niedziela, 29 kwietnia 2012

Apokryfy, Laurie King i ktoś tu jest na to wszystko za stary.

Pamiętacie, jak w poprzedniej notce skarżyłam się na przestój w tematach, który był przyczyną dłuższej przerwy? Trochę oszukiwałam. Tak naprawdę nie muszę czekać na żadne ekscytujące niusy (w rodzaju: "aż się boję, jaki poziom musiała osiągnąć brytyjska telewizja, skoro "Sherlock" jako całość nie zasłużył nawet na nominację do BAFTy!"), bo wiele tekstów od dawna już czeka na napisanie. Czasem tylko brakuje jeszcze trochę researchu (jak przypadku całego działu "Stare Sherlocki", który miał się tu pojawić już od samych początków bloga), czasem ochoty, by dokończyć film do zrecenzowania (nawet nie wiecie, nawet nie podejrzewacie, jakie dwa cudowne koszmarki chowam dla Was w rękawie!), ale bardzo rzadko śmiałości.



A właśnie śmiałości brakuje mi od zarania Sherlockianów, żeby sformułować głośno jedną ogólną i jedną szczegółową myśl. Myśl szczegółowa nikogo nie zdziwi, bo mówi, że Sherlockista naprawdę nie lubi Laurie King. Ale ogólnej latami nie chciałam sformułować nawet sama przed sobą, krzycząc głośno, że to niemożliwe i że zbyt smutne, by prawdziwe być mogło: ja w ogóle nie lubię Holmesowych apokryfów.

Śmiałości brakuje mi zaś z dwóch powodów: po pierwsze, muszę wystąpić przeciwko moim jedynym prawdziwym autorytetom, czyli sherlockistom z Baker Street Irregulars; po drugie zaś mój argument jest z gatunku tych, które albo narzucają się z pewną oczywistością i nie ma specjalnie o czym się rozpisywać - albo nie i wtedy nie jest specjalnie dla postronnych interesujący.
Po namyśle postanowiłam jednak dać mu szansę - w końcu uprzedzałam, że wpisy zyskają na regularności, ale mogą nie być bardzo długie ;)
Zacznijmy od szczegółu, a do ogółu dojdziemy na koniec, chociaż zastrzegam, że z tezą ogólną jest jeszcze taki problem, że nie do końca czuję się kompetentna, wypowiadając się o holmesologicznych apokryfach tak "w ogóle" właśnie. W wypadku książek, o dziwo, nie uległam jeszcze mojej filmowej zasadzie (film z Sherlockiem Holmesem automatycznie wskakuje wyżej niż dowolny film bez Sherlocka), w związku z czym nie czytam kompulsywnie wszystkiego, co tylko da się w miarę tanio kupić lub sprowadzić. (Między innymi dlatego tak bardzo cenię sobie wpisy Justeene, która przetrawia niektóre rzeczy za mnie...).
Laurie King należy jednak do tych autorek, których nie da się zignorować, chociażby z uwagi na to, jak wiele wciąż budzi emocji. Wśród sherlockistycznych elit King została uznana za swojaka i uhonorowana najbardziej, jak tylko można (nie tylko otrzymała zaproszenie do Baker Street Irregulars, ale dostała też specjalną nagrodę, a także zredagowała do spółki z Klingerem wybór esejów "The Great Game" - mam jej autograf!). Ciemnogrodzki, szary i mniej wyrafinowany homesologiczny lud nastawiony jest bardziej sceptycznie, jeśli nie wrogo.
Pewnie wielu Czytelników słyszało kiedyś anegdotę o tym, jak to William Gillette (chyba najważniejszy z pierwszych scenicznych Holmesów - patrz przyszły cykl Stare Sherlocki ;)) zabrał się za robienie sztuki o Sherlocku? Do legendy przeszła wymiana telegramów między nim a ACD, który wówczas miał już swojego detektywa wyżej dziurek w nosie. "May I marry him?" - spytał Gillette, co (jak zauważyli z rozbawieniem autorzy podcastu "I hear..." w rewelacyjnym odcinku poświęconym Gillette'owi właśnie) brzmi dziś o wiele bardziej romantycznie i wieloznacznie zarazem. Doyle odpowiedział, w skrócie, że Gillette może zrobić z Holmesem, co tylko sobie życzy. I Gillette zrobił, dając Ameryce jej pierwszego Sherlocka.
Telegram przechwyciła niestety równie amerykańska Laurie R. King i natychmiast skwapliwie ożeniła Sherlocka z szesnastoletnią, odpychającą okularnicą o imieniu Mary Russell. No, w chwili ślubu ze zmierzającym w stronę siedemdziesiątki Holmesem miała już może tę dwudziestkę na karku.
Cała sytuacja przypomina mi trochę sprawę z Aleksandrem i jego bezpośrednim podejściem do węzłów (zawsze wydawało mi się, że Aleksander był trochę Amerykaninem ;): oto sherlockiści latami użerają się z kolejnymi autorami adaptacji, którzy usiłują dyskretnie chociaż trochę rozkręcić romans Holmesa z Irene Adler, afera jest i protest o każde czułe spojrzenie na ekranie, a tu przychodzi pani King, nasyła na emeryta jakąś ambitną nastolatkę i szast-prast: proszę, oto Holmes jest grzecznie zaobrączkowany.


