środa, 28 marca 2012

O tym, że na Sherlocka trzeba wyglądać.

Wszyscy znamy to uczucie, które nas ogarnia, gdy widzimy właściwego człowieka na właściwym miejscu. Na Sherlockianach często opowiadałam o tych wspaniałych momentach, kiedy patrzyłam na twarz na ekranie i nagle wiedziałam, że nie ma tu w ogóle o czym dyskutować. To był właśnie "on"! Świadomość, że ktoś pasuje gdzieś idealnie i nic się nie da na to poradzić napawa mnie wręcz czymś, na co po polsku nie ma tak dobrego słowa jak angielskie "awe", oznaczające zarazem podziw i przerażenie. Różnie zaczynały się moje wielkie przygody, czasem jak grom z jasnego nieba, od pierwszego "Barcelona", czasem jak w komedii romantycznej: od "kto to w ogóle jest?!" do zdławionego "zdaje się, że to najlepszy Holmes, jakiego kiedykolwiek zobaczę w życiu", a czasem jeszcze od konstatacji "jaki fajny szalik".



W takich chwilach czuję mrowienie w koniuszkach palców, które zwiastuje, że Coś Ważnego się zaczyna i zarazem wiem, że pewnie nie powinnam się w to pakować, bo wielkie emocje to oczywiście wielkie wystawianie miękkiego podbrzusza na łaskę i niełaskę opatrzności oraz trolli w typie Stevena Moffata (shakes fist).
Ponieważ rozpracowywanie powyższego fenomenu to niezwykle przyjemne zajęcie i zazwyczaj pozwala taplać się w sentymentach do najukochańszych aktorów i ról, kwestię tę poruszałam często i chętnie.

Dzisiejsza notka nie jest dla przyjemności.
Życie nie jest usłane różami Jeremy'ego Bretta.
W życiu sherlockisty Cumberbatche pojawiają się tak, jak się pojawiają: raz na półtora roku, i to jak dobrze pójdzie.
A codzienność - to Roxburghi, Frewery, Charlton Heston (oh wait!), dziwadła z Kubą Rozpruwaczem, Stewart Granger (za co?), ućpany Rupert Everett, Ian "Szczur" Hart w roli Watsona i wybuchające drzewa.
Sherlockista do tej pory trzymał Was z daleka od tej mrocznej strony swojej egzystencji, udając, że każdy jego holmesowy wieczór jest jak koszyk puchatych jeży o twarzy Martina Freemana. Wkrótce jednak nawet ci z Czytelników, którzy przeszli dotąd tylko cieplarnianą drogę Brettów i BBC-Sherlocka prawdopodobnie zderzą się z czymś, co wyrwie ich z tej miłej pełnej złudzeń drzemki.
Tym czymś jest, naturalnie "Elementary", nadciągająca produkcja CBS, która została, jak by to ująć, delikatnie zainspirowana Sherlockiem BBC.
Z tej właśnie okazji postanowiłam zainaugurować nowy cykl na Sherlockianach, którego tytuł inspirowany jest pierwszym pytaniem, jakie przyszło mi do głowy, gdy zobaczyłam pierwsze zdjęcia z planu:

Is that you, Holmes?!

