłuchacie, jako i ja nie słuchałam.
A najgorsze czeka Was właśnie teraz, gdy już zostawią z Was scenarzyści małą, przeżartą przez łzy kupkę żalu. Będziecie oglądać innych, nowych, i starych Doktorów, wmawiając sobie, że są równie fajni. I będą - no tak prawie, prawie. 
Jakiś następny Doktor "Geronimo!" Jedenasty będzie Was przekupywał rybą z budyniem, fezem, kopalnią wdzięku i krętymi historiami Moffata. Z przeszłości wychynie genialny Tom Baker, który tak serio był chyba najbardziej Doktorowatym Doktorem ze wszystkich (o, ten to także zasłużył sobie także na oddzielną notkę, zwłaszcza, że przez cały ten whovizm musiałam także obejrzeć jego, pożalcie się bogowie, "Psa..."). 
A Wy będziecie się błąkać po forach, ścianach i blogach i czekać na te kolejne sezony i zawsze, ale to zawsze, przy każdym, najlepszym odcinku żałować, że to jednak nie było tak do końca TO. Żebyście jeszcze mogli się wyżalić...
Nie ma mowy. Będą Wam wmawiać, że tak z Doktorem nie wolno, że dajcie nowemu szansę, że to serial, który żyje zmianami... Będą w ogóle twierdzić - o dziwo i zgrozo - że to jakiś inny Doktor był najlepszy i "ich"!
I będą wypominać - a Wy przyznacie im rację - że jęk hamującej TARDIS to wciąż jest i będzie najwspanialszy dźwięk świata, choćby i w środku siedział taki tylko "ee, też w sumie spoko". 
Po jakimś czasie w końcu się przyzwyczaicie. Oczywiście nigdy już nie wrócicie do normalnego świata, w którym ludzie NIE wieszają na choinkach pierniczków w kształcie Daleków. Może nawet znajdziecie sobie jakiegoś nowego Swojego Doktora - jeśli nie jesteście tak beznadziejni, jak ja.
Bo ja już chyba nigdy nie wyleczę się z nadziei, że następnym razem, gdy otworzy się to przepiękne, niebieskie pudło, w środku będzie Dziesiąty w jakiejś nowej, stylowej pidżamie.
I wiecie, co dostaniecie na pocieszenie, za to wszystko, za te łzy, trudy, fanowskie obsesje, odarcie z godności i rozsądku oraz trolla Moffa na karku?
No... to :)

28 komentarzy:

cara pisze...

Czytając ten wpis zwierz się śmiał prawie płakał i czuł jakby ktoś napisał dokładnie to co zawsze chodziło mu po głowie> wpis cudowny wspaniały wręcz mistrzowski! Tak 10 Doktor to ten Doktor który wysiądzie z mojego Tardis. Tak to jest serial do którego zwierz podchodził dokładnie z takim samym podjeściem. I skończył dokładnie w tym samym miejscu. Cudo!

ninedin pisze...

Oh god. Oh my god. You're a genius, you know that? Sorry za język, ale mnie zatkało z wrażenia.
Genialne. Mogę tę notkę czytać w nieskończoność. i wcale nie tylko dlatego, że Twoje słowa o Dziewiątym Doktorze dokładnie opisują także i moją reakcję.

drakaina pisze...

9 Doktor - zgadzam się w 99%, jako że również jego strój _bardzo_ mi się podoba.

Bezgranicznie wdzięczna jestem losowi za to, że na planecie Ziemia istnieje jeszcze jakaś istota poza mną, która nie wylewa łez na myśl o tym, że nie zobaczy (i przede wszystkim nie usłyszy) już więcej Jackie Tyler (wrong, alas).

Marthę uwielbiam, więc nieco zazgrzytałam na "maślane oczy", zwłaszcza że przecież pomimo tego, to ona jedna potrafi Doktorowi powiedzieć "spadaj, ja mam swoje życie i nie będę go dla twojego emo marnować..."

PS. Piżama Tennanta nie jest sexy, prawda?

PS2. The Empty Child/The Doctor Dances to rzeczywiście arcydzieło, no i oczywiście Jack...

Kotek w Okularach pisze...

Mój Doktor... Moja 10tka. Moje łzy na Doomsday, Human Nature i ostatnim odcinku...
Oglądanie Doctora w wypiekami na twarzy na TVP1 w 2006 roku... I choć oglądam 11 i staram się przekonać do niego nic mi nie zwróci m o j e j 10.

