Mam trzy wiadomości, dwie dobre, jedną bardzo złą. Tę złą wsadzę w środek,
co oczywiście w niczym nie pomoże tym z Was, którzy jeszcze jej nie znają.
Pierwsza dobra jest taka, że po dwóch tygodniach zrzędzenia na kryminały i
apokryfy, pora na jakąś pozytywną notkę. Na początek zatem krótka optymistyczna
informacja: polecana mi seria Marthy Grimes o inspektorze Jury’m spełniła jak
na razie wszystkie nadzieje, które w niej pokładałam i polecam ją serdecznie
wszystkim współnarzekaczom i wielbicielom klasycznych Christie-podobnych
powieści detektywistycznych. Nie piszę recenzji, bo jestem dopiero w połowie,
ale jeśli moja sympatia do Melrose’a Planta będzie się rozwijać z tą
intensywnością, to bardzo możliwe, że postaram się poświęcić jej jakiś odrębny
wpis. To tak, żeby nie było, że Sherlockista jest po prostu malkontentem i
marudą, któremu nic się nie podoba dla zasady. Czasem i dla takich zgredów
zaświeci promyk kryminalnych nadziei.
By nie tracić tego optymistycznego klimatu, nie będę się tu rozwodzić nad bardzo złą wiadomością, która wzbudziła wiele
smutku w sherlockistycznym świecie: nie, Jeremy Brett nie dostanie pośmiertnej
BAFTy. Oficjalne usprawiedliwienie brzmi tak, że nie przyznaje się nagród,
pośmiertnych czy nie, za osiągnięcia starsze niż ostatni rok. Przyznam Wam, że
po emocjonalnej wymianie zdań na fejsbukowym fanpejdżu nie bardzo mam ochotę znów
rozwijać ten temat, przedstawię go zatem w maksymalnym skrócie. Chyba wszyscy
są nieprzyjemnie zdziwieni, że Akademia tak długo wodziła za nos komitet promujący
wręczenie Jeremy’emu tej nagrody i pozwalała, by wielu ludzi pracowicie
zbierało dossier i włożyło w całą inicjatywę wiele czasu i serca. Niektórzy uznają
jednak słuszność samego przepisu i podkreślają fakt, że BAFTA nie chciała
tworzyć precedensu. Moja skłonność do żywienia szacunku do jakichkolwiek
regulacji oraz do obawiania się „groźnych precedensów” tak w ogóle jest mikroskopijna,
a już w tym przypadku potrzebowałabym naprawdę solidniejszych argumentów (przykład
solidnego argumentu: „nie mogliśmy, bo wręczenie nagrody spowodowałoby epidemię
nowej, nieuleczalnej odmiany tyfusu”). Na szczęście, równie niewielki jest mój
szacunek do różnych komitetów i akademii jako takich. Mam nieodparte wrażenie,
że nader dziwne (jak dotąd) decyzje BAFTy w tym roku przynoszą ujmę raczej
Akademii niż komukolwiek innemu i osobiście nie będę z zapartym tchem czekać na
kolejne wyroki; wybaczcie mi też, jeśli z czystej przykrości, że pożałowano w tej
wielkiej ceremonii tej odrobiny miejsca na małe święto dla wszystkich, którzy
kochają i pamiętają Jeremy’ego, nie będę również ich tu relacjonować. Nie mogę
pozbyć się nadziei, że może jednak, mimo wszystko, postanowią chociaż zrobić
jakikolwiek gest w tej sprawie, wtedy na pewno popatrzyłabym na tę decyzję w
trochę lepszym świetle.
Na razie jednak postanowiłam pocieszyć się napisaniem notki o miłości – dla
odmiany do kogoś zupełnie innego.
A ponieważ ta miłość i ten człowiek wymagają może jeszcze więcej subtelności
niż ktokolwiek inny, zacznę delikatnie, okrężną drogą i łagodnie będę zbliżać
się do celu.