I jeśli macie teraz przed oczami poczciwego Doktora, który skrobał sobie coś właśnie przy kominku, kiedy nagle do salonu przy Baker Street 221B wtargnęła bardzo brudna i podejrzana persona, to jest to bardzo stosowny obraz.
Kiedy widok nowego Sherlocka skłania nas do zastanowienia, czy nie jest to przypadkiem jakieś nowe wymyślne przebranie detektywa, to już wiadomo, że nie jest dobrze. Co ciekawe, również i wtedy czujemy niepokój i niejasne mrowienie w palcach trzymających myszkę lub pilota, i w dodatku także uderza nas myśl, że być może nie powinniśmy się w to pakować.
To prawie zawsze jest słuszna myśl. Niestety - Sherlockista, który bezlitośnie potrafi porzucać najsławniejsze książki i filmy-legendy, brutalnie przestawał oglądać niegdyś ulubione seriale, wychodził w życiu w połowie z kina, teatru, filharmonii, opery, wykładów na uczelni, nudnych imprez, toksycznych znajomości i wszelkich środków transportu z wyjątkiem samolotu, jednej jedynej rzeczy zrobić po prostu nie jest w stanie: wyłączyć filmu, w którym jeden z bohaterów nazywa się "Sherlock Holmes".
Pewnie spodziewacie się, że zaraz poskarżę się na jakieś geekowe poczucie obowiązku, czy inną nerd-misję. Nic podobnego. Powody są dwa i oba są zupełnie racjonalne. Pierwszy jest taki, że - tak po prostu jest...- w moich oczach filmy, w których Sherlock Holmes pojawia się chociażby w napisach, z natury swojej są lepsze niż takie, w których nie ma go wcale. Wprawdzie usiłowałam wmawiać sobie, że te bez Sherlocka produkcje też mogą być całkiem ciekawe (na przykład: Gwiezdne Wojny!), ale w końcu pogodziłam się z faktem, że dowolny wycieruch udający Sherlocka z automatu dostaje w moim prywatnym IMDB więcej punktów niż Visconti i Ojciec Chrzestny - a musicie przyznać, że jeśli film już w punkcie startu ma więcej punktów niż Ojciec Chrzestny, to na pewno warto obejrzeć go do końca.
Drugi powód jest jeszcze prostszy: kiedyś wyłączyłam pewnego Sherlocka z wielką irytacją po kilku pierwszych scenach, a wróciłam do niego następnego dnia przypadkiem i tylko dlatego, że aktor był zaskakująco podobny do Holmesa Pageta. Tak, ten aktor nazywał się Jeremy Brett. Na myśl o tym, że mogłam wtedy do niego nie wrócić do dziś mam dreszcze, które skutecznie trzymają mnie przy ekranie, nawet wtedy, gdy hasają po nim akurat takie indywidua:
Czytelnicy fanpejdża już wiedzą, ale kto nie wie, ten niech zgadnie, kto tu jest Sherlockiem  (Edward Woodward), kto Watsonem (John Hillerman) a kto Mycroftem (Peter Jeffrey)?
Bo to:


jest... tylko chwyćcie się mocniej biurka... Moriarty. W tym filmie powinien mieć na imię Alfons. (Naprawdę ten pan nazywa się Anthony Andrews i trzeba przyznać, że serio budzi grozę. Przynajmniej we mnie. Chociaż niekoniecznie dlatego, że jest Moriartym).

