niedziela, 27 maja 2012

O lajfstajlu, o pracy i o tym, czego wszyscy czasem pragniemy


Od dłuższego już czasu nurtuje mnie i smuci pewna kwestia związana z tematyką bloga. Jak każdy młody absolwent filozofii, często muszę walczyć z refleksją, że zajmuję się rzeczami kompletnie szerokiemu ogółowi zbędnymi i, w skrócie, nikły ze mnie dla świata pożytek. Między innymi dlatego założyłam dawno temu pewnego prywatnego bloga, który z założenia był blogiem niezwykle pożytecznym, bo pokazywał, jak żyć oraz jak nie żyć i to z pomocą różnych filozoficznych obserwacji, a zwłaszcza przykładów (głównie na to, jak nie żyć i głównie z moich dokonań). Niestety, ta iskra sensu w mojej działalności zagasła nader szybko i zamiast ciągnąć dydaktyczną misję na "Przygodach...", przeniosłam się na Sherlockiana i tu nurzam się z rozkoszą w recenzjach, eseikach i ploteczkach z tak szeroko pojętego świata holmesologii, że obejmuje on również Doktora, Star Treka, Poirota i futbol. (Nie, nie było jeszcze nic o tym, co łączy Holmesa i futbol, ale muszę migiem coś takiego wymyślić, bo nie sądzę, żebym w czerwcu dała radę pisać o czymkolwiek, co się z futbolem nie łączy...)