Jest coś takiego w słowie „popkultura”, co zawsze mnie niepokoiło. Mało kto
pozwala sobie popkulturę traktować „poważnie na serio” (jak niektóre rzadkie i
wspaniałe Zwierze), a bardzo często etykieta ta stosowana jest z premedytacją
jako epitet o negatywnym wydźwięku. Ach ta gorszość, ta domyślna niższość tego,
co popularne wobec tego, co lubiane
tylko przez elity. Z tego miejsca już tylko krok do łańcucha niepochlebnych a
niezbyt mądrych skojarzeń. Masowe - czyli łatwiejsze. Jak łatwiejsze do
przyswojenia, to naturalnie z pewnością i płytsze. Jak płytsze, to głupsze, jak
głupsze, to mniej wartościowe, mniej „ubogacające”, zwłaszcza ludzi Naprawdę
Głębokich. Może służyć najwyżej dla mniej lub bardziej pustej rozrywki. Etykieta
„popularny” jest w dodatku jak nowotwór, który z jednej grupy utworów potrafi
dać przerzuty na cały gatunek. Wiadomo, na przykład, że powieści
detektywistyczne (o ile nie zawierają długich mów na temat nadludzi, winy i
odkupienia wygłaszanych przez rozgorączkowanych Rosjan) to „literatura
popularna” i choćby autor stanął na uszach i włożył w swoją powieść tak
misternie skonstruowane związki między postaciami, jakie rzadko trafiają się w
literaturze z bardzo wysokich półek, zawsze będzie mu grozić wrzucenie do kosza
z wyprzedażą czytadeł dla plażowiczów. A, jak wiadomo, czytadła służą zabiciu
czasu do kolacji – jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś o swoim życiu,
ludziach i świecie, sięga po literaturę Wielką.
Sama sięgałam pracowicie od najmłodszych lat, z lektury klasyków i
awangardy starałam się pełnymi garściami wynosić wiedzę o tajnikach ludzkich
dusz. I nigdy nie przeżyłam takiego estetycznego rozczarowania własną
egzystencją, jak wtedy, gdy okazało się, że akurat o moim życiu najciekawszych
rzeczy dowiem się nie od Goethego, a z – popularnych! - kryminałów.
Historie miłosne innych wyśpiewują Petrarki, Kawafisy, Byrony. Mnie do roli
przygotowała niejaka Dorothy L. Sayers.
No dobrze, uratujmy odrobinę wizerunku i odwleczmy moment przeprowadzki do
kosza z czytadłami – nie taka „niejaka”. Sayers, tłumaczka Dantego, eseistka, poetka
i teolożka, jedna z pierwszych kobiet, które otrzymały tytuł naukowy od
Uniwersytetu w Oksfordzie i założycielka The Sherlock Holmes Society of London,
jest bardzo uznaną autorką powieści detektywistycznych i chociaż oczywiście z
powodów zasadniczych (patrz: nowotwór) nie wolno o nich powiedzieć, że są dobrą
prawdziwą literaturą, to dość często mówi się, że przerastają jednak nawet tak
wybitną konkurencję jak Christie. I to nie z powodu jakichś niesamowicie zawikłanych
zagadek i nowatorskich bengalskich trucizn – nie, w zakresie intryg i
porządnych morderstw Wielka Agatha jest w mojej opinii niepokonana. A jednak
przy Sayers z jej spójnym światem pełnokrwistych postaci, angielskiej poezji i
z rozmachem nakreślonego tła niespokojnej epoki angielskiego międzywojnia, opowieści
Christie wydają się dwuwymiarowe jak wycinanki. Bohaterowie Christie przypominają
portrety wykonane przez utalentowanego ulicznego karykaturzystę – tu kilka trafionych
kresek, tam celnie wychwycony wielki nos i już cudownie powstaje cała,
rozpoznawalna postać, która przyda się, żeby odegrać swoją rolę w porządnym
morderstwie, ale kiedy nikt akurat nie czyta scen z jej udziałem, zostaje z
niej tylko trochę papieru. Sayersowskie portrety są szczegółowe i mają wiele
wersji, bohaterka z przodu, z tyłu, z boku, w stroju myśliwskim, w negliżu, w
więzieniu i na uniwersytecie. Pierwszoplanowe postacie z książek Sayers mają niezliczone
drobne cechy i sprawy - których istnienia czasem tylko się domyślamy - a ledwo schodzą
nam z oczu i uciekają w tryb offline, zaczynają pewnie oddawać się różnym swoim
tajemnicom, a także pielęgnowaniu złożonych i kruchych relacji, które je łączą.