I nienawidzę Whovianistycznego fandomu, bo nie jest tak kreatywny jak Sherlockowy, ba - w ogóle nie jest. Wszyscy tylko tracą czas na kłótniach: "Lubisz 10? To nie jesteś Whovianem!", "Oglądałeś tylko nową serię? - nie jesteś Whovianem" itd.

Doctorantka pisze...

Piękny post. Czyta się cudownie.
I moje życie Doctor wywrócił do góry nogami.
Tylko, że chyba jakoś inaczej niż większość znanych mi osób, bowiem moim Doctorem jest Dziewiąty i przez dłuższy czas zachodziłam w głowę o co chodzi w tym uwielbieniu dla Dziesiątego. Przekonanie się do Tennanta zajęło mi bardzo dużo czasu, ale wreszcie się udało. I jeżeli większość (a właściwie cały whomanistyczny świat) chociaż w części przeżywał to co ja, po odejściu Dziewiątego, nie dziwię się, że sceptycznie podchodzą do nowego Doctora.
I tutaj znowu wychodzę na dziwadło, bo po długich rozmyślaniach stwierdzam, że Jedenastego lubię jednak ciut bardziej niż Dziesiątego (którego naprawdę, ale to naprawdę bardzo polubiłam).
Nie zmienia to faktu, że Whoniwersum jest dla każdego, nawet dla takich odmieńców jak ja.

Daga pisze...

Prawie bym się zgodziła. PRAWIE. Bo ja bardzo lubiłam i Rose, i jej matkę, i Mickeya "idiotę" - pewnie dlatego nigdy do końca nie przełknęłam Marthy. Ale z resztą identyfikuję się jak najbardziej. Zwłaszcza z tym, jak bardzo to człowieka zjada, wciąga i nie puszcza, przy okazji wciskając to, czego normalnie człowiek by bał/wstydził się ruszyć.

I jeszcze takie małe veto do wypowiedzi przedmówcy - whovianistyczny fandom jest fantastyczny. Jeden z lepszych, jakie znam. Dzięki niemu, mimo obaw związanych głównie ze słabą znajomością języka, zabrałam się za klasyczne odcinki, z rekonstrukcjami włącznie. Bo mi pokazali, że warto, że to też jest ciekawe, że to też jest to. No i przecież żaden inny fandom tak zgodnie nie przeszedł 500 mil i 500 więcej :)
(A walnięci true-fani są wszędzie. W Sherlockowym fandomie też. Smutne, ale prawdziwe.)

Findis pisze...

Hello ;)
Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie sytuacja, w której aż tak bardzo nie zgadzam się z wpisem Sherlockisty.
W Dziewiątym zakochałam się jakoś w momencie "I'm the Doctor... run for your life" Od tego momentu nie przeszkadzało mi nic, chłonęłam całą sobą (nie które odcinki oglądałam w 2006 w tvp ;), ale mimo to chłonęłam je powtórnie), kochałam z całej siły. I przyszedł jakiś piękniś Tennant, kompletnie nie kupowałam go. W pewnym momencie dałam się na niego złapać i ja także ryczałam w pewnych odcinkach tych 3 sezonów z nim. No, ale Tennant nigdy nie będzie tak bardzo moim Doctorem jak Dziewiąty i Jedenasty (choć do Jedenastego przekonywałam się chyba dłużej niż do Dziesiątego). Ale ten Jedenasty, który przyszedł, wszedł z jakąś dobrze znaną nam, ale jednak świeżością. I muszę powiedzieć, że mimo że nowe sezony są cięższe, ale zupełnie kompletnie świetne i wyjątkowe. A Matta, cóż pokochałam całą sobą. A potem zaczęłam oglądanie Pierwszego, który też jest bardzo ujmujący i przeuroczy, szczególnie gdy się zaręcza i robi swojej narzeczonej kakao ;)
Pozdrawiam ^^

Gordiana17 pisze...