Podwójne zderzenie z "Hands of a Murderer" i pierwszymi jaskółkami "Elementary" a także dyskusje (a raczej: przytakiwanie sobie) ze Zwierzem  doprowadziły mnie po raz kolejny do pewnej prawdy, która wprawdzie nie zaskakuje nikogo (z wyjątkiem naprawdę bardzo młodych umysłem dziewcząt), ale która nie zawsze nam się podoba: otóż, wygląd ma znaczenie!
Chociaż nasz odbiór różnych osób zdeterminowany jest przez tak zwany "całokształt" (i jeśli natura obdarzyła nas nadliczbową ręką to niestety nikt nie zwróci uwagi nasz subtelny dobór kolorystyki rękawiczek), to jednak najważniejsze są te aspekty, które możemy kształtować sami. Na brak brwi niewiele można poradzić, ale chodzenie w fezie to już wyłącznie nasza decyzja, która sporo o nas mówi. Nawet osoby, które zupełnie kwestię swojego wyglądu ignorują, właśnie w ten sposób wyrażają różne cechy swojej osobowości albo nastroju (bardzo mnie frapuje, co myśli na temat mojego stanu psychicznego listonosz odwiedzający mnie zazwyczaj o godzinie 10, która jest piątą godziną mojego snu, co oznacza, że przyjmuję go zazwyczaj w dość losowej stylizacji złożonej z cudzych, wielkich kapci niekoniecznie z tej samej pary, zgarniętego na ślepo okrycia, którym czasem jest włożony na drugą stronę polar, a czasem plażowy ręcznik, oraz jednej z przedstawionych w linku fryzur).
W wypadku postaci literackich zwykle jeszcze mniej jest cech przypadkowych, bo nawet brak brwi można przerobić w wybujałe krzaczory jednym miękkim pociągnięciem delete i Ctrl+V. W literaturze w punkcie wyjścia wszystko jest w domyśle, dwie ręce średniej długości, dwie nie bardzo krzywe nogi, dziesięć palców, dwie dłonie, włosy nie nieobecne... Kiedy więc autor postanawia któryś palec wyróżnić szramą, zaznaczyć, że te włosy to były jakoby skrzydło kruka, a lica miała księżniczka koloru krwi z mlekiem, to wypada chociaż z grzeczności założyć, że czyni to nie bez powodu. Tym bardziej powinniśmy zwrócić uwagę, gdy autor każe bohaterowi na przykład ubierać się głównie w worki jutowe z linii "HermitWear", chociaż w każdej chwili mógłby dopisać rozdział, w którym bohater ów zarobiłby sobie spokojnie na za małe koszule od Dolce i Gabbany.
Nie chciałabym sugerować, że Holmes jest jakąś postacią fikcyjną (zainteresowani tą sprawą mogą pogrzebać w etykiecie Gra), ale wszyscy wiemy, że Watson mocno koloryzował swoje historie, a w PLOSH jest nawet taka cudowna scena, w której Holmes wyrzuca mu, że stanowczo zawyżył jego wzrost. A koloryzował je między innymi po to, żeby wygląd zewnętrzny jego głównego bohatera nawet bardziej niż w rzeczywistości uwypuklał różne cechy jego osobowości.
Holmes jest wysoki i szczupły - bo pod każdym względem ma górować nad otoczeniem, a szczupła sylwetka i zwłaszcza pociągła twarz (patrz: wystające kości policzkowe) są postrzegane zazwyczaj zarazem jako szlachetne i chłodne; dumne, ale i wyniosłe a często wręcz odpychające. Mężczyzna wysoki i pulchny jest zwykle misiowaty, wysoki i dobrze umięśniony - to alfa-wojownik. Wysoki i żylasty Holmes to człowiek, którego największym atutem jest intelekt. Jeśli walczy - to zawsze sprytnie; zaskakuje siłą, której nikt się po chudzielcu nie spodziewa (Watson jest trochę zdziwiony, kiedy Sherlock prostuje pogrzebacz wygięty przez temperamentnego doktora Roylotta w SPEC) albo wyrafinowaną techniką (oczywiście mam na myśli FINA i to słynne Baritsu, o którym czasem tu piszę - zainteresowanym polecam zanurkowanie w stosowną etykietę). Na marginesie - podobnie jak Holmes wysoki i szczupły ma być Moriarty którego wzrost ma z kolei przytłaczać otoczenie, a chudość jednoznacznie przywołuje skojarzenia z tradycyjną personifikacją Śmierci.
Sylwetka Holmesa ma być raczej pełna życia (Holmes nie powinien być za stary, prawda, Mr Lee?), sprężysta, dumna i gibka, musi budzić respekt i nie zachęcać do fizycznego kontaktu (nie, to nie znaczy, że wy-już-wiecie-co świadczy o tym, że Benedict nie nadaje się na Sherlocka).
Wzór? No niech pomyślę... nie... nikt mi nie przyjdzie do głowy... hm...hm... hm... MAM!
Zaskoczę Was: młody Jeremy Brett ;)

Holmes ma też "bystre i przenikliwe" oczy, po co, tego tłumaczyć akurat nie trzeba, "cienki, jastrzębi nos", bo nadaje on jego twarzy "wyraz czujności i zdecydowania", a wrażenie to "potęguje kwadratowy podbródek" (wszystkie cytaty z samego polskiego STUD!). Ważne, by tak jak u Pageta, twarz ta była okolona co najmniej ciemnymi włosami, które wyostrzają rysy i dodają twarzy powagi, czego nie da się powiedzieć o rudych lub złocistych czuprynach - o ile ktoś nie jest akurat Rutgerem Hauerem. Naturalnie, nawet najbardziej wzorcowo ciemne owłosienie nie może pojawić się na twarzy Sherlocka, bowiem elegancki dżentelmen, który kocha porządek (order and method!) a także czystość (co Watson kilkakrotnie podkreśla), zaczyna od idealnie gładkiego podbródka.
Wzór? Ma być tak jak u szczęśliwego posiadacza najbardziej marmurowego profilu wszechczasów:
...albo, niech Wam będzie:




 

Ktoś, kto - tak dla abstrakcyjnego przykładu, (przecież nie będę znęcać się tak po nazwisku nad inną amerykańską propozycją Sherlocka)

 - jest, powiedzmy, za niski o pół metra i niedogolony, ma na starcie -10 do autorytetu. Ktoś kto jest tęgi jak Woodward i do tego z twarzą wielkości dużego bochna chleba, nie będzie wyglądał energicznie ani przenikliwie, o ile się o to specjalnie nie postara...