Pamiętacie, jak obiecywałam Wam dwie dobre nowiny? Ta pierwsza to była
taka, że istnieją jednak dobre kryminały współczesne. Druga niech będzie zatem
ta, że istnieją jeszcze arcykryminały. Samo w sobie nie jest to pewnie dla Was
wielka nowina, pewnie niejeden znajdzie się wśród Was wielbiciel czy
wielbicielka Chandlera, któremu niemal udało się już wspiąć na półki z
literaturą naprawdę piękną, mimo straszliwej łaty powieści detektywistycznych i
to w stylu noir, pełnym zgubnych
namiętności do kobiet o czerwonych paznokciach i drani przyczajonych z
obciążonymi pończochami w ciemnych zaułkach (tuż za obskurnym barem, w którym nasz
niedogolony detektyw pił drugą whiskey na śniadanie), a także ludzi, którzy w
garniturach wyglądają jak tarantula na biszkoptowym cieście.
Możecie jednak nie wiedzieć, że zdarzają się też arcykryminały w
najbardziej klasycznym z możliwych stylów - bo arcykryminałami właśnie jest
większość powieści z Sayersowskiego cyklu o lordzie Peterze Wimseyu.
Lord Peter Wimsey w garniturze wygląda dokładnie tak, jak trzeba.
Ilekroć o nim myślę, a często mi się to zdarza, tylekroć przypomina mi się scena
z Gaudy Night. Harriet Vane, kobieta,
która przez pięć lat opierała się zalotom Wimseya, patrzy na jego uśpioną twarz
i te jasne włosy, które w słońcu wydają się niemal białe i niewiarygodnie
delikatne. I z cudownym, angielskim, racjonalnym chłodem, uświadamia sobie, że skoro
patrzy na bezbronnego, śpiącego mężczyznę i zamiast żartować, śmiać się i
budzić, chce go ochronić przed całym światem, to chyba trochę wpadła.
Z tą samą delikatnością patrzyła na Wimseya sama Dorothy L. Sayers, dla
której był on może w jakimś stopniu ucieleśnieniem własnych marzeń o mężczyźnie,
podczas gdy Harriet oddała niewątpliwie trochę własnego ducha i całkiem sporo
biografii, łącznie ze skandalem z przeszłości, zawodem i Oksfordem. I chociaż osobiście
nigdy nie utożsamiałam się specjalnie ani z Harriet ani z lordem Peterem, to nie
potrafiłam oprzeć się sympatii, czułości i pieczołowitości, z jaką Sayers
rozwijała przede mną ich losy. Autorzy, nawet jeśli nie popadają w skrajności i
nie spychają pośpiesznie znienawidzonych przez siebie postaci do najbliższego
wodospadu, nader często bywają okrutni dla swoich bohaterów, każą im cierpieć,
rozstawać się i załamywać w imię Realizmu Sztuki, a potem jeszcze ginąć dla podkręcenia
dramatyzmu zakończenia. Sayers miała chyba trochę wyrzutów sumienia nawet wtedy,
gdy zakłóciła miesiąc miodowy Harriet i lorda Petera kolejnym paskudnym morderstwem.
I słusznie zresztą. Bo oni akurat jak mało kto zasługiwali na odrobinę spokoju,
właśnie wtedy, w chwili zwieńczenia swojej historii miłosnej, dojrzewającej powoli
przez całe trzy poprzednie tomy, przeprowadzonej zarazem subtelnie i śmiało,
bez oglądania się na konwencje gatunku, bez krygowania się, że w powieści
detektywistycznej nie ma miejsca na porządny romans. Do dziś nie rozumiem
dlaczego moje czarne, lodem i podłością przeżarte serce, które bez jednego
mgnienia przedsionka trawiło najpotężniejsze romantyczne historie kultury
światowej, wobec tej skromnej opowieści całkiem skapitulowało. Nie ma w niej czarodziejskich
napojów, gruźlicy, pociągów, zdrad, ojczyzn, tragicznych konfliktów ani zagubionych
listów, wojny zaś szalały tylko przed i po czasie przedstawionym, z wielkich
dekoracji dano nam tylko garść wierszy barokowych metafizyków, z dramatów –
kilka zbrodni, które trzeba koniecznie rozwikłać, bo u Sayers jak u mało kogo
morderstwo to naprawdę jest poważna sprawa.
