sobota, 4 lutego 2012

Prezent na urodziny: Cumberbatch czy Brett? W promocji Merrison!

Sherlockiana urodziły się 26 stycznia 2010, ale pierwszy prawdziwy post opublikowałam dopiero prawie miesiąc później, 22 lutego. W związku z czym postanowiłam obchodzić urodziny wtedy, kiedy akurat przyjdzie mi do głowy dobry prezent.



W tym roku pomysł po raz pierwszy nasunął mi się właściwie jeszcze przy okazji Wielkiej Debaty, kiedy po raz pierwszy doszło do bezpośredniego starcia zwolenników Starej Szkoły Granady i fanów nowego Sherlocka BBC. Cierpliwie walczyłam ze sobą, wiedząc, że jeśli zabiorę głos w tej sprawie bardziej wyraziście niż tu, to czeka mnie obsunięcie się w tak straszliwy sentymentalizm, którego nikt z Czytelników nie zniesie.
Dziś jednak są urodziny Sherlockianów i z tej okazji niech wolno mi będzie raz się trochę obsunąć :) - a poza tym od dawna już jestem prowokowana.
Tu i ówdzie, z poczatku nieśmiało, potem coraz częściej, zaczęły pojawiać się różne dziwne głosy. Że Cumberbatch jest - lub będzie - najlepszym Sherlockiem. Że BBC przerośnie Granadę. Że Tradycjonaliści nie mają argumentów, poza pieczołowitym odwzorowaniem epoki (zobaczymy zresztą, co wymyśli kapitan Briggs w drugim odcinku wielkiej debaty...). To jeszcze, co wypisują gazety, mogłam spokojnie zignorować. Ale rozkwit fandomu Cumberbatcha, do którego należy tylu Czytelników tego bloga (i mnóstwo moich znajomych z tak zwanego rila), zaczął mnie w końcu zastanawiać. Zwłaszcza, że i u Ninedin i, na przykład, u autorki Bigosu Kulturalnego, i między wierszami wielu innych tekstów wyczytuję pewną niepojętą myśl: "Brett był super, Cumberbatch jest supszy - Bretta ogromnie cenię, ale raczej go nie kocham".
I nagle uświadomiłam sobie, że trochę w imię uczciwego postawienia sprawy, a trochę dla czystej przyjemności, pragnę uczynić małe urodzinowe wyznanie (przypadkiem od wyznania zaczęłam też w ogóle tego bloga):

Benedict Cumberbatch jest świetny, ale to tylko aktor. Sherlock, mój Sherlock - to Jeremy Brett.

Mogę wypisywać - zasłużone! - peany na temat kolejnych odcinków znakomitego BBC-Sherlocka. Mogę nawet dać się szczerze wzruszyć, jak w finale. Ale kiedy będę chciała przeżyć to do kości, włączę Jeremy'ego. Gdy zapragnę powzruszać się Holmesem, który odkrywa, czym jest uczucie kobiety, popatrzę na Bretta w przebraniu hydraulika, wyznającego Aggie "You touched my heart". Jeśli zamarzy mi się Holmes piękny i dumny, popatrzę na Jeremy'ego płynącego łodzią przez fosę w przefantastycznym MUSG. W tym samym MUSG podejrzę też oczywiście, jak wyglądał Sherlock na wesoło ućpany. Gdy będę chciała zobaczyć Holmesa w chwili triumfu, włączę finał SIXN - i te wielkie, czarne źrenice z czającą się łzą. A zaraz potem przypomnę sobie to brutalne zakończenie "The Master Blackmailer", w którym okrutnym echem odbija się dawny triumf z SIXN. I chociaż tyle szczerych emocji obudził we mnie Benedykt we wspaniałym Reichenbach Falls, to nic nie zasmuciło mnie w nim tak, jak Brett żegnający się z Burke'iem udawanym uśmiechem, by samotnie wyruszyć na spotkanie Moriarty'ego.