Postanowiłam zatem ulec nowym trendom w blogosferze i w końcu wprowadzić na Sherlockiana tematykę, która cieszy się przyzwoitszą popularnością niż geekowate fandomy, a ponadto daje mi szansę, że kiedyś dostanę od jakiejś firmy do testów chociaż mopa. Od dziś zatem, drodzy Czytelnicy, Sherlockista zacznie Was raczyć swoimi refleksjami z dziedziny "styl życia".
Nasunął mi się bowiem taki lajfstajlowy temat, który wiąże się blisko z pierwszą poruszoną kwestią: otóż okropnie zazdroszczę ludziom, którzy nie muszą pracować. Jest to jeden z głównych powodów, dla których, jak już kiedyś wyznałam, od zawsze szczególnie lubiłam opowieści o brytyjskich dżentelmenach. Gdzieś u Jane Austen dżentelmen zdefiniowany jest jako osoba, która niczym się specjalnie nie zajmuje i muszę przyznać, że na myśl o jego lajfstajlu aż mnie skręca z nieokreślonej tęsknoty. Naturalnie, przez pracę rozumiem tutaj głównie rzeczy, które człowiek musi robić, żeby dostawać pieniądze na chleb, smalec i net. Szczęściarze, którzy dostają kasę za różne czynności, które i tak chcieliby wykonywać to są... no właśnie, szczęściarze. Ludzie prawie nigdy nie płacą innym za przyjemne zajęcia. Nawet, gdy wykonuje się najwspanialszą robotę na świecie - czyli pracuje na wyższej uczelni, czego niestety dane mi było doświadczyć tylko na krótko - nawet wtedy kasę dostajemy tak naprawdę nie za to, co w tym szczerze kochamy. Nie za to, że studenci przychodzili jeszcze pogadać o tekstach na dyżur, że tylko raz ktoś usnął (i tylko dlatego, że miał na oko naprawdę okropnego kaca), ani nie za to, że ktoś inny powiedział coś błyskotliwego o transcendentalnej jedności apercepcji. Płacą nam za różne straszliwe syllabusy, za dobre statystyki, za mój największy koszmar: liczenie obecności, układanie testów, pilnowanie na egzaminach, jednym słowem - za zalki i niezalki w Usosie.
Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego różne teksty, które trzeba pisać na zaliczenie zajęć albo różnych  studiów nazywają się "pracą" właśnie - a nie "esejem" albo "artykułem"? Ja mam swoje podejrzenia. Chodzi po prostu o to, żeby od razu było widać, że to nie może sprawiać za dużo przyjemności. Nie ma, że och, przecież lubię temat, poczytam sobie teksty, które mnie zainteresują, wymyślę coś ciekawego, spiszę na kartce... Tere fere. To byłby właśnie "eseik". "Praca" wymaga poświęceń. Do "pracy" przeczytać należy nie artykuły ciekawe, ale wszystkie te, które w bibliografii spodziewa się zobaczyć przeciętny recenzent (recenzenta z kolei zignorować nie można, bo praca naukowa na uczelni nie polega na tym, że pisze się dobre teksty, ale na tym, że te teksty nie są potem przez recenzentów odrzucane). W "pracy" nie wystarczy zaproponować rozwiązania problemu - nikt nie potraktuje go poważnie bez 20 przypisów i porządnie sformatowanej listy z literaturą. Oczywiście frajda nadal gdzieś tam jest, pod spodem - ale to nie dzięki frajdzie nasz eseik stanie się prawdziwą naukową "pracą".
Nie jest moim celem krytykować tu zasady rządzące światem nauki, chciałam tylko wyjaśnić, co mam na myśli mówiąc, że Sherlockista nawet do ”pracy” naukowej nie zawsze czuje się szczególnie powołany.
Ponieważ tak otwarte przyznanie się do niechęci do pracy budzi zazwyczaj potępienie, od razu usprawiedliwię się argumentem z atrakcyjnego przykładu. Nawet najdroższy mi ze wszystkich brytyjskich dżentelmenów i główny bohater tego bloga do pracy wbrew pozorom zupełnie się nie nadawał. Wiem wiem, zaraz zarzucicie mnie cytatami o tym, jak to Holmes swoją pracę wręcz poślubił, jak to tylko praca ratowała go przed szaleństwem, jak to z entuzjazmu, że ma ciekawą sprawę, potrafił dostać niemal manii. A jednak nie bez powodu każdy detektyw nie będący prawdziwym policjantem mierzy się z odwiecznym zarzutem, że to co robi to nie jest praca, tylko fajne hobby. Praca, to jest codzienny trud i nuda Gregsona albo Lestrade’a, papierkowa robota, wystawanie gdzieś na deszczu w oczekiwaniu na nieciekawego typka, którego najbardziej ekscytującym przestępstwem było zrabowanie jakiegoś świecznika od opryskliwego lorda. Bez przebieranek, bez zachwytów, często latami bez jakiejkolwiek naprawdę interesującej sprawy. Holmes przebiera w klientach jak w ulęgałkach, krzywi się na banalne problemy, które nie są godne, by zajmować mu czas. Lestrade musi pewnie uganiać się za każdym zaginionym kotem czy królikiem – o ile właścicielem jest wystarczająco prominentna osoba. Chociaż teoretycznie to zlecenia są jego głównym źródłem utrzymania, w rzeczywistości często pomaga ludziom za darmo, a arystokratom nie daje się przekupić. Nie ma co wierzyć, że faktycznie szczęście aż tak mu sprzyjało, by mógł utrzymać się z tych nielicznych spraw, które zarazem były dość interesujące i dotyczyły majętnych klientów, zwłaszcza, że, jak twierdził, nie dostosowywał wysokości stawek do zasobności ich portfeli. Albo poczciwy Watson pomija milczeniem kompromitujące chałtury Sherlocka, albo też Holmes po prostu żyje z czego innego – może tak naprawdę jest po staremu zwykłym, dość zamożnym angielskim dziedzicem... Dla mnie jest więc Sherlock kolejnym przykładem szczęśliwca, który nic prawie nie musi, a to co robi, robi w czasie wolnym i dla przyjemności. Lubi się przebierać, popisywać, kombinować, uwielbia wkręcać biednego Watsona, ale kiedy przez kilka dni nie śpi i nie je z ekscytacji sprawą, to przypomina mi raczej nałogowego gracza walczącego o utrzymanie miejsca w statystykach niż jakiegoś szczególnie spracowanego człowieka. Oczywiście, to co robi jest znacznie bardziej pożyteczne niż przeciętne hobby typu... well, na przykład oglądanie Star Treka ;). Ale daleko mu do typu pasjonata z posłannictwem, który każdą chwilę odda i każdy neuron poświęci, by z pokorą służyć dobru publicznemu. Jest raczej jak kucharz-hobbysta, który od czasu do czasu weźmie się za szczególnie trudną i efektowną potrawę, ale nie zniży się do tego, by dzień w dzień pichcić w gorącej kuchni banalnego kotleta z ziemniakami.