W dodatku, gdy zaczyna się ta miłosna historia, wydaje się zupełnie nie na miejscu
i naprawdę kompletnie niepotrzebna. Lorda Petera znamy już od wielu bardzo
powieści i jeśli choć na chwilkę daliśmy się uwieść jego bezustannej nerwowej
gadaninie, to dawno już postanowiliśmy przy najbliższej okazji dać się za tego
faceta pokroić. Chociażby po to, by nie musiał się poświęcać Bunter, którego
uwielbiamy bodaj jeszcze bardziej. Bunter to typowy brytyjski „gentleman’s
gentleman”, czyli taki wytworny, mądry i wierny służący, który potrafi być dla
swojego dżentelmena powiernikiem, przyjacielem, partnerem do gry w cytaty, a w
tym wypadku także wymarzonym asystentem w śledztwie. Lord Peter z kolei to postać,
której złośliwcy potrafią zarzucić tylko dwie potworne rzeczy. Po pierwsze, że
jest brytyjskim arystokratą, co samo w sobie niektórych irytuje (i nawet dla
Harriet było później niemałym zmartwieniem). Usprawiedliwia go jednak troszkę
fakt, że dla niego samego tytuł jest w dużej mierze obciążeniem, a
uprzywilejowana pozycja to powód, by mieć szczególne poczucie obowiązku wobec
współobywateli. To z kolei naraża go na zarzut jeszcze straszliwszy, a
mianowicie ten, że lord Peter jest po prostu zbyt doskonały. Mądry, wytworny, niezwykle
przyzwoity, choć zawsze bez ostentacji, o nienagannych manierach, świetny we
wszystkim czego tylko się tknie, od krykieta, przez grę na fortepianie, aż po tropienie
morderców. Jest bibliofilem i koneserem sherry, znakomitym kierowcą,
dzwonnikiem, copywriterem i ekspertem od malarstwa, czyta poezję i Sherlocka
Holmesa, a jeśli raz otwarcie przyznaje, że na czymś się nie zna, to jest tym,
ku mojemu wielkiemu żalowi, filozofia. I, na domiar złego, jest jeszcze lord
Peter okropnie i irytująco bogaty. Jeden tylko cień wisi nad Wimseyem, nerwica
frontowa nabyta w okopach pierwszej wojny światowej, ale, powiedzą krytycy, to
przecież raczej coś w rodzaju szlachetnej blizny, która zaskarbia mu tylko
jeszcze większą czułość, zwłaszcza ze strony kobiet (cóż, nie da się ukryć,
zaskarbia). Krytycy mogą na tym zakończyć wyliczanie i przejść spokojnie w
stronę licznych półek z kryminałami, których bohaterowie nie cierpią na nadmiar
przymiotów. Ja jednak zostanę przy moim lordzie Peterze. Nie dlatego, że też kocham
Bacha oraz Johna Donne’a i chciałabym nauczyć się w chwilach szczęścia śpiewać
piosenki po francusku. Dlatego, że Wimsey, co rzadko się mężczyznom zdarza,
jest jedną wielką wrażliwością i wcale tego nie ukrywa.