Nie zrozumcie mnie źle: nie twierdzę, że Sherlocki z Brettem są lepsze niż te z Cumberbatchem. Szczerze? Nie mam pojęcia, czy tak jest, czy nie. Ba, sam pomysł takiego porównania, chociaż coraz bardziej popularny, wydaje mi się  zupełnie chybiony. Po pierwsze, oczywiście dlatego, że niesprawiedliwie byłoby oceniać Cumberbatcha po zrobieniu zaledwie jednej czwartej tego, czego miał szansę dokonać Jeremy. Moffat powiedział przecież, że wszystko dopiero przed naszą BBC-ekipą - nie wiadomo, jak wielkie jeszcze rzeczy się wydarzą, jak głęboka okaże się postać Benedykta, jeśli damy jej szansę się rozwinąć i dojrzeć na naszych oczach.
Po drugie, bo nawet, jeśli spełnią się nasze sherlockistyczne sny, i ześle nam łaskawa opatrzność kolejne cudowne sezony, to wciąż nie będzie właściwie czego porównywać. Co najmniej od połowy cyklu Granady, filmy te nie były już tylko o Sherlocku. Późne odcinki - były w dużej mierze po prostu o Brettcie.
I to jest, oczywiście, jeden z najczęstszych zarzutów. Że opuchnięty taki (od leków) ten późny Brett, że stracił energię, że dziwaczny "Sussex Vampire" i upadlający wręcz "Eligible Bachelor", że coraz bardziej polegać musi Holmes na Hardwicke'u-Watsonie, że coraz mniej Kanonu, coraz więcej sztuczności, coraz mniej angielskiego chłodu, a coraz więcej manieryzmów, że w niektórych odcinkach Brett rusza się z widocznym trudem, a w MAZA był już tak chory, że w ogóle się nie pojawił... To wszystko prawda. 

Nigdy nie będę twierdzić, że Jeremy był najbardziej kanonicznym z Sherlocków - jest dla mnie zupełnie jasne, że najwierniejszym ACD-Holmesem był Clive Merrison, który wystąpił w głównej roli w radiowym cyklu BBC. Merrison, do spółki najpierw z Watsonem idealnym, czyli nieżyjącym już niestety Michaelem Williamsem a potem z Andrew Sachsem nagrał nie tylko cały - caluteńki! - Kanon, ale i jeszcze trochę zadziwiająco udanych apokryfów. Większość z tego wszystkiego napisał Bert Coules - i wszystko jest w tej serii genialne. Powiedziałabym wręcz, że nawet o brak wizji nie ma się co czepiać, bo z tym większą rozkoszą zachwycać się można subtelną grą głosów (kto czytał ostatnią notkę Zwierza o tej tak niedocenianej sztuce? :). Dialogi musiał chyba wygrzebać Coules w zapomnianej szufladzie u samego Doyle'a. Ale to, jak potrafił wzbogacić te miejscami dość byle jak nakreślone postaci, jak umiał pokazać rozwój znajomości Watsona i Holmesa, od pierwszego spotkania aż po ule w Sussex, z jaką subtelnością wypełniał luki pozostawione przez ACD... - to wymagało doskonałego połączenia wielkiego pisarskiego talentu i wielkiej miłości do Kanonu. Kto chce poznać Holmesa takim, jakim był naprawdę, kto chce się dowiedzieć wszystkich przez ACD pominiętych szczegółów jego i Watsona historii, kto chce wiedzieć, co czuł Sherlock, gdy przyjaciel opuszczał go w SIGN - i jakimi potem słowami pocieszał go po śmierci żony, kto chce poznać go w amoku i w skrajnym przygnębieniu, kto nie uświadamiał sobie dotąd, że i dlaczego Sherlock kochał Wagnera (przecież to oczywiste!), co myślał o Moriarty'm, jak się śmiał (i dlaczego wyprowadzało to z równowagi Watsona), jak się smucił i jak gniewał - ten niech posłucha cyklu BBC. Najlepiej od początku do końca, by przebyć całą tę oszałamiającą podróż razem z aktorami i zachwycić się stopniowym rozwijaniem i budowaniem postaci, ról, fabuły i naszych emocji. Zawsze powtarzałam, że najwierniejsze Sherlocki to nie te, które niewolniczo odtwarzają słowa Doyle'a, ale te, które potrafią twórczo wypełnić je ciałem, niczego ważnego nie zgubić, żadnej zupełnie fałszywej struny przy tym nie trącając - i nie schrzanić przyjaźni Holmesa z Watsonem. W tak zdefiniowanej kategorii "wierność" ma u mnie radiowy Sherlock BBC jakieś 30 punktów na 10 możliwych. Bretty - najwyżej z 7 (pierwsze serie 9).