I po tym wstępie o pracy chciałabym przejść do tematu, który z powyższymi rozważaniami, a zwłaszcza już z moim upragnionym i wzorcowym lajfstajlem nie ma nic – NIC podkreślam wspólnego, i nasunął mi się jedynie – tylko i wyłącznie! - w związku z dwoma tekstami, które przeczytałam na zaprzyjaźnionych blogach.
Jednym z moich ulubionych brytyjskich dżentelmenów jest bowiem nie kto inny, jak Arthur J. Raffles – napisałabym, że ”mroczne alter ego” Sherlocka, ale nie da się nazwać mrocznym kogoś, kto przyjaźni się z Bunnym Mandersem. Raffles jest powszechnie znany jako elegant z wyższych sfer i znakomity gracz w krykieta, mniej natomiast wiadomo opinii publicznej o tym, co jest źródłem jego dochodów. Odpowiedź polecam Waszej uwadze - szczególnie w świetle naszych wątpliwości dotyczących źródeł bogactwa Holmesa. Otóż pan Raffles jest włamywaczem-amatorem (chciałoby się rzec: konsultantem) i z pomocą swojego Watsona-Bunny’ego dokonuje niezwykle sprytnych i wytwornych kradzieży, zazwyczaj rabując dobra ludzi, którym specjalnie oczywiście nie współczujemy. Tak jak Holmes dzięki swoim genialnym metodom i wsparciu niezawodnego przyjaciela potrafi poradzić sobie z (prawie) każdym przestępcą, tak Raffles i Bunny razem potrafiliby okraść każdy, nawet najlepiej strzeżony sejf. Wszystko to nie jest tylko zbieg okoliczności, bowiem twórcą tych postaci był nie kto inny, jak szwagier naszego ACD, czyli E. W. Hornung. W pierwszych opowiadaniach Raffles przypomina bardzo także innego bohatera, który chyba wygrał z nim wyścig o status archetypicznego dżentelmena-złodzieja, a już na pewno wygrał go w Polsce, gdzie Raffles jest prawie całkiem zapomniany. Ten bardziej sławny kolega po fachu, czyli Arsène Lupin zasłużył sobie oczywiście na samodzielną notkę, także dlatego, że w jednym opowiadaniu Leblanc zmierzył go bezczelnie z niejakim Herlockiem Sholmesem; tu zaznaczę tylko, że narodził się jednak kilka lat później niż Raffles.
A przypomniałam sobie o nim po raz pierwszy, gdy przeczytałam znakomitą notkęNinedin o slashu i ogarnęło mnie całe mnóstwo myśli. Pierwsza z tych myśli była taka, że bardzo chciałabym napisać całą notkę o Holmesowo-Watsonowym slashu, ale musiałabym w tym celu przeczytać go o wiele więcej, a to – głównie z powodu obowiązywania wspomnianego przez Ninedin prawa: 90% wszystkiego jest do niczego – byłaby jednak dosyć ciężka praca. Druga myśl była jednak taka, że mam ochotę tę pracę wykonać – i tak, to jest zupełnie realna groźba, zwłaszcza, że, jak pamiętamy, poszukuję związku holmesologii z futbolem, a tu 2 spoconych facetów w łóżku, tam 22 na boisku... coś zaczyna gdzieś dzwonić...
Trzecia myśl brzmiała: skoro pracy nie lubię, to jakiej w tym slashu wyglądam radochy?
 I przyszła mi do głowy odpowiedź wstydliwa i to wstydliwa znacznie bardziej niż gdyby chodziło po prostu o pretekst do poczytania zdrowego porno. Odpowiedź ta leży blisko tego, o czym pisała Ninedin wyliczając swoje powody ”na tak”: slash może służyć jako uzupełnienie Kanonu, który dla fanów zawsze jest nie dość kompletny. Tylko, że w mojej wersji jest znacznie bardziej kompromitująca. W slashu padają po prostu wszystkie te och, jak banalne, niestosowne i wylewne słowa, których nie napiszą przyzwoici autorzy, a których... a co tam, dobra, przyznam się, gorzej o mnie myśleć po tej pracy już nie będziecie, których czasem mi brakuje. Jedna serdeczna w tonie scena w 3GAR, kilka dosłownie odrobinę cieplejszych słów na cały Kanon to po prostu o wiele za mało. W Doyle’owym sztywnym, wiktoriańskim świecie nie było miejsca na czułe wyznania, nie było na nie miejsca w tak zaprojektowanym Holmesie – i wcale nie mam o to żalu! Przeciwnie, cenię sobie nawet fakt, że cała więź między bohaterami jest pokazana w tak angielski, chłodny, oszczędny i dyskretny sposób. Slash czytam z pełną świadomością, że to tylko (prawie zawsze nieznośnie wręcz kiczowate) zmyślenia, ale chociaż tak na zimno wkurza mnie trochę, że ta miłość między mężczyznami musi być pokazywana od razu jako homoerotyczna, że tak często czułość to tylko wstęp do seksu, to jednak sam fakt, że wszystko to jest nareszcie tak wprost opisane odbieram trochę jak wyzwolenie. Jak gdyby nie tylko Holmesa i Watsona, ale i mnie ktoś wypuścił nagle z wiktoriańskiego gorsetu i pozwolił na odrobinę guilty pleasure. Nie jest zresztą tak, że drażni mnie seks w H/W slashu, jak kiedyś pisałam, do koncepcji, że Holmes i Watson byli gejami, czy też ogólniej rzecz biorąc ”konsumowali związek” mam dość neutralny stosunek – wydaje mi się to raczej kwestią drugorzędną. Mam jednak wrażenie, że trzeba wielkiej sztuki, by w opisie seksu wciąż istotne było dla czytelnika kto właściwie ten seks uprawia, jakie osoby, jakie indywidualności. Mówiąc brutalnie, wątpię, żebyśmy na podstawie cytatów z jakiegokolwiek slashu byli w stanie odróżnić Holmesa z Watsonem od Legolasa z Gimlim na innej podstawie niż szczegóły anatomii. Ninedin wspomniała zresztą o nieznośnej stereotypizacji – myślę, że to bardzo trafna uwaga.
Wciąż jednak H/W slash będzie czymś w rodzaju marnej bo marnej, ale jednak odpowiedzi na moje skryte, tak okropnie sentymentalne fantazje; nie erotyczne, raczej: uczuciowe. A uświadomiłam to sobie dzięki scenie z przedostatniego odcinka tego wielkiego serialu o Holmesie-diagnoście. I jeśli nie widzieliście jeszcze tego odcinka ani finału, to przeskoczcie następny akapit.