Właśnie dziś, pośród powszechnego biadolenia nad „śmiercią męskości”, dziś,
gdy wraca niepojęty dla mnie sentyment do „prawdziwych macho”, gdy wyśmiewa się
lub lamentuje nad zagubieniem „metroseksualnych” mężczyzn, którym złe
feministki zabrały ukochane role twardzieli polujących z maczugą, z rozkoszą
zanurzam się w opowieści o tym jasnowłosym facecie, dla którego wewnętrzna kruchość, empatia, delikatność uczuć i niemała subtelność w myśleniu o życiowych
powołaniach ludzi, nie oznaczała jeszcze z niepojętych przyczyn żadnego „kryzysu męskiej tożsamości”. Literatura pełna jest mrocznych, zgorzkniałych mężczyzn i złych
chłopców, których trzeba naprawiać. Ale dopiero dzięki Sayers zrozumiałam, jak
dalece nie jest to mój typ. Nikt wcześniej nie obudził we mnie tyle pełnej czułości
sympatii, co ten nieznośnie uprzejmy lord, który słabości nie skrywa pod żadną wyświechtaną maską nieczułego brutala, a najwyżej pod falą tak niestworzonej paplaniny, jaką potrafi
wydobyć z siebie tylko prawdziwy Anglik z wyższych sfer.
Sayers z powieści na powieść umiejętnie rozwija zarówno postać lorda
Petera, jak i otaczający go świat, wplatając między świetne morderstwa w
klubach dla weteranów, na bagnach, w malowniczych, zatapianych wioskach ogarniętych powodzią i w
agencjach reklamowych, mnóstwo interesujacych zupełnie samodzielnie wątków. Krytycy
już przy późniejszych książkach zaczynali się zresztą dziwić, czemu coraz
więcej pojawia się między morderstwem a jego wyjaśnieniem długich opisów,
refleksji, scen obyczajowych. A ja, choć niedawno tak bezlitośnie zjechałam wielu
autorów takie właśnie odwracanie uwagi od porządnych morderstw, muszę przyznać,
że im więcej zjawiało się u Sayers dywagacji o dzwonnikach w malowniczych, angielskich miejscowościach, tym bardziej byłam zachwycona.
I wtedy właśnie, nagle, książki z lordem Peterem przeszły miękko od
kryminałów z dziwnymi, romantycznymi wtrętami, do powieści o miłości z dziwnymi
wtrętami w postaci trupów, a początkujący wówczas Sherlockista, człowiek chłodny
i zdystansowany, musiał zweryfikować raptownie swoje przekonania na bardzo
wiele tematów. Na przykład, okazało się, że w ogóle istnieją wiarygodne (dla
takich podlców jak Sherlockista, ma się rozumieć) romanse. Takie bez żadnego ze
straszliwych romantycznych toposów, do dziś przyprawiających mnie o jęk oraz zgrzyt
zębów. Takie, które zaczynają się niby od rycerza wybawiającego damę z opresji, ale potem nagle okazuje się, że to dama musi wybawić swojego rycerza – i to dalej
będzie dopiero początek ciekawej historii. Takie, w których kobieta nie jest jakimś
odrębnym gatunkiem zwierzęcia, anielicą, bóstwem, zwierciadłem dla męskiej
duszy, piękną zabawką, fatalną uwodzicielką, strażniczką różnych domowych
sprzętów ani nawet (obdarzoną szczególnym związkiem z Matką Ziemią oraz
Boginiami Płodności) zmysłową kapłanką Natury złaknioną macierzyńskich doznań.
Tylko po prostu interesującym człowiekiem. Oczywiście, znajdą się tacy, którzy będą
marudzić, że Harriet Vane i tak zawsze ustępuje lordowi Peterowi pod względem
intelektu, detektywistycznych talentów i, generalnie rzecz biorąc, nie jest
może idealnie równoprawną partnerką. Niech sobie marudzą. Ja wiem jedno: opanowana
i rozsądna Harriet to jedyna postać w całej wielkiej historii kultury, która
wzruszyła mnie kiedyś poważnie wyborem ubrania. A kto mnie zna, ten wie, jak
wielki to jest komplement dla Dorothy L. Sayers.
Po drugie, właśnie wtedy, przy słonecznym Busman’s Honeymoon, uświadomił sobie dużo młodszy i bardzo mroczny Sherlockista,
gdy tak mięknął ze strony na stronę, wstydliwie napawając się pełnymi słodyczy obrazkami
i nader wyrafinowanymi dylematami początków życia małżeńskiego Wimseyów, że
może po raz pierwszy widzi w literaturze coś, co szczerze chciałby przeżyć kiedyś
osobiście. Z dokładnością może do kaktusów, sadzy i prześcigania się na cytaty
z poezji. Tyle jest zupełnie nienaiwnego uroku, tyle dojrzałej łagodności w radosnym
finale Wimseyowskiej sagi, że nawet jeśli choć raz, te wiele lat temu, chciałam
skrzywić się z podejrzliwością (bo przecież to tylko kryminał, gorzej! romans z
kryminałem!), to niektóre Sayersowskie zdania same, nieproszone, wdarły mi się
w pamięć. Takie słowa zawsze chce się trzymać gdzieś blisko pod ręką i wierzyć,
że kiedyś się przydadzą.