Nie chodzi zatem o wierność - można by rzec, wręcz przeciwnie! Te późne Bretty, te smutne, późne Bretty pod pewnymi względami cenię sobie najbardziej. Nie miałam nic przeciwko, by pokazywać mniej Kanonu, a więcej życia Bretta, bo w którymś momencie to Brett zaczął interesować mnie bardziej. Jeremy, który do wszystkich zwracał się per "Darling", a musiał grać chłodnego socjopatę, od samego początku miał w sobie wewnętrzne rozedrganie. Rola Holmesa nie przyszła mu łatwo - twierdził, że Sherlocka nie znosi, a zarazem mówił o nim z pewnym współczuciem, że jest jak "damaged penguin". Stopniowo jednak zrósł się z nią do tego stopnia, że stał się bardziej Holmesem niż bohater Doyle'a. To podobieństwo zaczęło go niszczyć, gdy odezwała się choroba tak często przypisywana samemu Holmesowi - zwany niegdyś psychozą maniakalno-depresyjną ChAD, a do niej dołączyły osobiste nieszczęścia i poważna wada serca, która w końcu zresztą Bretta zabiła. Długo jednak ratowali Jeremy'ego Watsoni jego życia, w tym sam ekranowy Watson, Edward Hardwicke. A Brett, który miał o tyleż cieplejszą i wdzięczniejszą naturę niż Sherlock z Kanonu, z trudem maskował się na ekranie. Szczególnie wzruszającą anegdotę (z "Bending the Willow") przypomniała mi ostatnio na facebooku strona Better Holmes&Gardens:
As Watson bellows Holmess name repeatedly over the falls, we see Holmes clinging to the hillside some distance away, watching his friend. At one moment it almost seems as though he is about to respond with a cry of Watson, but then he stops himself. Brett explained: That was deliberate. It wasnt in the script but I just wanted to show that Holmes had affections for Watson and for a fleeting second they almost get the better of his practical mind. But they dont... It is a moment."
Cały Jeremy. Żaden Holmes nie ukrywał tyle uczuć, co on, żaden może tak mocno nie musiał trzymać siebie w ryzach - i może właśnie dlatego, jak już tu kiedyś wspomniałam, nie ma i nie będzie piękniejszego FINA/EMPT...
Gdy Brett odrobinę się przed nami odsłania - w "Eligible Bachelor", w przesmutnym DEVI - wtedy jego Holmes faktycznie nie jest już genialnym detektywem-maszyną, ale ja akurat zupełnie nie żałuję.
Nie, Brett nie był Holmesem z Kanonu - był moim Holmesem.
Ale nie chodzi tu o jakiś prosty sentyment do Sherlocka młodości. Często zdarza się, że jak te kaczki Lorenza, dajemy sobie "wdrukować" obraz pierwszego aktora, którego zobaczymy w danej roli. Mnóstwo fanów szczególnie ciepło odnosi się do swojego pierwszego Doktora, pierwszego kapitana USS Enterprise - albo do pierwszego Holmesa. Moim pierwszym był jednak, jak wyznałam tu kiedyś w komentarzach, nie Brett, a czytający Douglas Wilmer. Którego głos do dziś uwielbiam, ale, jak widać doskonale wyżej, w niczym mi to innych głosów uwielbiać nie przeszkadza.

Nie mogę nawet powiedzieć z całym przekonaniem, że Brett jest po prostu od Cumberbatcha przystojniejszy, bo w ogóle nie znam się na męskiej urodzie. Wiem, że ma Jeremy szlachetne długie palce, które szczególnie pięknie prezentują się z różą lub papierosem - i wiem, że jego głos porusza we mnie najgłębsze struny, zwłaszcza gdy pozwala sobie na to ostre "rrr". Wiem, że na zdjęciach z młodości jest zupełnie dashing, a potem coraz bardziej gaśnie i smutnieje. Ale wiem też, że tak jakoś mam w życiu, że zachwycają mnie ci mężczyźni, których kocham, a nigdy na odwrót. I choćbym ze wszystkich sił starała się być obiektywniejsza, w kategorii "aktor" najwyższa ocena brzmi "no, prawie tak piękny, jak Jeremy Brett".
Zdjęcie pożyczone z czyjegoś wpisu pod znamiennym tytułem
"In loving memory of Jeremy Brett"