Ja nie obejrzałam jeszcze odcinków z Dziewiątym. Trzeci odcinek pierwszej serii zniesmaczył mnie na tyle, że odrzuciłam serial na kilka miesięcy. Z bólami się zabierałam, od lutego bardziej skutecznie, bo poszła plotka, że Dwunastym ma być Benedict. Ale Dickens i s-ka, choć tak cudownie się zapowiadali, odrzucili mnie z dala od DVD.
Ale potem przyszła końcówka sierpnia, a właściwie początek września i wizyty w teatrze Wyndham's w Londynie. Wizyta pierwsza była nieco z rezerwą, szłam na Szekspira, ale o co tyle hałasu? (o nic ;) ) I Tennanta na scenie nie było, bo stracił głos. Nie było też dnia nastepnego, kiedy po raz kolejny podreptałąm, aby spróbować zobaczyć ten fenomen, oraz powtórnie pogapić się na Catherine Tate, którą od pierwszego wejrzenia pokochałam (świadomym Brytofilem jestem od lutego dopiero, musicie mi wybaczyć). Ale za to BYŁ we środę. Przez co podreptałam do teatru także w czwartek (uroki stania w londyńskich kolejkach pod teatrem - polecam). W piątek nie poszłam, bo po przedstawieniu, które zaczynało się o 19.30, a kończyło o 22.15, nie było szans na zdobycie autografu (a ja kocham autografy). W piątek nie poszłam zatem do teatru, tylko od 17.30 czekałam pod Stage Door - opłaciło się, wrzuciłam nawet zdjęcie na tablicę Zwierza, ale przeszło bez większego echa. Za to poszłąm na ostatnie przedstawienie. Mało tego, farciarsko, bo trzeci raz w ciągu tygodnia, wygrałam na loterii możliwość kupienia taniego biletu w trzecim rzędzie. I słyszałam, jak samochodzik Benedicka wtarabanił się w ścianę za kulisami. Davidowi nic się nie stało, co potwierdził ku uciesze gawiedzi pojawiając się na chwilę jeszcze na scenie z kciukami uniesionymi do góry. Po tej przydługiej dygresji o MAAN, wróćmy do Doktora. Otóż po ostatnim przedstawieniu uświadomiłam sobie, że oto mam nowego ulubionego aktora, a na sztukę już nie pójdę, bo właśnie zdjęli... To podreptałam do najbliższego sklepu płytowego i nabyłam dwa przecenione boksy (z 70 funtów na 20) - trzeci sezon i specjale. Wróciłam do kraju, włączyłam Runaway Bride i natychmiast wpadłam po uszy. Niewiele myśląc, zamówiłam pozostałe sezony z Dziesiątym na amazonie i oglądam. I zarażam. I nawet obejrzę sezon z Dziewiątym, koleżanka kupiła. Pewnie nie jestem Whovianinem. Ale dobrze mi z tym, jaka jestem. Dziesiąty mym Doktorem. A Tennant znakomitym aktorem jest.
Jeszcze jedno - uwielbiam Marthę. Nie znoszę Rose, trzy razy od niej wolę jej mamuśkę - przynajmniej ma jakiś charakter.
Ale moją ulubioną towarzyszką jest Donna.
Przepraszam, rozpisałam się...

Doctorantka pisze...

Oj, wkradł mi się skrót myślowy w to co napisałam przed chwilą.

Chciałam napisać, że jeżeli fani Tennanta przeżywali odejście Dziesiątego, choć w przybliżeniu tak bardzo jak ja pożegnanie z Dziewiątym, wcale się nie dziwię, że podchodzą nieufnie do Smitha.

I przyznaję się: byłam jedną z pierwszych osób, które czekały na Jedenastego z niecierpliwością.
I wcale nie tego nie żałuję.

Sherlock Kittel pisze...

:))) Dziękuję Wam. No i wiedziałam że z TYM wpisem nie będzie takiej powszechnej zgody - ale osobiście naprawdę uwielbiam to w tym fandomie. Także dlatego chciałabym stanowczo stanąć w jego obronie. Może komuś się czasem wypsnie jakieś "nie jesteś prawdziwym fanem, jeśli [tu wstaw dowolne upodobanie bądź jego brak]", ale to jest ten sam fandom, który jest w stanie zrobić Doctor Who Orchestra (wyyoutubujcie, koniecznie!) i 500 miles po swojemu (też wyyoutubujcie :)). No i co do jednego chyba wszyscy się mniej więcej zgadzamy: ma się tego Swojego, a często jeszcze do tego dochodzą strong feelings w kwestii towarzyszek (moją ulubioną też jest Donna, Marthę Jones też w końcu zaakceptowałam - żeby mnie Drakaina jednak nie zjadła ;) - ale wolę ją w Torchwood.) Ogromnie zazdroszczę zobaczenia Tennanta na scenie... No i doskonale rozumiem z kolei Doctorantkę: też trochę czekam na Dwunastego, żeby wziął mnie bardziej niż ten, który zastąpił mi Tego Właściwego :)

Doctorantka pisze...