Kto z Was nie zna jeszcze lorda Petera Wimseya, tego zachęcam serdecznie,
by posłuchał go albo zobaczył w cudownym wykonaniu Iana Carmichaela. Najprzyjemniej
jest słuchać nieskracanych książek i rozkoszować się tym, jak Sayers i
wspaniały Carmichael dobierają style i głosy do różnych postaci. Niestety, o ile telewizyjne
adaptacje cyklu o Wimseyu również są w większości bardzo dobre, to w trzech częściach,
w których występuje Harriet Vane, zamiast odrobinkę zbyt wiekowego wówczas Carmichaela
wystąpił strasznie smętny Edward Petherbridge, a Harriet ma okrutnie podkrążone
oczy. Zaskakująco dobre są natomiast quasi-apokryfy autorstwa przyjaciółki
Sayers, Jill Paton Walsh, a szczególnie pierwszy z nich, Thrones, Dominations, który w połowie wymyślony był jeszcze przez
samą autorkę serii i który także śmiało mogę polecić.
A kto przestraszył się trochę tych wszystkich romansów, ten spokojnie może
zacząć od Whose Body?, by rozkoszować
się po prostu klasycznym arcy-whodunitem z
archetypicznym dżentelmenem-detektywem.
10 komentarzy:
Uwielbiam lorda Petera. I uwielbiam kryminały Dorothy L. Sayers, za dwie zupełnie różne rzeczy.
Kryminały za to, że strasznie chciałam wiedzieć, co dalej, i bardzo mnie intrygowało, kto, co i dlaczego zrobił. Pamiętam same początki krakowskiego massolitu i małe, zniszczone książeczki, kupowane po 5 ZLP, ze starymi paperbackami Sayers z lat 60./70. Pracowałam wtedy w I LO w Krakowie, które jest zaraz niedaleko - zdarzało mi się wypaść ze szkoły na dużej przerwie i gnać do Massolitu sprawdzić, czy nie dołożyli na półkę jakiejś nowej...
A lorda Petera, przy całej jego doskonałości, uwielbiałam od początku i za charakter, i za to, że będąc z lekka zblazowanym angielskim lordem-intelektualistą, miał w sobie jednocześnie zrozumienie dla innych, nie tak zyciowo szczęśliwych, jak on. No i znał świetnie łacinę, co mnie, snobkę paskudną na punkcie własneg zawodu, nieodmiennie cieszyło ;).
CHyba - jak skończę najnowszą Grimes - aż sobie wrócę do lorda Petera i Harriet :)
Droga Sherlockisto,
Jeszczę nie dotarło do mnie zakupione w zeszłym tygodniu "The Final Solution", a ty już namawiasz mnie na zakup kolejnych książek. Mój portfel nie jest bez dna, a doba nie ma 72 godzin, bym mogła to wszystko przeczytać. Więcej powiem, kryminały nie są nawet moim ulubionym typem literatury. Powstrzymaj swoje rącze palce na klawiaturze, bo doprowadzisz do bankructwa mojego gospodarstwa domowego.
Serdecznie pozdrawiam,
A.
Rusty :)
Nie chcę Cię namawiać do niemoralnych chwytów i serwisów, ale kupiłam kiedyś zupełnie legalne kasety (! było w ogóle kiedyś coś takiego?) z Carmichaelem czytającym Wimseye, więc może to się może liczyć trochę jako takie... pożyczenie za pośrednictwem...?
Ale ja szczerze nie znoszę audiobooków! Nie mam pojęcia zresztą, skąd mi się to wzięło, bo już słuchowiska radiowe, co pokazuje przykład "Cabin Pressure", wchodzą mi w ucho dosyć gładko.
