poniedziałek, 9 lipca 2012

O jedwabnej pończosze i o straszliwym boju jaźni Sherlockisty.

Wielu rzeczy spodziewałam się po powrocie po latach do "Sherlocka Holmesa i sprawy jedwabnej pończochy" - może, że się złośliwie pośmieję, może, że się wkurzę, a może, że z nudów lewą ręką będę grała w Tetrisa w małym oknie, ale na pewno nie tego, że ogarną mnie refleksje iście metafizyczne i najdą przeróżne barokowe skojarzenia.




Pamiętacie tę Pascalowską wizję, że człowiek zawieszony jest między dwiema nieskończonościami, mikroświatem dostępnym tylko przez silne szkła powiększające, i niezmierzonym kosmosem odbitym w soczewkach teleskopów? Przyznaję, że nie spodziewałam się rozpoznać podobnej metafizycznej kondycji w telewizyjnym filmiku Simona Jonesa, który prawdopodobnie nie miał nawet ambicji, żeby widzowie jego dzieła pomyśleli choćby o Arthurze Conan Doyle'u, nie wspominając o siedemnastowiecznej filozofii. Jednak 2004 rok był to naprawdę dziwny rok, rok w samym sercu Wieków Ciemnych holmesizmu, okresu smutnego zawieszenia między końcem Brettów a nastaniem nowej ery Cumberbatcha. Holmesiści lizali rany po jednej z najgorszych zapaści w całej historii filmowych Sherlocków, czyli naprawdę katastrofalnych produkcjach telewizyjnych z Roxburghiem i Frewerem. Everett miał być ich płomyczkiem nadziei, może i najwątlejszym w przyrodzie, ale przynajmniej jaśniejszym niż "Pies..." z roku 2002. Gdy wspominałam tamte straszne czasy, każda scena "Jedwabnej pończochy" nabierała dla mnie nieoczekiwanej doniosłości i iście metafizycznego dramatyzmu.
A jeśli pamiętacie też nieśmiertelnego Sępa, który zapytywał, cóż będzie czynił w tak straszliwym boju, wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie, to zrozumiecie, jak hamletycznie się poczułam. Tak tak, pod wpływem produkcji przeznaczonej do serwowania w telewizji przy sobotniej herbatce, kiedy akurat rodzina wynegocjuje pasmo kryminalne zamiast kulinarnego.
Sherlockista, który przetrzymał Sherlocki najwspanialsze i najbardziej podłe, komedie, pastisze, wiersze, slashe, oglądał twardo Woodwarda, chociaż w sercu miał Bretta i czytał Laurie King, znając Berta Coulesa, dopiero na widok Ruperta Everetta po raz pierwszy doznał najprawdziwszego rozdwojenia jaźni. Nie jest tak, że obie jaźnie, których rozmowę za chwilę Wam przedstawię, na co dzień współegzystują w duszy Sherlockisty zupełnie bezkonfliktowo. Z pewnością jednak rzadko dochodzi do tak burzliwych dyskusji.
Jedna, nazwijmy ją symbolicznie Prawą, to ostatnia, przebrzydła konserwatystka, która wyniosłym uśmieszkiem kwituje jakiekolwiek ingerencje w Kanon, choć pierwsza rzuci się, by skrytykować niewolnicze Doyle'a kopiowanie, bezdusznie wytyka każdy najdrobniejszy nieudany grymas, drwi ze (zbędnych!) uwspółcześnień, szydzi z deerstalkera, pogardliwie strzyże uchem nawet wtedy, gdy ktoś niezbyt umiejętnie wprowadzi oryginalny cytat, nie odpuszcza żadnego błędu w obsadzie ani nie przymyka oka na najdrobniejsze uchybienia logice w fabule. Tę francę musi biedny Sherlockista usypiać - i to najlepiej subtelnie, na przykład ciosem maczugi - nawet wtedy, gdy włącza ukochanego Jeremy'ego (no, może oprócz pierwszej serii z Hardwicke'iem).
Druga, Lewa, by nie rzec: lewacka moja jaźń, jest urodzonym sherlockistą-kwiatem. Wiecznie pijana czystą radością holmesizmu (Jest Sherlock! Film o Sherlocku! Juu-huu!), tańcuje beztrosko na gruzach Doyle'owego tekstu, w objęciach najbardziej kuriozalnych postaci, w tym wrednych i przemądrzałych Watsonów, zakochanych Holmesów i gołych Mycroftów. Jej ciepła tolerancja obejmuje najstraszliwsze nawet wykwity chorej wyobraźni amerykańskich scenarzystów, bo przecież na pewno starali się, bracia sherlockiści kochani, jak najlepiej, co najmniej pół sceny zasługiwało na serdeczny uśmiech, cóż z tego, że z uwagi na niezręczne dialogi. Błędy trzeba wybaczać, róbmy miłość, nie wojnę - ach, no proszę i pamiętali nawet o tym, żeby Holmes mieszkał przy Baker Street 221! Ale super!
Prawa jaźń, która na ogół cierpi w milczeniu przynajmniej do końca projekcji, przytłoczona entuzjastycznymi śpiewami Lewej, tym razem nie wytrzymała i wyrwała się na niepodległość już na etapie napisów.