"The Beekeeper's Apprentice" to pierwsza z jedenastu powieści o tej parze (zaczęły sie już ukazywać po polsku), ja dałam szansę trzem, z czego pierwszą przeżułam w całości, kolejną wybrałam już ze środka serii i raczej próbkowałam tylko, żeby sprawdzić postęp, a trzecią, w wersji audio, zmęczyłam wprawdzie aż w połowie, ale głównie z tej smutnej przyczyny że zgubiłam kabelek od iPoda i długo nie miałam jak załadować tam czegoś innego.
Pewnie spodziewacie się teraz dwóch akapitów jęczenia o tym, jak to nie wolno Holmesa żenić, bo on jak ten Jedi Master musi cały poświęcić się pracy, tylko na Tu i Teraz patrzeć, przywiązania i lęków nie żywić, a za to dedukcją oddychać - małżeństwo to power of the Dark Side jest, w postaci czystej i mamy na to smutne dowody. Czy ja wiem? Wolę oczywiście, gdy jedyną miłością życia Sherlocka pozostaje Watson, ale z pewną zgrozą obserwuję, że z czasem moja tolerancja na jego romanse i związki z kobietami zdecydowanie wzrasta.
Można oczywiście zrzędzić na dziwaczność tego akurat małżeństwa. Co gorsza, nie jest ono dziwaczne z (stereo)typowych przyczyn, dla których podobne układy nie zawsze wypalają (partnerzy nie mają ze sobą o czym rozmawiać, młodszy tęskni za rozrywkami stosownymi do wieku, starszy - za wspólnotą doświadczeń, starszy za bardzo pragnie kupić sobie iluzję młodości, młodszy - nowego iPada). Jest dziwaczne dokładnie dlatego, że wszystkie kłopoty związane z kolosalną różnicą wieku, sprawności i przeżyć (Holmes większość życia spędził u boku innego faceta!) w tajemniczy sposób omija. Myśl kryje się za tym taka, że wobec fundamentalnej więzi intelektualnej między bohaterami wszystko inne to drugorzędne szczegóły. A chociaż w życiu nie czuję potrzeby oceniać nieproszona niczyich wyborów, w fikcji związki oparte głównie na wspólnym upodobaniu do gier intelektualnych i tropienia śladów wydają się mi się trochę za mało wiarygodne (o, nie mogę się już doczekać notki, w której opiszę Wam najbardziej wiarygodny i ukochany mój w ogóle literacki związek!).
Ożeniony Holmes drażni mnie u King wcale nie z tego powodu, że porzuca chłodne dedukcje na rzecz jakichś namiętnych wybryków - tylko właśnie dlatego, że nic podobnego nie robi.
I tutaj dotykamy istoty problemu i mojego oczywistego argumentu. Ta cała smętna para Poważnych Deduktorów, wymieniająca się inteligentnymi obserwacjami, ta Russell, rozsądna do bólu i dumna z intelektualnych osiągnięć, zapatrzona w Holmesa, bo jest taki mądry, ten Sherlock, który daje się oczarować kobiecie, bo ma ona tak cudownie uporządkowany umysł, wszystko to wzięte razem i udające powieści - jest po prostu koszmarnie schematyczne i nudne. Może Holmes nie jest za stary dla Russell, ale ja jestem za stara na takie romanse.
Gdybyż jeszcze King miała dar wymyślania wybitnie wciągających intryg - wtedy o tym, że udaje to Holmesa można by było zapomnieć i czytać sobie spokojnie jak serię kryminałów z całkiem oryginalną parą detektywów. Ale nie mogę nawet powiedzieć, że z łatwością odgaduję Kingowskie rozwiązania zagadek, bo prawdę mówiąc, nie interesują mnie one na tyle, by w ogóle stawiać sobie po drodze jakiekolwiek pytania.
I to jest ta główna słabość większości apokryfów.
Pół biedy, że żaden z tych autorów nie miałby dość talentu, żeby wymyślić własnego Sherlocka -  ktoś cierpiący na nadmiar pomysłów raczej nie bierze się za pożyczanie postaci, choć zdarza się, że pisarz wybitny podaruje nam jakąś pojedynczą perełkę (albo szmaragd). Gorzej, że te pożyczone, spłaszczone postaci zwiastują równie pożyczone i miałkie intrygi. Intrygi te można zresztą łatwo podzielić na trzy kategorie.