Przypomniałam sobie natomiast, że Beryl posiada jedną Sayers, pożyczę sobie w dogodnym czasie i zobaczę, czy mi podchodzi w ogóle.
Chandler - jego książki to mistrzostwo wszechświata... ;)
Sherlocku, generalnie przyznaję z niejakim wstydem, że gdy dotarłem do zdania:
"ludzi, którzy w garniturach wyglądają jak tarantula na biszkoptowym cieście"
wiesz, przesyłam wyrazy uszanowania i miłości i kilka ziaren kardamonu do pogryzienia, albowiem dzisiaj już mi nic nie trzeba <3 (poza ponownym wejściem w te ponure zaułki).
(a także: literatura popularna jest o wiele trudniejsza do stworzenia, bo musi trzymać się jakichkolwiek zasad, zaś piękna, tu posłużę się autocytatem, dość wulgarnym, wystarczy, że będzię "post-sartre'owską egzystencjalną spierdoliną" i już można łykać Noble.
@ Rusty:
Ja mam prawie całą Sayer in ENG, jak chcesz, to - jak będziesz następnym razem w Krakowie - zapraszam do pożyczania!
Chętnie pożyczę. Beryl zresztą też, bo mówi, że już przeczytała "Whose Body" i pyta o następny w kolejności tytuł. :D
Przyznam, że bardzo mnie zachęciłaś do sięgnięcia do książek pani Sayers, bo tak się składa, że kocham dobre romanse z akcentem na dobre. W sumie mam tylko dwa problemy: od czego zacząć i czy jest to polsku.
Jak dotąd jedyną co mnie jako tako usatysfakcjonowało by Phillipa Gregory, ale to w sumie nie tyle romans, co fantasy historyczne z elementami romansowymi.
W ogóle pozwolę sobie stwierdzić - może wręcz wstyd przyznać - że moje zainteresowanie kryminałami zaczęło się nasilać po regularnym czytaniu owego bloga. Wcześniej byl jedynie Sherlock BBC i parę amerykańskich z tego ogródka i nic po za tym. Nawet Christie nie ruszałam, a teraz zastanawiam się, które pierwsze ruszyć, bo ona tyle tego napisała...
Bardzo się cieszę :) Myślę, że co do Christie, to trzeba zacząć od dokonania kluczowego wyboru: czy Poirot czy panna Marple, więc warto przeczytać co najmniej po jednym z każdej grupy. Świetne panny Marple to na przykład "Morderstwo odbędzie się", albo taki prawie cykl "Karaibska tajemnica" i "Nemezis". Z Poirotów można zacząć klasycznie, czyli albo od "Tajemniczej historii w Styles" (pierwsza sprawa) albo od szlagierów "Morderstwo w Orient Expressie" lub "Śmierci na Nilu", albo gdziekolwiek :) Naprawdę, z Poirotem jest chyba najmniej słabych :) Nie polecam na początek "Morderstwa Rogera Ackroyda", chociaż szczerze uwielbiam, bo trzeba najpierw polubić Christie, żeby potem jej to wybaczyć ;) Można też zacząć od jedynego wielkiego przeboju Christie bez żadnego z jej wielkich detektywów, czyli od "Dziesięciu murzynków", tłumaczonych teraz, poprawnie politycznie, chyba na "I nie było już nikogo".
Sayers po polsku osobiście w rękach nie miałam, więc nie wiem, na ile to jest dostępne, ale wyszukałam w internecie, że da się dostać, na przykład, "Zjadliwą truciznę", a "Strong poison" to jest pierwsza powieść z tego romansowego cyklu z Harriet Vane - potem jest "Have his Carcasse", "Gaudy night" (och!) i na koniec to piękne "Busman's Honeymoon", nie wiem czy przetłumaczone, Wiki twierdzi, że nie. W ogóle lord Peter po raz pierwszy pojawia się w "Whose body?" i pozostałe książki można spokojnie czytać bez kolejności, nie polecam oczywiście na początek opowiadań, a akurat chyba ze dwa tomiki wyszły po polsku. :) Bardzo miłej lektury życzę :)))
Prześlij komentarz