Wychodzi na to, że w ogóle nie mam żadnych argumentów, a w dodatku stwierdziłam już przecież, że sama dyskusja jest źle pomyślana. I dobrze - przecież nie chciałam nikogo przekonywać. Cumberbatch jest wspaniały i cieszę się bardzo, że ma takie rzesze wielbicieli, nic lepszego nie mogło sherlockizmu w XXI wieku spotkać.
Chciałam tylko sprawić sobie - i mam nadzieję, że także niektórym przynajmniej z Was - trochę urodzinowych wzruszeń i przy okazji wytłumaczyć, dlaczego na Sherlockianach wielki Benedict zawsze będzie tylko - bardzo mile widzianym - gościem.
This is a Jeremy Brett's blog, through and through.

11 komentarzy:

ninedin pisze...

Jaki piękny wpis. Naprawdę.
Mimo, że moje własne emocje i uczucia rozkładają się inaczej.

CheshireCatto pisze...

Uroczy wpis. A moja sherlockistycnza dusza waha się pomiędzy Brettem a Cumberbatchem. Chyba obu lubię tak samo. JB jest dla mnie bardziej taki nostalgiczny i ogólnie "aww", taki w sam raz na długie zimowe holemsowe wieczory z kubkiem herbaty. Z kolei BC to dla mnie bardziej "Holmes w akcji, na tropie" - pełen energii, zdecydowanie bardziej psychopatyczny, mniej tragiczny. A najlepszym Sherlockiem byłby aktor grający tak jak Jeremy i Benedict oraz zmieniający co sekundę swój wygląd tak, by nie wiadomo było czy wygląda jak klon Cumberbatcha czy Bretta :D

Anonimowy pisze...

Piękny, momentami bardzo osobisty wpis. Dziękuję - autentycznie się wzruszyłam. No i jak zwykle jestem pod wrażeniem wiedzy Sherlockisty.
I chyba sama nie umiałabym wybrać - Wszystkich Sherlocków Bretta jeszcze nie widziałam, więc mam niepełny obraz, SH Benedicta uwielbiam, ale nie widzę potrzeby szeregować jakoś swoich sympatii.
Po co?

Aragonte

fandorin pisze...

Bardzo wzruszył mnie Twój dzisiejszy post, bo dotknął moich bardzo prywatnych (przynajmniej tak mi się zdawało) uczuć. Do Bretta podchodzę bardzo emocjonalnie, to Holmes moich lat dziecinnych, na którym się wychowałam, przez to bardzo subiektywnie podchodzę do sprawy. Ileż to razy, kiedy namawiałam znajomych bu obejrzeli sobie starą Granadę, wracali do mnie by powiedzieć 'że mało dynamiczne, że stare, nudne, przeterminowane" albo gdy na nieszczęście trafili na jedne z ostatnich odcinków: "ten twój Brett jakiś stary, trzy ćwierci od śmierci". Uwielbiam Sherlocka BBC, naprawdę, ale Jeremy ma w moim sercu specjalne miejsce. Nie ma dla mnie nic boleśniejszego, niż patrzeć jak powoli gaśnie.
Powtórzę się znowu - Twoje zdanie znów, zaskakująco pokrywa się moim. Dziękuję.

Ps. Czyżbyś dorwała "Bending the Willow"?

Ola pisze...

Strasznie miło jest przeczytać wpis, w którym każda literka przesycona jest głęboką miłością do tematu.

Sherlock Kittel pisze...

Dziękuję Wam! Wielu aktorów ma fandomy, mnóstwo otoczonych jest kultem, ale mało kto wzbudza tyle serdeczności i tak głęboko zapada w serce, jak Jeremy Brett. Wasze komentarze, i tu i na facebooku sprawiły mi wiele radości.
@Fandorin Wstyd się przyznać, ale chwilowo nie mam jak... Na szczęście cytują ją często na różnych innych stronach i forach :) A poza tym, widać wyraźnie, że nie jesteśmy same :)

Scorpios pisze...