Woodward niestety stara się raczej o to, by nie zasnąć w połowie dedukukcji.
Ktoś wreszcie, kto jak Frewer dostał od natury wymarzone przez naszego Doktora piękne rudawe włosy, choćby poza tym twarz miał wręcz idealnie Holmesową...

wygląda nie jak Sherlock a jak charakteryzacja do jakiegoś "przed" z reklamy farby do włosów.

Miller, ani szczupły ani gruby i w ogóle ani taki ani siaki, za to oczywiście, jak to człowiek z przeszłością, niedogolony; Miller, który z trudem przerasta swoją Watsonkę; Miller z twarzą i miną stroskanego samotnego ojca; Miller z chłopięcą kasztanową czupryną, wygląda natomiast jak żywy transparent: "Hej, to będzie Sherlock, jakiego nie znacie!".
Well... Hey chief, I might be wrong, but I do have a soft spot for the Sherlock I know and this makes me feel rather worried... (kto nie słucha jeszcze Cabin Pressure z Sherlockiem BBC w jednej z ról, ten naprawdę powinien zacząć).
Teoretycznie dobra wiadomość powinna być taka, że bycie aktorem to udawanie kogoś, kim się nie jest, a skoro nawet Holmes - aktor amator, potrafił znakomicie wcielać się w role umorusanych hydraulików, umierających na toksyczną chorobę pacjentów a nawet niższych o stopę bukinistów, to aktor profesjonalista, choćby i niezbyt trafnie dobrany do roli pod względem fizjonomii, będzie w stanie z pomocą filmowej ekipy wcielić się w jedynego na świecie detektywa konsultanta. Istotnie, Brett nawet pod koniec, gdy nie przypominał już dawnego siebie, potrafił grać kogoś znacznie chudszego, a w dodatku wciąż pełnego energii. 
Zła wiadomość jest taka, że ekipa musi takiemu Sherlockowi pomagać. Zdjęcie tymczasem wskazuje raczej na to, że w otoczeniu Millera znajduje się jakiś niegodziwy osobnik (być może fagocista - patrz Cabin Pressure), który usiłuje storpedować jego karierę.
Każdy, kto kręci Holmesa "z epoki" chociaż jedną rzecz dostaje prawie za darmo: elegancję Sherlocka. Trzeba karkołomnych wręcz wysiłków Ritchiego, by angielski dżentelmen z końca 19 wieku wyglądał bezustannie jak niedomyty obdartus. Oczywiście i tak większość reżyserów wciśnie w końcu Holmesa we wspominany niedawno płaszcz z peleryną i czapę z dwoma przodami (aka: frisbee śmierci) i każe mu paradować w tym stroju po Londynie, przez co nasz detektyw będzie wśród ocylindrzonych współprzechodniów wyglądał jak idiota. Mimo to, przynajmniej pod spodem będzie miał na sobie coś przyzwoitego, a niektórzy nawet będą pamiętali, by muszkę tradycyjnie schował pod kołnierzyk, a po domu paradował w słynnym mysim szlafroku. Nawet ci od Hands of a Murderer tego zdołali nie schrzanić, chociaż powiedzieć trzeba z żalem, że piękne stroje trzeba jeszcze pięknie nosić i że Woodward nie do końca błyszczy w tej ostatniej kategorii.
Niech jednak nie zwiedzie nas ten gwarantowany szyk, który dostajemy niejako w promocji razem z resztą gazowych latarni. Holmes nie ubiera się wytwornie tylko dlatego, że robią tak wszyscy dżentelmeni wokół - przeciwnie, nikt mniej niż on nie jest skłonny przejmować się społecznym naciskiem w takiej sprawie. Człowiek, który stawia się królom i parom, niszczy sobie ścianę strzałami z pistoletu i trzyma tytoń w perskim kapciu naprawdę nie lęka się ekstrawagancji. Jeśli Holmes jest elegancki, to dlatego, że po prostu elegancki być lubi. Nie tylko ceni sobie bardzo czystość i świeże kołnierzyki (które zabiera ze sobą nawet na bagna w Dartmoor). Holmes to showman, artysta, który uwielbia występować i wzbudzać zachwyt publiczności. Nie jest może dandysem, choćby dlatego, że nie ma czasu zajmować się fatałaszkami i trudno oczekiwać, by poświęcił na nie miejsce, którego pożałował teorii Kopernika. Ale z pewnością chce wywierać wrażenie na ludziach i jest zbyt inteligentny, by nie wiedzieć, jak bardzo pomaga w tym stosowny strój. Holmesowi z kolei ułatwia sprawę talent plastyczyny, czy po prostu szczególna wrażliwość na piękno, która objawia się między innymi upodobaniem do róż i kasztanowych włosów klientek - a którą niewątpliwie odziedziczył po swoich francuskich przodkach łączących go z malarzem Vernetem. Watson i Paget zadbali zaś o to, by w opowiadaniach Holmes zawsze wyróżniał się z tłumu, nie tylko niewidocznym geniuszem, ale także zupełnie uchwytnie: nieskazitelnym ubiorem, głosem, zachowaniem.  Ekipa BBC wszystko to wyczuła wręcz doskonale i ofiarowała nam nawet ostatnio kilka uroczych scen, w których John wytyka Sherlockowi celowe przybieranie efektownego wyrazu twarzy. "Tajemniczy kołnierz" płaszcza wytykają mu bez złośliwości autorzy różnych hulających po tumblerach obrazków. Poważne gazety piszą o Cumberbatchu-Sherlocku jak o ikonie mody.

