niedziela, 13 maja 2012

To baldly go... A miało być o bardzo złym "Psie..."!

Dziś dla odmiany jedna z tych zapowiadanych krótszych notek, bo i temat dziś wyjątkowo lekki i długich wywodów niewymagający.
Rzecz będzie o zbawieniu.
Filozofia współczesna bardzo lubi pożyczać sobie od teologii pojęcie zbawienia, wyjmuje z niego (B)bogów i eschatologię, a wkłada najdziwaczniej pojmowane usensownianie, przesuwa z jakichś meta-światów do doczesnego łez padołu, wydziera z przyszłości i usiłuje wysłać je w TARDIS gdzieś w stronę dinozaurów... Spokojnie. O tym nie będzie.
Bo co to znaczy "zbawić film", to chwytamy intuicyjnie bez żadnej pomocy filozofów, prawda?
Zbawia film dokładnie ten aktor, pomysł, scena, fragment muzyki lub dialog, dzięki któremu po skończonej projekcji nie decydujemy się używać płyty z owym filmem w charakterze podstawki pod doniczkę, ewentualnie oddać jej znajomemu żywemu dwulatkowi, żeby naprawdę poczuła, że umiera.
Jak się domyślacie, większość filmów w ogóle zbawiania nie wymaga, najwyżej lekko znudzeni machniemy nieprzyjemną recenzję, albo podarujemy go nielubianej znajomej o snobistycznych zapędach, z miną sugerującą wyraźnie, że ludzie naprawdę intelektualnie dojrzali na każdym kroku odkrywają w nim nowy wymiar wszechbytu. Niektóre pozycje sprawiają jednak tyle bólu, że nawet w łagodnych widzach (a Sherlockista za takiego się uważa) budzi się czasem wściekła, mordu i pomsty żądna, bestia.
I taką właśnie pozycją jest "Pies Baskerville'ów" z roku 1972 z bardzo słynnym Stewartem Grangerem w roli głównej. Zaiste, jest to Pies groźny - potwór z bagien, monstrum, który nie tylko tumani i przestrasza, ale i mocno kąsa po łydkach, zostawiając trwałe blizny i urazy.



Wszystkim, którzy wciąż nie do końca pogodzili się z castingiem do "Elementary" chciałam niniejszym przynieść trochę pocieszenia. Amerykanie robią postępy! Czterdzieści lat temu (czyżby Sherlockowe żądze nachodziły ich w takich równych odstępach?), gdy przymierzali się do myśli o serialu po raz pierwszy, w roli Holmesa obsadzili jednego z jej najpodlej wyśmiewanych odtwórców:

Nie no, serio. Nie pomyliły mi się zdjęcia, przysięgam, to naprawdę on - Stewart Granger. Całe szczęście, że wtedy na Wyspach zarabiało się na Sherlockach "z epoki" bo naprawdę trochę strach pomyśleć, że mógłby jeszcze nosić dzwony... Nie chcę przez to powiedzieć, że przynajmniej aktorzy z pokazują się w tym filmie w ładnych strojach, bo przeważnie prezentują nam ich w koszmarnych, szarawych lub burych garniakach, a kobiety w jakichś dziwacznych kostiumikach z kokardami.
Za to Granger jest przynajmniej bardzo miły, urokliwie zabawia rozmówców, nawet w najtrudniejszych momentach nie okazuje szczególnego przejęcia i podobnie jak większość obsady podaje wszystkie kwestie z tą samą obojętną potoczystością. Wyjątkiem jest Watson:
Watson bowiem wypowiedzi przerywa sobie sapnięciami w stylu Nigela Bruce'a. A także podobnie bystrymi spojrzeniami.
Byłoby mi bardzo przykro, gdybyście przeze mnie zaczęli to oglądać, ale zamiast dalej rozwodzić się nad tym, jak bardzo źle zagrany jest ten film, podam po prostu namiary czasowe 12:15-12:40... Kto ciekaw, ten może zerknąć, jak Mortimer charyzmatycznie wygłasza legendarną kwestię o śladach zrobionych przez psa, na co Watson patrzy na niego z tym unikalnym połączeniem strachu i przenikliwości...
Właściwie nie wiem, czy dałabym radę wytrzymać więcej niż pół godziny tych nudów - poza wspomnianymi modyfikacjami, film boleśnie wiernie trzyma się litery ACD, na czele z obowiązkową przydługą sekwencją z przeszłości z podłym Baskerville'em nastającym na cnotę dzieweczki. Dałam się jednak przekonać rewolucyjnej decyzji, by wysłać Holmesa od razu i oficjalnie do Grimpen, nie bawiąc się w w długie samodzielne śledztwo Watsona. Twórcy trochę nie mieli zresztą innego wyjścia - ten Watson sprawia wrażenie, jak gdyby przerastało go nawet załatwienie biletów na pociąg... Niestety, parę minut później Holmes jednak udaje, że musi wracać do Londynu, a my zostajemy - jak zwykle - sami, by oddawać się katastrofalnym nudziarstwom z udziałem Laury Lyons, zbiegłego więźnia i Beryl Stapleton - wszystko to w krajobrazach, które wyglądają jak dekoracje z bardzo niskobudżetowych seriali z lat 60.
Należy się oczywiście cieszyć, że zadziwiająco wręcz beznamiętne aktorstwo wszystkich zupełnie postaci (łącznie z żoną niewiernego Mortimera, której awantura wykrzyczana przez okno brzmi jak wymówki zmęczonej przedszkolanki), łagodzi nieco ten nieznośny niepokój, jaki zawsze towarzyszy oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki, którą, nawet licząc tylko produkcje sprzed roku 1972, widzieliśmy pewnie na ekranie od trzech do pięciu razy. Tym lepiej, że rozwiązanie to okazuje się w niemal wszystkich szczegółach takie, jakie znamy. Nie chcę sugerować, że nie cenię klasyki, żal mi tylko było trochę psa, który akurat w tej wersji wygląda jak dość sympatyczny wilczur.
I w zasadzie powinnam się zastanawiać tylko nad tym, jak można postawić jakąś roślinę na filmie z youtube'a. Tu jednak właśnie objawia się tajemnica zbawienia.
Bo wiecie, nie zdradziłam Wam najlepszego.
Stapletona gra William Shatner.

Zacznijmy od samego początku.
Sherlockiście często zdarza się czasem poczuć, że jest mały i nic nie znaczący, a zwłaszcza zdarza mu się to wtedy, gdy widzi, jakie ludzie wielcy miewają fandomy. Rzadko jednak czuł się aż tak mały, jak wtedy, kiedy zobaczył, że fan Williama Shatnera założył bloga poświęconego jego peruczce.
Jeśli serce Wam nie zadrżało na sam dźwięk tego nazwiska, jeśli nie szykujecie się jeszcze na przyszłą rolę Cumberbatcha ani nie czytaliście przecudownego wpisu Zwierza w temacie, jeśli, w skrócie, nie daliście się jeszcze nigdy porwać na pokład Enterprise (albo jesteście fanatykami jakiegoś innego jej kapitana), to z przyjemnością przypominam, że Shatner to odtwórca roli kapitana Kirka, tego, od którego cały Star Trek się zaczął. Właściwie powinnam tu jakoś wyjaśnić, dlaczego Shatner jest kimś absolutnie wielkim, ale, po pierwsze, jak już wspomniałam, naprawdę wiele pokazuje sam fakt, że ktoś ma bloga na temat jego peruczki, a po drugie, wytłumaczył to już Zwierz, w swojej krótkiej diagnozie początków fenomenu Star Treka.
Shatner, w towarzystwie Nimoya (Spocka ... :*) i Kelleya (Bones :* :*... ta notka zmierza w zdecydowanie złym kierunku... nie żaden czuły 'Bones', tylko doktor McCoy, przywróć się, Sherlockisto, do porządku), ci trzej w każdym razie to jest zupełnie zniewalający koktajl. Wiem coś o tym. Zaczęłam oglądać TOSa (TOS=The Original Series) z czystej ciekawości i, nie ukrywajmy, trochę dla chichrania się z bardzo straszliwych kosmitów w rodzaju:
Gorn. Ciekawa byłam, czy Kirk też się skapnął, że kolesiowi nie dorobili zawiasów w tej wdzięcznej, gumowej szczęce...
Tydzień później nie wyobrażałam już sobie wieczoru bez odcinka. Dwa tygodnie później nie wyobrażałam już sobie wieczoru bez odcinka częściowo dlatego, że każda próba ominięcia rytuału powodowała spojrzenie typu "mrówkojad ze złamanym nosem" mojego ukochanego mężczyzny. Trzy tygodnie później łykaliśmy już odcinki na wyścigi z parą przyjaciół, z którymi mieszkamy, a nasze spotkania w kuchni coraz częściej zaczynały się od okrzyku "Rany, a widzieliście już ten z tą chodzącą lazanią, znaczy silikonową inteligencją?" Miesiąc później ruszyłam z TNG (=The Next Generation), bo stwierdziłam, że nie wytrzymam z ciekawości, a teraz jestem już dawno za momentem, gdy mogłabym jeszcze obojętnie spojrzeć na scenę, w której Shat, w roli wstrętnego przodka Stapletona, prezentuje się światu z najbujniejszym owłosieniem w karierze:
Zdjęcie pożyczyłam z notki w blogu "Shatner's toupee", w której znajdziecie - cudowną! - pełną perukarską analizę roli Shatnera w "Psie..."