PIERWSZE SPOILERY HOUSOWE
Pierwszy spoiler jest taki, że dokładnie tego rodzaju odpowiedzią - na dokładnie to samo zresztą pragnienie - był moment, w którym Wilson mówi do House’a: ”I need you to tell me you love me”. Chociaż cały koniec House’a jest momentami nieznośnie pełen patosu i ta rozmowa może przekracza pewne granice subtelności – ja sama nie wiedziałam, czy już skrzywić się odrobinę, czy jeszcze nie – nie mogę zaprzeczyć: gdzieś w mojej zawstydzająco sentymentalnej istocie kryła się głęboka potrzeba, żeby coś takiego w Housie choć raz usłyszeć i ta potrzeba znalazła właśnie w tamtej chwili zaspokojenie.
KONIEC PIERWSZYCH SPOILERÓW HOUSOWYCH





A czemu Raffles przyszedł mi do głowy przy okazji taplania się w całym tym slashu? To proste: bo jako czytelnicy Hornunga żadnych takich sentymentalnych potrzeb nie musimy żywić. Raffles, a zwłaszcza Bunny wypowiadają się tak uczuciowo, że nie trzeba sięgać po slash, by zacząć się zastanawiać, czy przypadkiem nie są parą. Jest to zresztą o tyle racjonalna hipoteza, że pierwowzór postaci Rafflesa najprawdopodobniej faktycznie był gejem. I muszę Wam powiedzieć, że mimo całej sympatii dla chłodnej atmosfery i podskórnych emocji u ACD, ten patetyczny momentami a momentami po prostu ciepły klimat także bardzo mi odpowiada. Brak potrzeby czytania slashu – nie ukrywam – także stanowi istotną zaletę.
Raffles ma jednak także jedną katastrofalną dla mnie wadę, wadę decydującą, wadę, przez którą mimo ogromnej sympatii prawie nigdy do niego nie wracam. Wada ta jednak jest spoilerem dotyczącym ostatniego opowiadania i to w dodatku takim, który omówię łącznie ze spoilerem do finału House’a, więc jeśli ktoś nie chce sobie psuć ani jednego ani drugiego, ten niestety powinien już w tym miejscu przerwać czytanie notki. Na pociechę polecam cudownego dżentelmena-włamywacza, który nie lubił pracować zupełnie jak ja.