Nie życzę Amerykanom, by ich ikoną stało się to coś, co biedny Miller ma na szyi. Przy czym szalik i tak ma przewagę nad resztą garderoby: jest jakiś (konkretnie: straszliwie paskudny), podczas gdy reszta w ogóle nie ma właściwości. Jak Zwierz trafnie zauważył w którymś komentarzu, to właśnie ta wpadka, to estetyczne nieporozumienie, są tak naprawdę najbardziej niepokojące. Wbrew pozorom, taki głupi błąd zdradza nam z planów twórców (lub raczej z ich braku) więcej niż Liu i Nowy Jork. Taki szalik jest jak widoczny dowód lekceważenia - a lekceważenie, to jedna z tych rzeczy, które niszczą Sherlocka brutalniej niż romanse i głupie intrygi. Wszystkie te inne szczegóły, o których tyle pisałam, wszystkie te czarne włosy i strzeliste sylwetki, to tylko akcesoria pomocnicze. Z każdego z nich można zrezygnować, a jeśli ktoś ma głos Douglasa Wilmera, to może zrezygnować i ze wszystkich

 - tylko tak jak Wilmer, musi wciąż umieć mocą jednego słowa "zawyglądać" jak Sherlock. 
A gdybym miała orzec, jaka to jedna cecha decyduje o tym, czy w tych pierwszych sekundach powiemy "to Holmes!" czy też tylko "no... dam mu jeszcze szansę" - to powiedziałabym, że jest nią naturalna władczość. 
Władczość jest jedną z Holmesa własności najbardziej niezbywalnych i trzeba tu dodać, że polskie słowo nie oddaje całej finezji angielskiego masterful, które kojarzy się nie tylko z naszą "władzą" (czyli często "siłą"), ale przede wszystkim z "byciem panem", a szczególnie: "mistrzem". Dlatego władczy może być Sherlock nawet wtedy, gdy udaje, że umiera w DYIN. Władczy jest w autentycznej chorobie, gdy opiera się propozycjom swojego dobrego doktora. Władczy pozostaje w rzadkich chwilach wzruszeń.
Władczość ta musi być autentyczna i, by tak rzec, zasłużona. Jak szef może zachowywać się tylko ten, kto w funkcji szefa zostanie uznany. Nie jest władczy arogancki Frewer, Downey, który co chwila tracąc wszelką godność podlizuje się Watsonowi, ani nieszczęsny Woodward, choćby i bez przekonania próbował czasem skarcić samego Lestrade'a. Woodwarda zresztą dobija drewniane wejrzenie Watsona, przy którym jakikolwiek autorytet mógłby zyskać chyba tylko kelner niosący do stołu porządne, angielskie śniadanie... 
I nie będzie władczy nigdy nasz Jonny Lee Miller, jeśli sami producenci nie uszanują w nim Sherlocka Holmesa, a do tego jeszcze każą mu się wykłócać na ulicy z własną Joan Watsonką. Jeśli nikt z ekipy nie zwrócił uwagi na to, że Holmes byle jak ubrany nie wyszedłby z domu, to znaczy, że albo w ogóle nie przemyśleli, kim jest właściwie ta postać, albo też przemyśleli to zupełnie źle.
Jeśli zatem nic się cudownie nie odmieni, to mimo wszelkich pozornych różnic i nowoczesnego sztafażu, w rzeczywistości czeka nas kolejna powtórka z Edwarda Woodwarda. Może nawet intryga będzie sympatyczna, jak scenariusz Pogue'a, może dopracują różne techniczne detale, może wreszcie aktorzy zagrają na niezłym poziomie - ale znów trochę nie te postaci co trzeba.
A ja będę cierpliwie oglądać do końca, zastanawiając się, czy ten Holmes bez Holmesa to ma być takie nowe kino moralnego niepokoju.