Jak ciepło robi się w sercu czytając taki wpis!
Nie mam pojęcia, czy jest ktoś, kto potrafi lepiej opisać tę głębię uczuć do Bretta niż Sherlockista. Ale jedno jest pewne - ma on mnóstwo wiernych fanów, którzy w każde jego urodziny wypisują życzenia i w każdą rocznicę śmierci z nostalgią wspominają jego śmiech...
Fandom Cumberbatcha serdecznie pozdrawiam, ale TEN NAJLEPSZY HOLMES, nawet jeśli odbiega nieco od pierwowzoru, jest tylko jeden i jest to właśnie Jeremy Brett.

Holmes Brett Fan pisze...

Czytając ten wpis poczułam, że nie jestem sama i ktoś ma podobne myślenie co ja. Dziękuję Ci za to :)
Cumberbatch jest spoko, ale nikt nie oddał tyle siebie dla Holmesa co Brett. oglądając ostatnią serię Holmesa za każdym razem już w 5 min robiłam się sentymentalna i nierzadko się rozklejałam (jak ja to zawsze mówię "jestem zbyta wrażliwym dzieckiem").
Podsumowując, ten wpis wiele dla mnie znaczy i...no sama nie wiem co powiedzieć bo się znów wzruszę. Dziękuję

dr pete pisze...

JB = SH.Mimo, że wcześniej przez ładnych parę lat czytając Kanon, miałem przed oczami twarz Rathbone'a, to przy pierwszym zetknięciu z Brettem momentalnie nastąpiła zmiana "wizerunku" :) Niemniej, Sherlock BBC to najlepszy serial/film w temacie, jaki znam.

Jeszcze jedno - o ile w obawie przed wzruszeniem wzbraniam się przed częstym oglądaniem "The Reichenbach Falls" z Benedictem, to z tego samego powodu unikam częstych powrotów do JAKIEGOKOLWIEK odcinka z Jeremym. To mówi samo za siebie.

Agnes pisze...

Moja droga mogłabyś kiedyś zrobić notkę o książkach, które w jakiś sposób są związane z Sherlockiem, czyli takie które nie napisał ACD? Parę już przeczytałam, ale nie wiem gdzie mogę kolejne szukać. Bardzo interesuje mnie ten temat, ponieważ jestem ciekawa kreacji Holmesa w innym wydaniu :] Dziękuję :D

Anonimowy pisze...

Zacznę od Norwida:
[czytelnik] …I jeśli myśli własne znalazł, to szczęśliwy:
I tylko własnych szuka mniemań.... skąd wynika!
Że to jest także pisarz, lecz pisarz leniwy
I wyręczony.... słowem, nie ma czytelnika!
Norwid kpił z nas, ja podkpiwam z siebie – żeby jakoś opanować w końcu wzruszenie… a co tam wzruszenie, poryczałam się, ot co.
Gdybym umiała przemienić swoje myśli w słowa tak mądrze i pięknie jak Ty – napisałabym to samo.
Dziękuję za każde słowo o Jeremym, za „Żaden Holmes nie ukrywał tyle uczuć, co on, żaden może tak mocno nie musiał trzymać siebie w ryzach”; za „A Brett, który miał o tyleż cieplejszą i wdzięczniejszą naturę niż Sherlock z Kanonu, z trudem maskował się na ekranie”; za „Te późne Bretty, te smutne, późne Bretty pod pewnymi względami cenię sobie najbardziej”; za „Co najmniej od połowy cyklu Granady, filmy te nie były już tylko o Sherlocku. Późne odcinki - były w dużej mierze po prostu o Brettcie”; za „Gdy zapragnę powzruszać się Holmesem…”; za „Jeśli zamarzy mi się Holmes piękny i dumny…”; za „nic nie zasmuciło mnie w nim tak, jak Brett żegnający się z Burke’iem udawanym uśmiechem, by samotnie wyruszyć na spotkanie Moriarty'ego”.
Za: “Sherlock, mój Sherlock - to Jeremy Brett”.
Jeremy Brett. Aktor. Człowiek. Pełen miłości – i tak bardzo do dziś kochany.