SPOILERY HOUSOWE 2
O ile bowiem Hornung podobnie jak House zaspokoił moją sentymentalną naturę, o tyle popełnił grzech dla mnie niewybaczalny: dopisał do Rafflesa smutne zakończenie. Dżentelmen-włamywacz nie tylko po drodze wpada w poważne kłopoty i musi, podobnie jak Holmes, sfingować własną śmierć, ale, co gorsza, na sam koniec ginie zupełnie naprawdę – chociaż bohatersko.
Kiedy przeczytałam mocno krytyczną notkę Zwierza na temat finału House’a – a Zwierz zarzuca mu głównie to, że ten bohater naprawdę jednak nie ginie, przez co nie mamy poczucia ostatecznego domknięcia – od razu poczułam, jak narasta we mnie gorący protest. Oczywiście, trzeba powiedzieć jasno, że jestem jedną z tych osób, które złych zakończeń nie akceptują, bo zwyczajnie za bardzo się smucą. I smucę się całkiem serio – nie ma w tym nic z legendarnego katharsis, żadnego oczyszczenia emocji, żadnego wyzwolenia, żadnego wzięcia poprawki na to, że to tylko film. Po prostu jest mi poważnie przykro, zupełnie tak samo, jak gdyby mnie albo komuś bliskiemu przytrafiło się coś złego. Dlatego unikam smutku i złych zakończeń w fikcji zupełnie tak samo, jak większość ludzi unika ich w życiu. I tak samo jak smuciłabym się, czytając o dobrych chwilach prawdziwych ludzi, o których wiem, że wkrótce potem spotkała ich tragedia, tak samo nie lubię wracać do książek, serii i filmów, o których wiem, że się źle kończą. Skoro i tak na koniec się nie udaje, to nie potrafię się już cieszyć tym, co jest po drodze, a na tych, o których wiem, że i potem giną już zawsze patrzę z żalem. Dlatego mam taką pretensję do Hornunga o to, że spaskudził mi radość ze swojej uroczej serii, która byłaby pewnie jedną z moich ukochanych perełek gatunku.
Ale nie tylko dlatego cieszę się, że nie zrobili mi tak twórcy House’a – a przynajmniej, że nie zrobili mi tak do końca, bo zakończenie nie należy, powiedzmy sobie, do bezproblemowych happy endów... Zwierz pisze, że brak mu dopowiedzeń, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak konsekwentnie prezentowano bohatera jako autodestrukcyjnego, że nie powinno się zostawiać widzom pola do spekulacji i wielu innych komentatorów się z nim zgadza. Może - wbrew moim sentymentom i upodobaniom - to prawda, ale w odniesieniu do innych seriali.
To jednak jest House i myślę, że jego zakończenie było nie tylko dobre, ale że doskonalsze być nie mogło. Doskonalszy mógł być oczywiście cały ten męczący odcinek z wtórnymi gadkami o samobójstwie. Tylko nie ostatnie sceny.
Bo House to jednak zawsze był przede wszystkim Holmes, a Wilson to jego Watson. A Holmes i Watson nie umierają nigdy. Kto zabija któregokolwiek z nich na ekranie, w pastiszu czy w apokryfie, ten nie rozumie kwestii zupełnie fundamentalnej. Holmes i Watson są wieczni jak trawa, nieśmiertelni jak idee, nietykalni jak archetypy.

Here dwell together still two men of note
Who never lived and so can never die

-        tak pisał o nich Vincent Starrett w mrocznych, wojennych czasach, a ja kiedyś wspominałam już na Sherlockianach o jego nieopisanie pięknym wierszu. Choćby świat runął w posadach, choćby wszystko stanęło pod znakiem zapytania, Holmes i Watson zawsze pozostaną, zawsze razem, na przekór samej śmierci. I za to zakończenie, za House’a i Wilsona, którzy właściwie już nie żyją, a jednak odjeżdżają razem na motocyklach, zostawiając za sobą cały świat, mogę wybaczyć twórcom wszystko.

How very near they seem, yet how remote
That age before the world went all awry.

10 komentarzy:

ninedin pisze...