To ja się jeszcze do czegoś przyznam: Dwunasty (lat 9) często przesiaduje u mnie i jest największym fanem Dziesiątego jakiego znam. :D

Sherlock Kittel pisze...

No, jak wszyscy wiemy, Doktor z wiekiem jest coraz młodszy :D

WD pisze...

Ja chyba naprawdę jestem w tej (o wiele) mniejszej grupie, bo moim doctorem jest właśnie jedenasty ^^ Uwielbiam jego szaleństwo i to, że nie ryczy co drugi odcinek i że potrafi wydostać się z każdych kłopotów(rozpad czasoprzestrzeni? co tam, zdążę nawet na kolację-zapewne tak właśnie myśli 11-ty...) i to, że w końcu towarzyszy mu para, która jest taka the best(Donna była najlepsza jako jedna osoba, ale oni... No sory, przecież to Pondowie!) i Rory w tym rzymskim kostiumie, a w tle za nim rozpad jakiegoś statku kosmicznego.... No i jak dla mnie 11 jest strasznie podobny do Sherlocka BBC, wiec... Może co prawda pomieszanego z Johnem BBC ale tak nawet jest lepiej ^^ I powalona, nienormalna River, która zna się na Tardis lepiej niż sam Doctor XD Dla mnie to właśnie jest mój Doctor...I puszka pandoriki na dokładkę XP
Geronimo!

Gordiana17 pisze...

Ja lubię Matta bardzo, ale coś mi nie pasuje w scenariuszach dla Jedenastego - jakby Moffat puścił się poręczy. Dla mnie są niespójne, jest za dużo wątków. Uwielbiam River, ale nie znoszę Pondów - oboje są tacy fajtłapowaci i cieszę się, że w tym sezonie już odejdą.
Poza tym, tego Doktora jakoś nie mogę wziąć na poważnie - to znaczy wcale nie interesuje mnie, co się z nim stanie. Nie czekam na kolejne odcinki, a to chyba niedobrze...

Agna pisze...

Widzę ile dobrego przede mną. Na razie wstrzymuję się, bo zebranie wszystkich sezonów jest poza moimi możliwościami.

Twój wpis się naprawdę cudownie czyta. :)

Surczak pisze...

Świetna notka, doskonale mi się czytało! (A na początku oczywiście się wzruszyłam wspomnieniem o Whomanistyce, bo moje oczy są w stanowczo zbyt mokrym miejscu).

Moim Doctorem jest Jedenasty. Żeby nie było - Tennanta kocham, bo jego się nie da nie kochać i nigdy nie miałam takiej obsesji na punkcie aktora jak na punkcie Tennanta. Widziałam WSZYSTKO z nim. WSZYSTKO. I nadal oglądam jak tylko coś wyjdzie. Ale jego Doctor już mnie pod koniec czwartego sezonu niesamowicie zmęczył. I zaznaczam, że nie jest to wina Davida, tylko scenariusza. Gdyby nie jego genialne aktorstwo, to specjali a.d. 2010 w ogóle nie dałoby się oglądać. I jak na sam koniec EoT2 zobaczyłam tego szalonego Jedenastego, to z miejsca się zakochałam. A potem ryba z budyniem i czapa! Miłość po grób.

A moim pierwszym Doctorem był Krzysiek. Bo ja też się dłuuugo broniłam przed Doctorem! Uwierzycie? Ale zostałam uraczona przemową Dziewiątego do Daleków w finale pierwszej serii i mogłam tylko bić się w piersi i posypywać głowę popiołem, że nie zabrałam się za oglądanie wcześniej. ;]

Co do Jackie - jest najlepsza ze wszystkich matek w DW. Przynajmniej zawsze wspiera swoją córkę.

Chciałam coś jeszcze napisać, ale nie pamiętam. I tak wystarczająco długi komentarz. XD

drakaina pisze...