17 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Znalazłam gdzieś bardzo ładną teorię, która mówiła o tym, że gdyby kogoś kto Holmesa zna, a o "Elementary" nie słyszał, zapytać, kto z dwójki na zdjęciu jest Holmesem - wskazałby na Lucy Liu. I chyba taka sztuczka podobałaby mi się bardziej.
Chociaż nie chcę oceniać serialu, póki się nie pokaże - ileż tracą ci, których od "Sherlocka" BBC odstrasza twarz Cumberbatcha!

Scorpios pisze...

Niestety, nie mamy mocy, aby zmienić cokolwiek w nadchodzącym 'Elementary' i prawdopodobnie będziemy musieli oglądać z łamiącym się sercem detektywa-niechluja, który szacunku nie będzie miał do siebie samego, więc nie można będzie się tego spodziewać po otoczeniu. Jednak wyznaję zasadę Sherlockisty, że wszystko z etykietką 'Sherlock Holmes' trzeba obejrzeć.

W związku z tym zachęcam do obejrzenia serialu znanego w Polsce jako 'Sherlock Holmes. Mroczne początki' (ang. 'The Murders' Rooms: Mysteries of the Real Sherlock Holmes'). Nazwisko detektywa pojawia się tylko w tytule. Cztery odcinki skupione są na postaciach młodego Artura Conan Doyla oraz jego mistrza i mentora - Josepha Bella, uważanego za pierwowzór Holmesa. Znany z niezwykłych zdolności obserwacji i dedukcji doktor Bell angażuje się w śledztwa w sprawach tajemniczych morderstw, a Doyle zawsze jest u jego boku i uczy się tych 'niezwykłych' metod.

Serial, oprócz tego, że jest świetnym kryminałem, stanowi gratkę dla fanów Holmesa i Doyla. Na równi z fikcją zostało pokazanych wiele faktów z życia autora, a filmowe przygody zostały zainspirowane jego opowiadaniami. Wynajdywanie tych inspiracji oraz cytatów i scenek znanych wszystkim Sherlockistom może sprawić niemałą przyjemność. Polecam!

Beryl pisze...

"jednej jedynej rzeczy zrobić po prostu nie jest w stanie: wyłączyć filmu, w którym jeden z bohaterów nazywa się "Sherlock Holmes".

Czy to znaczy, że Sherlockista nieszczęsny przecierpiał w całości tę abominację z 2010 z Holmesem, wielką ośmiornicą i dinozaurem? Podziwiam z całego serca.

Sherlock Kittel pisze...

@Beryl... i dlaczego mi przypomniałaś...
A nie można odgórnie powiedzieć, że produkcje Asylum to... no, to...
Nieeeeeee... ja widziałam trailer... nieeeeee.....
Jeżeli przeżyję Hestona i Grangera (już niebawem wrażenia na Sherlockianach), to... To może do tego czasu uda mi się znowu zapomnieć. I tak upiekło nam się z Boratem ;)

CheshireCatto pisze...

Zobaczyłam to zdjęcie z "Elementary". I gorzko zapłakałam. Jak oni mogą... To będzie płacz, płacz i zgrzytanie zębów. A jego szaliczek wygląda jak gryzak dla psa (serio, prawie identyczny widziałam wczoraj w sklepie).

Anonimowy pisze...