OK. Przeczytałam, odetchnęłam, i teraz mogę komentować :)

1. Znakomity wpis, naprawdę; świetnie mi się się go czytało i genralnie zrobił na mnie spore wrażenie :)

2. @ Praca: Ja mam szczęście. Bo ja naprawdę lubiłam obie swoje prace. Lubiłam liceum - bo uczniowie byli świetni i uczenie ich, nawet czegoś tak szalonego jak klasyczna greka, było po prostu przygodą (i żeby nie było, uczyłam w LO 12 lat); choć, owszem, specyficzna szkolna biurokracja zabijała.
I lubię pracę w Instytucie: lubię pracę naukową i lubię uczyć studentów. Ale - ale to nie zmienia faktu, że tak, jest parę rzeczy, które lubię jeszcze bardziej, a pracą nie są - przede wszystkim mam klasyczny syndrom grafomana, uwielbiam pisać, i czasmi chętnie bym olała związany z tym aparat naukowy. Stąd - te blogi, opowiadania, artykuły popularnonaukowe etc. etc.
BTW, problem "filozofia jest niepotrzebna" rozumiem aż za dobrze, sama będąc z zawodu specem od literatury greckiej...

3. Holmes i Watson, i generalnie - brak emocji i szukanie ich w fikach.
Sherlockisto, trafiasz prosto w sam śrtodek moich skrywanych tajemnic i wydobywasz je na światło dzienne :)

4. Zakończenia.
To ja się przyznam do masochizmu. Cierpię przy złych zakończeniach, ale - ale są takie, które są nieuniknione. Zgadzam się z Jonathan Carrollem, że dla pisarzy, który w nieuzasadniony sposób dręczą swoich bohaterów, powinien być osobny krąg piekieł, ale czasem mam wrażenie, że nie ma wyjścia: jak w moich ulubionych "Lwach Al-Rassanu" Kaya, gdzie nie da się nie lubić obu głównych bohaterów, a wiadomo, że mimo całej między nimi przyjaźni, podziwu i fascynacji polityka wejdzie między nich i tylko jeden z nich będzie mógł to przeżyć. Płakałam nad tą książką jak małe dziecko, w głowie układałam sobie milion przeróbek typu "co by tu zmienić, żeby było dobrze" (z jednej zrobiłam przygodę do RPG...), a jednocześnie wiedziałam, że nie może być inaczej, że od początku ton tego tekstu ustawiony był na bycie tragedią, nie opowieścią łotrzykowską... I nienawidziłam tego zakończenia, i podziwiałam je jednocześnie.

ninedin pisze...

Przepraszam za ilość literówek w poprzednim poście :)

Beryl pisze...

Niezmiernie dziękuję za ten wpis, głównie dlatego, że ostatnio nie miałam nowego obszaru czytelniczego do eksploracji - a tu proszę. Na lorda R. natknęłam się dziecięciem będąc, jak grał ogony w powieści o Zorro i został przez niego srogo sponiewierany, ale nie miałam pojęcia, że ma własną literaturę. Trzeba będzie zakupić i przelecieć.

A co do tego marnej jakości slashu - może warto poszukać stron z polecankami? Oczywiście wszystko zależy od osoby dokonującej wyboru, ale to z miejsca odsiewa bardzo dużo strasznych rzeczy. Jeśli szlachetna Sherlokista nie zapoznawała się jeszcze z twórczością flawedamethyst polecam - bardzo przyzwoite i humorystyczne - http://flawedamythyst.livejournal.com/371458.html

Anonimowy pisze...

Ninedin, niechcący sprzedałaś mi spoilera - Lwy Al-Rassanu czekają na półce od jakiegoś czasu na przeczytanie, a teraz będzie mnie zżerała ciekawość, których to bohaterów miałaś na myśli... i jakoś trochę smutno myśli mi się o akcji tej książki, chlip.

Sherlokisto, kolejny raz dzięki za arcyciekawy wpis, przy zestawieniu slashowym Sherlocka-Watsona oraz Gimlego-Legolasa oplułam klawiaturę ;)))

Aragonte

Ola pisze...