King to pierwsza kategoria: styl własny, czyli nijaki. Mogłabym tu spokojnie przepisać tyradę z poprzedniej notki, bo słabe apokryfy to po prostu są słabe kryminały, choć oczywiście sympatyczniejsze (lubimy nazwiska postaci). Laurie King akurat szczególnie pasuje do fragmentu o fetyszach na egzotyczne miejsca - na przykład opisy w "Oh Jerusalem", wraz z historią miasta oraz licznymi uwagami na temat arabskiej kultury spokojnie starczyłyby na niewielki przewodnik, co jest oczywiście bardzo cenne, jeśli po kryminał sięga osoba która pragnie dowiedzieć się z niego coś niecoś z geografii. A poza tym smutny standard, ze szczególnym uwzględnieniem niezbędnego ględzenia o polityce i szpiegach.

Druga - to nudziarstwa spod znaku Mroczne Strony Sherlocka, które mają epatować nas krwawym lub dziwnym rozwiązaniem; w tej grupie naturalnie 101 koszmarków z cyklu "Holmes to był Moriarty, opcjonalnie Kuba Rozpruwacz", a jej symbolem niech będzie okropny Michael Dibdin. Nurt ten wydał też zresztą powieść dość słynną i o wiele lepszą - Seven Percent Solution Nicholasa Meyera - ale należy mieć wątpliwości, czy jej sława faktycznie wynika z jakości, czy może z faktu, że w niebanalnej pod wieloma względami ekranizacji rolę Watsona dostał Robert Duvall (powaga!).

Trzecia - i najstraszliwsza, to Tradycjonaliści, zwłaszcza najwierniejsi. Ci ostatni Doyle'a pretorianie kopiują pieczołowicie styl dobrego Watsona, zaczynają opowiadania dzielnie od "był zimny londyński poranek" i następnie równie niewolniczo naśladują Mistrza w tym, jak słabe wymyślał zagadki. Robi tak na przykład potomek Doyle'a, Adrian, David Stuart Davies, a także - i tu narażę się, o ile mnie pamięć nie myli, jednej z Czytelniczek - Donald Thomas, którego opowiadania mają ten główny feler, że odczytane trwają grubo ponad godzinę. Ponieważ zaś godzinę dokładnie zajmuje mi bieganie, zdarza się, że końcówki wraz z denouementami na zawsze pozostają w Krainie Wielkiej Ciszy...
Arystokracją tej drugiej kategorii są apokryfy-pastisze, czyli rzeczy pisane przez autorów, którzy świadomie popadają trochę w karykaturę. Holmes i Watson w czasem powiększającym a czasem krzywym zwierciadle, pisani i czytani z lekkim przymrużeniem oka mają w sobie odrobinkę więcej uroku niż proste, papierowe kopie. Skłaniają też do miłego namysłu nad epoką, sztuką oraz przemijaniem, a także do sentymentów nad wiecznym 1895. Co z tego, skoro w większości przypadków i tak kończy się to jak w recenzji Ninedin: miło się tego słucha, zwłaszcza jeśli kto nam ładnie czyta, tylko brak zagadki.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że najlepsze książki z Holmesem, to te, które najmniej są apokryfami. Lubię, na przykład, powieści o młodym Sherlocku dla młodzieży, a kiedyś spodobała mi się bardzo obyczajowa właściwie książka o stareńkim Holmesie, chłopcu i papudze, czyli The Final Solution Michaela Chabona. Ale lubię tych autorów dlatego, że biorą z ACD tylko odrobinę, bo ona jest niezbędna do realizacji ich własnego pomysłu - Final Solution nie miałoby takiego smaku, gdyby staruszkiem nie był człowiek znany nam z tylu innych opowieści, a Lane'a tak dobrze by się nie czytało, gdybyśmy nie wiedzieli, kim zostanie kiedyś ten niezwykły chłopiec. Książka o Sherlocku przede wszystkim powinna być dobrą, samodzielną powieścią i jeśli nią nie jest, to nazwiska i czułe aluzje nie starczą nam na podróż przez kilkaset stron nudy.
A na nudę, nawet okraszoną Holmesem, jestem po prostu stanowczo za stara.

2 komentarze:

ninedin pisze...

Ojej, jeszcze ktoś nie znosi Laurie King! Yes! Nie jestem sama!

Ja ze wszystkich Sherlockowych apokryfów zdecydowanie preferuję Chabona, bo to jest pisarz z własnym głosem, który wie, po co mu ta pozyczona postać potrzebna i który pożycza ją z pełną świadomością, by ją oryginalnie przetworzyc - a nie tylko bawić się ulubionymi zabawkami...

Ola pisze...

Namówiłaś mnie, idę kupić "The Final Solution".