To jeszcze gwoli uzupełnienia, bo w tym, co na razie napisałam, nie było to jasne. Moim Doktorem jest Dziewiątka (za całokształt: najbardziej sexy i najbardziej alienowaty i za to, że 9 by nie porzucił Jacka, tylko usiłował przekonać do niego Tardis, jak mniemam), ale Dziesiątkę w końcu doceniłam (mniej więcej po piątym czy szóstym obejrzeniu Utopii etc.). Uznałam, że jako postać jest ciekawy i przestałam być całkowicie obrażona o brak Dziewiątego (choć nadal irytuje mnie nieprzemijająca miłość do Rose). Ale do Jedenastego nie jestem się w stanie przekonać...

Niebieska pisze...

Bardzo zniechęcająca ta recenzja :P Niedawno koleżanka mi poleciła Doctora Who... już wcześniej o nim myślałam, z tego samego powodu co Ty... fani Sherlocka o nim gadali, wiec stwierdziłam, że musi być fajny... obejrzałam na razie 3 odc z Tennantem i jakoś mnie nie przekonały, ale po przeczytaniu Twojego wywodu na temat Doktora stwierdziłam, że jednak warto poświecić choć trochę cennego czasu :)

VN pisze...

ja mam małą teorię pt. Doktor Who jako serial wśród seriali (w sensie koncepcyjnym, bo co kto lubi najbardziej, to jego sprawa, zresztą ja nie mam swojego JEDNEGO JEDYNEGO serialu) i może ją kiedyś wyłożę, póki co podziękowania dla autorki za zapis w dużej mierze mojej własnej historii ;)
dodałabym jeszcze, że Doktor pomaga. tak psychicznie. choć nie oszukuje - podróże TARDIS też mają swoje ciemne strony.
Doktor, ze swoją szaloną wiarą w możliwość porozumienia się z każdym Obcym, popukał mnie w czoło i uświadomił, że pora przestać myśleć z nostalgią o Władcy pierścieni. :P
tym moim jest Dziesiąty - i czapki z głów przed Moffatem za dwuznaczność Jedenastego, który jest jak drzazgi pod paznokciami, na którego łatwo się nie patrzy, który irytuje i wzmaga tęsknotę za Tennantem, a jednocześnie daje do zrozumienia, że tak musiało być i że ten wkurzający Jedenasty jest zabiegiem GENIALNYM.

Magdalena pisze...

Ten wpis jest naprawdę fantastyczny - począwszy od tematyki po sposób napisania:) Co do treści - mimo całej miłości do Tennata (te kilkadziesiąt sekund w finale pierwszej serii wystarczyło żeby go pokochać całym sercem), to ten obecny jest "mój" (co nie zmienia faktu że moje epizody to mimo wszystko wymienione we wpisie dwa i ten z Madame de Pompadour z drugiego sezonu - monolog o bananach powoduje u mnie atak śmiechu na samo wspomnienie:D). Przyznam się, że nie myślałam że jest już ze mną tak źle, dopóki nie przeczytałam tego zdania: "Już nigdy nie będziecie mogli popatrzeć na maskę gazową i nie pomyśleć "Are you my mummy"" i nie przypomniałam sobie, że właśnie tak zareagowałam gdy znalazłam jedną w starociach na strychu. Szlag;)

CheshireCatto pisze...

Piękna notka. Prawie tak piękna jak ta o JB (choć tamta była bardziej nostalgiczna, a CC zazwyczaj zbytniej nostalgii nie trawi - tym większe brawa). Moim Doktorem jest oczywiście 10, chociaż w niektórych momentach był trochę zbyt płaczliwy, emocjonalny i w ogóle (lubię to w nim i jednocześnie czuję do tego niechęć. dziwna sprawa.). I choć 11 jest cudownie szalony i dziecinny to nie ma "tego czegoś" w sobie. Jeszcze przyznam się może do słabości do Ósmego i Czwartego - szalenie ubolewam, że z 8 Doktorzyną mamy tylko film. A jeśli chodzi o Czwartego, to mam tu prawie taką samą sytuację jak z Jedenastym; niby wsztystko świetne ale coś mi w nim brakuje ;)

Meg pisze...