Z zaciśniętymi zębami dałam sobie na wstrzymanie i NIE CZYTAŁAM tego tekstu, kończąc pilne zlecenie zawodowe – wiedziałam, że nie będę mogła przestać go czytać. Teraz już mogę, i zaczytuję się nieprzytomnie. Co za wpis!!!
Elegancja Holmesa… Elegancja Jeremy’ego/Holmesa… U nas w domu się mówi, że „od Jeremy’ego pachnie z ekranu”. W tych strojach holmesowych był jak giętka trzcina, lekkością i gracją igrająca z przyciąganiem ziemskim. Sztuczkowe spodnie [np. DEVI], z lubością pokazywane przez kamerę wykwintne trzewiki ze skórki jak na rękawiczki, te piękne, długie czarne albo szare szaliki [panie Lee Miller, popatrz pan sobie na Granadę]. Trzeba umieć w takich strojach chodzić, siadać [podwijając poły], biegać, powozić, jeździć na rowerze, i w razie potrzeby z wielkopańską swobodą rymnąć na błoto w jasnym płaszczu czy grzebać w błocku wytwornie urękawicznioną dłonią :-).
Lit ratował Jeremy’ego przed ChAD, ale rujnował mu serce i powodował zatrzymanie wody w organizmie, co sprawiało wrażenie, że Jeremy bardzo utył [na początku kręcenia serii ważył 168 funtów, potem doszedł do 224…]. Cierpiał potwornie z tego powodu, wiedząc, że wygląd Holmesa jest taki ważny! Tłumaczył się z tego, przepraszał, wyjaśniał, prosił, aby ubierano go wyłącznie w czarne stroje, które tuszują zmiany sylwetki. A ekipa – kochali go wszyscy – filmowała go z miłością, w odbiciu lustra, przez przesłony, przez refleksy witrażowych szkiełek, z cieniem padającym ukośnie na twarz i wyszczuplającym ją…

PS Jasne, oglądam i czytam wszystko, co ma choćby nikły związek z Sherlockiem Holmesem. Jestem zdolna wiele znieść – ale Downeya nie.

Anonimowy pisze...

Przepraszam, przepraszam - powycinałam ze swego komentarza liczne przykłady strojów Jeremy'ego/ Holmesa, - wy i tak wiecie to samo, co ja - i zostało mi z tego wycinania durnowate połączenie sztuczkowych spodni i DEVI, a ma być oczywiście ABBE!!!

Sherlock Kittel pisze...

Jaki piękny Brettowy komentarz :) Absolutnie nie trzeba było nic wycinać - domyślam się, ze w wersji pełnej było też coś o tym niespodziewanym białym garniturze z NAVA, wyglądał niesamowicie :) Właściwie to wszystko można postawić Millerowi za wzór. Sam Brett dbał o to, by Holmes wyglądał jak Holmes, chociaż czasami naprawdę nie było mu łatwo. Ale Brett, chociaż nie znosił Sherlocka za wiele rzeczy, był znawcą holmesologii :) W tamtym wspominkowym podcaście o Hardwicke'u, który kiedyś tu linkowałam, opowiadali, że kiedy ktoś przychodził zrobić z nim wywiad, Jeremy rozmawiał zupełnie inaczej z osobami, które autentycznie interesowały się Kanonem. A już na koniec - jak mnie ucieszyło, że ktoś to napisał - jak on właśnie pięknie w tych strojach chodził, skakał, czołgał się... :)

Anonimowy pisze...

A było o białym stroju, :-) a jakże - jak pisze Michel Cox: "We filmed the story in high summer, and our main location, a private house in the tiny village of Pott Shrigley, was drenched in sunshine. This gave Holmes an excuse to don a cream, tropical suit and relax in the Derbyshire hills while waiting for nightfall and his confrontation with the villain."

Holmes Brett Fan pisze...

Przez ten cudowny komentarz tak się wzruszyłam, że teraz do końca dnia będę oglądać mojego mentora rozpoczynając od NAVA, kończąc na DEVI i CARD

I znów rozpoczną się propozycja by odwiedzić psychiatrę

Grupa RNK pisze...

Tak w ogóle, mam takie pytanie do Was... gdybyście teraz kręcili film o Holmesie i Watsonie, kogo byście wybrali? Nie znam chyba zbyt wielu aktorów którzy by pasowali do ów roli...