Droga ShK, pozwól, że ci pomogę (jak lubię flawedamethyst, tak mam wrażenie, że twoje gusta gdzieś indziej się plasują) i polecę Jane Turenne, czyli kobietę, której pseudonim wypada zawsze, gdy szukasz najlepszego slashu z kanonu Sherlocka Holmesa: http://archiveofourown.org/users/JaneTurenne lub http://janeturenne.livejournal.com/

Z czystym sercem polecam również jej koleżankę po piórze Katie Forsythe, drugą must-read autorkę http://katieforsythe.livejournal.com/


Pozdrawiam w oczekiwaniu na notkę o slashu.

A.

Elgared pisze...

Bardzo ciekawy artykuł. To nic, że dostane po nim depresji bo na 100 % nie znajdę pracy którą polubię, podobał mi się.
Dzięki za napisanie o kimś takim jak Raffles, choć z tego co widziałam w Polsce zostały wydane tylko dwie książki z cyklu i to dość dawno temu. Arsen Lupin, bardzo mi się podobał więc ten pewnie też.
Druga sprawa, slash fiction,a Sherlock. Ja nałogowo czytam fiki osadzone w uniwersum Sherlocka BBC i mam tylko dwoje autorów godnych polecenia, do tego piszących po polsku:
1. Tojor http://www.fanfiction.net/u/584806/toroj
2. HomoViator http://www.fanfiction.net/u/3829707/HomoViator
Potrafią budować klimat do dobrego slashu nic na siłę, że człowiekowi zależy bardziej na fabule niż tej wyczekiwanej przez slasherki sceny łóżkowej.

Sherlock Kittel pisze...

Bardzo wszystkim dziękuję za dobre słowa i za zrozumienie i szczególnie za sprawdzone adresy, bo to bezcenne, żeby się nie utopić w tym slashu. Swoją drogą, nie myślcie, że ja się martwię, że jest dużo kiepawych fików na świecie; przeciwnie, jestem zachwycona samym faktem, że tyyyyyyyluuuu ludzi tak uwielbia Sherlocka albo Sherlocka BBC albo jakiegokolwiek innego, żeby ich to inspirowało do własnego pisania - myślę też, że niedoskonałości bardzo często usprawiedliwia zupełnie wiek autorek i autorów; i to samo w sobie jest też świetnym znakiem; nie ma nic lepszego niż świadomość, że na pewno nie jest się ostatnim pokoleniem fandomu ;)

http://harpijka.dreamwidth.org/ pisze...

flawedamethyst (Sherlock BBC, ale nie tylko, bo np. http://archiveofourown.org/works/359547) i Katie Forsythe (Doyle): aaaabsolutnie również polecam :)

Dołożę do tego znakomity cykl wordstrings, to link do pierwszego opowiadania: http://wordstrings.livejournal.com/652.html?style=mine


Opowiadanie candle_beck: http://candle-beck.livejournal.com/149845.html (zaczyna się od zdania: The night the aliens came was the first time John understood the extent of his predicament. )

Klasyk wielu fandomów, sam_storyteller, popełnił zaraz na początku szaleństwa sherlockowego taki oto slaszyk: http://sam-storyteller.dreamwidth.org/157115.html?mode=reply

I ach, tyle innych... Również gen, im dłużej siedzę w różnych fandomach, tym mocniej tulę do piersi dobre opowiadania bez tzw. pairingów romantycznych.

Anonimowy pisze...

Dla udręczonych daremnym żebraniem u ACD jeszcze jednego, choćby jednego dodatkowego słowa, które pozwoliłoby rozstrzygnąć, „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie” – strona Sherlock Holmes Slash by Clonesgirl:

http://homepages.ihug.com.au/~violetn/SHcontents.html

Połowa tych tekstów to żarliwe bedscenes, które można przecież przelecieć pobieżnie albo opuszczać, jak kto chce; ale za to w tej drugiej połowie jest tyle czułości, oddania, miłości „po grób i poza nim” [ostatni rozdział „Tokens and Traditions”], tyle codzienności na Baker Street, tyle odpowiedzi na setki pytań, które zawsze się nasuwają przy czytaniu kanonu, że warto się wytarzać w tym cukrze.
Ja mogę teraz spokojnie czytać bez końca kanon i oglądać Granadę. Ja już „swoje wiem”. :-)

Anonimowy pisze...

A propos Starretta: pomijając kwestię, czy poezja umiera w przekładach, próbował ktoś kiedyś przetłumaczyć ten wiersz na polski? Intryguje mnie to, bo od paru dni usiłuję znaleźć odpowiednik ostatnich dwóch wersów i nic...