Czytając ten wpis stwierdzam, że chyba u wszystkich fanów Doctora uwielbienie zaczyna się tak samo.
Moje pierwsze spotkanie z Doctorem nastąpiło gdy gdy nowe odcinki zaczęły lecieć w telewizji. Wtedy polubiłam bardzo serial i Dziewiątego. Niestety telewizja za wiele nam nie pokazała. Później było mi dane oglądać pojedyncze odcinki. W zeszłym roku postanowiłam, że czas w końcu obejrzeć wszystko (oczywiście mam na myśli nowe serie, bo na nadrabianie starych nie mam niestety czasu). I wtedy wpadłam, może jeszcze nie po uszy, ale wirus Doctora zaczął działać. Teraz jestem w okresie największego uwielbienia. Paradoksalnie mój nawrót Doctora to wina oglądania Sherlocka. Oglądając tego ostatniego naszło mnie na przypomnienie sobie po raz kolejny Doctora i choroba trwa :)
Jeśli chodzi o Doctorów to Dziewiątego bardzo lubiłam, ale Dziesiątego kocham, to on jest moim Doctorem. Do Jedenastego musiałam się przekonać i przyznaję, że powoli i jego zaczynam go kochać. Może nie tak jak Dziesiątego, ale zawsze to miłość.

PS. Piżama Tennanta zdecydowanie nie jest sexy i może to dobrze, bo gdyby była sexy to chyba trzeba by było reanimować niejedną fankę :)

VN pisze...

no u mnie najpierw był Sherlock, potem Jekyll, potem Coupling, i w końcu - a niech mnie, może sięgnę po tego Doktora? i przy okazji, śledząc Moffata, odkryłam RTD - i jaka była moja radość, kiedy okazało się, że w oryginalnym, fantastycznym Queer as Folk nie ma Kapitana Ameryki (jak w wersji jankesko-kanadyjskiej), tylko Doktor Who! testem na miłość zaś - siedmiu Doktorów na jednym oddechu ("Paul McGann doesn't count!"). i K9 jako prezent urodzinowy! i świadomość, że twórca serialu kilka lat później Doktora reaktywował - żyć się chce po prostu

Sherlock Kittel pisze...

@VN... K9 na urodziny... umrę z zazdrości, to raz. A dwa, że akurat z Queer as Folk mam trochę na odwrót. Zaczęłam od wersji am-kan i pokochałam ten serial. Wessało mnie kompletnie, a jak sobie przypomnę urodziny Michaela i ten prezent z Kapitana Ameryki właśnie... I potem, kiedy obejrzałam z ciekawości wersję brytyjską byłam bardzo nieprzyjemnie zdziwiona. Takie to było wesołkowate jakieś, takie wyprane z emocji w porównaniu do amerykańskiej wersji, takie,no... Nie takie. Oczywiście, nie miałoby sensu wymagać, żeby coś 10 razy krótszego robiło porównywalne wrażenie co QaF amerykański. Ale jest to źródło mojej wielkiej tajnej nadziei, że Amerykanie czasem potrafią coś zrobić lepiej :) No i... Emmett :) :) <3 cholera, muszę o QaF też kiedyś, choćby pod pretekstem tych Amerykanów i ich szans...

Anka pisze...

Dzień dobry, ten wpis powinien powstać 3 lata temu. Nawet bym nie próbowała sprawdzać jakim Masterem jest John Simm i nie wsiąkłabym w Doctora.Akceptuję każde jego wcielenie. Piosenka super. A jeśli chodzi o QaF to jest tylko jeden Stuart Alan Jones. Fajny blog

ptaszek kiwi pisze...

pamiętam, jak czytałam zanim zdecydowałam się nie posłuchać. i teraz czytam, po tym jak nie posłuchałam i tylko kiwam głową ze zrozumieniem.

i podrzucam kilka słów przez siebie napisanych, bo w końcu mogę Cię, Sherlockiano, uznac za matke chrzestną mojej doktorowej obsesji: http://ptaszekiwi.blogspot.com/2012/05/trust-me-im-doctor.html

Anonimowy pisze...

Według mnie 10 i 11 doktor to byli najlepsi dotororowie ale nie wpadłem aż tak bardzo w Whomanizm/Whovizm i bardzo lubię ten serial ale sherloca lubię wręcz tak samo ekscytują mnie te zagadki, ale czasami chcę poczuć ten strach, tą presję, której nie brak w doktorze who, a w shelocku mam zabójstwa i zagadki alibi itd.
Rozumiem to co napisałaś Pa

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.