Holmes Brett Fan pisze...

Dobre pytanie.
Moment, zmuszam szare komorki do myslenia. Bo dlugim i wnikliwym mysleniu dochodze do wniosku, ze nie ma juz zadnej osoby zblizonej uroda, talentem i inteligencja do bretta by zagrac Holmesa i nie przyprawic nas zawal.

Anonimowy pisze...

Świetne pytanie, ale musiałabym dłużej podumać nad odpowiedzią. Łatwiej byłoby mi wybrać nowego Watsona: James Wilby, tak kilka lat po „Maurice” i kilka lat przed „Shadows In the Sun”.
A Holmes… Na razie wklepię cytat z książki Davida Stuarta Daviesa “Dancing in the Moonlight. Jeremy Brett – A Celebration” – kogo Jeremy widziałby w tej roli:
„He succeeded in making Holmes a hero for all times and often spoke of the actor who would next take on the mantle. Daniel Day Lewis was his quiet nomination.”

Anonimowy pisze...

Patrząc na ta parę zdjęciu, ja również skłaniam się ku stwierdzenia, że na Sherlocka to wygląda Lucy Liu :)
I broniąc Roberta D. Juniora jego wersja Sherlocka abnegata jest wciąż o niebo elegantsza, niż ta wersja z "Elementary".
Postać Sherlocka Roberta D.J jest owszem czasem obdarta i brudna ale mimo wszystko ten aktor ma to "coś" w postawie i sposobie poruszania i mówienia.
To "coś" co powoduje ze myśląc o nim widzę ekstrawaganckiego ale i eleganckiego bohatera.
... Oczywiście moja ocena bierze się też z tego jak postrzegam tego aktora przez pryzmat jego innych kreacji i być może jest to ocena trochę na wyrost, ale nie mogę wybić sobie z głowy Roberta D. Jr. jako eleganckiego playboya naukowca i milionera Tony'ego Starka z Iron Men'a :)))

Ysabell pisze...

Świetny wpis, chociaż glanowanie "Elementary" wydaje się wprost niesportowe, takie jest łatwe... :)

Ostatnio odświeżam moją znajomość z Brettem i opowiadaniami Arthura Conan Doyle'a i im więcej czytam i oglądam, tym bardziej wersję Granady uwielbiam. Mam wrażenie, że w którymś momencie Jeremy Brett wiedział o Holmesie więcej niż sam autor. Zresztą im więcej czytam opowiadań, tym mniej podoba mi się wersja BBC, ale to już zupełnie inna historia.

Niemniej dzięki za inspirujący wpis. Czytając Ciebie uświadamiam sobie jak mało wiem o ekranizacjach i o samych opowiadaniach. Większość nazwisk nic mi nie mówi, a nazwy opowiadań odszyfrowuję z największym trudem. No, ale ja w zasadzie za SH nie przepadam.

A współcześnie Holmesa mógłby zagrać Mark Strong. Jak go zobaczyłam w "SH", to aż podskoczyłam z wrażenia, ze można w filmie o Holmesie jako złego obsadzić kogoś, kto wygląda właśnie jak Holmes. A poza tym, to jest świetny aktor, więc poradziłby sobie. No, tyle, że już swoje lata ma...

Grupa RNK pisze...

Wiedziałem że pojawi się Daniel Day Lewis :D no jak dla mnie to on chyba byłby najlepszy.

Anonimowy pisze...

Odświażam sobie stare wpisy Sherlockisty... i natykam się na tę oto notatkę. Przyznaję uwielbiam Jeremego Bretta i Benedicta Cumberbatcha, i to oni zajmują naczelne miejsce w moim panteonie Sherlocków.
Teraz przypominam sobie rekację na wpis gdy byłam po zaledwie dwóch odcinkach "Elementary", w pełni się z nim zgadzałam. Ale teraz pod koniec sezonu, nie mogę się zgodzić. Bo w końcu Miller się wyrobił i już nie można zadać mu pytania "Is that you, Holmes?". Co prawda nie wyczuwa się tego sherlockizmu od niego na kilometr, ale gra aktora według mnie bardzo się poprawiła tak samo jak sama fabuła serialu :D
Nie wiem czego właściwie dotyczy ten komentarz, ale pragnęłam podzielić się swoimi uwagami, a za bardzo nie mam gdzie :D
Pozdrawiam