Cała ta sprawa z peruczką Shatnera owiana jest głęboką tajemnicą: aktor nigdy oficjalnie nie przyznał, że prawdą są pogłoski, jakoby zaczął łysieć w bardzo młodym wieku i już na etapie Star Treka nosił z przodu mały tupecik. Nie ma też nadal ani jednego zdjęcia, na którym widać by go było bez takowego. Między innymi dlatego fani - którzy do całej sprawy i do samego aktora odnoszą się oczywiście z ogromną sympatią i na pewno bez żadnych przykrych intencji - są niestrudzeni w prowadzeniu dochodzeń i analiz...

...a blog Shatner's Toupee naświetla od perukarskiej strony nie tylko różne role Shatnera, ale także jego telewizyjne wywiady.
I teraz nareszcie dochodzimy do zbawienia. Należy tu wyjaśnić, że tytuł nie jest moją bardzo niefortunną literówką w początku przesławnego motta i otwarcia każdego starego Star Treka - "To boldly go where no man has gone before...". Tytuł jest podłym i złośliwym przekręceniem owego motta, które, przyznajmy, samo się co wredniejszym fanom narzucało, odkąd kapitanem Enterprise został Picard grany przez Patricka Stewarta:

Bold=śmiały. Bald=łysy. Picard niewątpliwie ucieleśniał obie cechy...
I to jest, moi drodzy, finał tej frywolnej notki. Bo moje - i koszmarnego "Psa..." zbawienie nadeszło dokładnie w chwili, gdy - upewniając się, że naprawdę widziałam w tym amerykańskim bagnie samego Shata, a nie po prostu miałam zwidy z nudów - znalazłam na Shatner's Toupee filmik, w którym frazę "To baldly go" powtarzają kolejno kapitanowie Kirk i Jean-Luc Picard.
2:25 :)

4 komentarze:

Ola pisze...

Chcesz mnie zabić, prawda? To twój sprytny plan, by mi pękła przepona ze śmiechu.

Na razie działa bez zarzutu.

Sherlock Kittel pisze...

No nie mogłam, nie mogłam ryzykować, że ktoś z moich Czytelników nie pozna pojęcia "toupological analysis" :)))

ninedin pisze...

Sherlockista kocha Williama Shastnera. I Jima Kirka. Jak ja.

Chyba umrę ze szczęścia. :)

Sherlock Kittel pisze...

A to są ludzie, którzy nie kochają Shatnera?!