P: NIEEE!!! Ja tego nie oglądam. Rozumiesz? Nie oglądam! Tam gra IAN HART. Ian "Szczur" Hart, ten od "Psa..." z Roxburghiem. W którym maczał palce też ten cały Allan Cubitt, ponoć "scenarzysta". Wyłącz to natychmiast!
L: Przecież Roxburgha wymienili i teraz jest Rupert Everett, no popatrz jaki wysoki, jaki czarnowłosy, jakie ma piękne, wielkie oczy...
P: Jakieś zamglone takie. Opium? W samej czołówce? Czy ich...
L: Och, chcieli dobrze, przecież, jakie śliczne nawiązanie do TWIS. I zobacz, Hart jakiś taki mniej wściekły. No, troszkę mniej. Ee... prawie-troszkę-mniej. Ale jednak. I taki mądry i energiczny, no wiesz, jeden z tych nowoczesnych. Sam wydedukować coś potrafi. Może nie będą się kłócić tym razem przez cały film?
P: Szkoda, że Holmes za to niewiele dedukuje i wygląda, jak gdyby nieudolnie leczył kaca...
L: To nie kac, tylko melancholia, ty zawsze jesteś taka przyziemna... Zobacz lepiej, ale mgła, no kurczę, i ta muzyka taka dramatyczna, zupełnie biało...
P: Bardzo. Dopiero kilka minut, a ja już czuję grozę, wręcz dreszcze na plecach [chrząka]...
L: I słusznie, tu na pewno będzie jakaś straszna intryga! Wiesz, jak to jest z tymi wiktoriańskimi czasami, wszyscy spódniczki po kostki, a w głowach mrok, występne pragnienia i nienasyczone żądze...
P: Owszem, gdzieś już to widziałam. Nie więcej niż ze trzysta razy co prawda...
L: Trzysta razy to widziałaś o Kubie Rozpruwaczu. Tu są pończochy i panny z wyższych sfer, więc nie Kuba Rozpruwacz, tylko prawdziwy, oryginalny pomysł.
P: I stand corrected. Płonę z ciekawości. Niech zgadnę, pończocha w ustach, pończocha w tytule... czyżby - nie, to niemożliwe - czyżby morderca miał jakiś fetysz?
L: Nie psuj mi! I, widzisz, mówiłam ci, że będzie lepiej! No, faktycznie może za dużo się kłócą, może Holmes nie powinien spiskować z kelnerem za plecami Watsona, może Watson nie powinien wyrażać troski takim tonem, jak gdyby ochrzaniał nielubianego młodszego brata, może Holmes powinien czasem go pochwalić, może i niepotrzebnie i nieprzyjemnie demonstruje zazdrość o narzeczoną, ale przecież gdzieś w głębi na pewno się lu... no... ee... Na pewno się lubią. Nie w każdym filmie trzeba to pokazywać, chyba, co?
P: Owszem, w każdym trzeba.
L: [zmieniając temat] Ale popatrz, Holmes czyta książkę o pszczołach, czy to nie urocze?
P: Tak, zapomniałaś jeszcze zachwycić się, że na drzwiach jest 221, a nie 221B, niesłychany wgląd w realia epoki...
L: A właśnie, że szczegóły też się liczą. I ile tutaj jest dialogów z Kanonu, słyszysz chyba?
P: Słyszę, w końcu Everett akurat wyjątkowo zmienił ton i krzyczy na panią Hudson, zupełnie jak Stephens czy Brett, cóż za deja vu... Trzeba mu przyznać, że wzoruje się na najlepszych...
L: Każdy się na kimś wzoruje, a on akurat jest przy tym wyjątkowy. Nikt przed nim nie był taki melancholijny i leniwy i tak charakterystycznie nie wykrzywiał ust!
P:... na szczęście nie. Poza tym, on chyba po prostu ma takie usta. Nie zauważyłam, żeby cokolwiek w ogóle wykrzywiał. Ani razu.
L: Jesteś taka niesprawiedliwa. Kiedy Merrison w radiowym DEVI cytował Wagnera, to się zachwycałaś, jaki to przenikliwy portret Holmesa-romantyka, a jak Everett cytuje poezję, to dobrego słowa nie powiesz.
P: Bo Merrison w DEVI to jest cudowny portret Holmesa-przygnębionego-romantyka. Everett to jest portret zblazowanego ćpuna, który nie trzeźwieje nawet na czas śledztwa, jest uzależniony nie tylko od narkotyków, ale i od alkoholu, co już jest kompletną bzdurą, a w dodatku patrzy na wszystkich z góry chyba głównie dlatego, że jest taki wysoki, bo w żadnym momencie nie wykazuje się szczególnym talentem detektywistycznym ani nie olśniewa przenikliwością...
L: Ale naprawdę jest wysoki! Z pół metra wyższy od Harta! Nie to, co Downey...
P: Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale chociaż Holmes powinien być wysoki, to jednak nie pół metra wyższy od Watsona. Kiedy Brett i Hardwicke zobaczyli, że dzieli ich za duża różnica wzrostu, to tak się tym przejęli, że z początku jeden usiłował się garbić, a drugi zamówił buty na koturnie! Everett i Hart wyglądają razem jak dog i jamnik... Ale i tak lepiej niż na zbliżeniach. Czy operator ich nie lubi? Ta drewniana, pretensjonalnie przekrzywiona twarz Everetta, zastygła w wyrazie arystokratycznego niesmaku i do tego sztucznie obniżony, gardłowy głos, czy to jest Holmes czy jakaś niesympatyczna parodia Rudolfa Valentino?
L: Przynajmniej Holmes nie nosi płaszcza z peleryną i deerstalkera...
P:... tylko odrobinkę za duży garnitur.
[po chwili]
L: Nic nie mów.
P: Cóż my tu mamy, narzeczona Watsona, mój ulubiony wątek, a tu jeszcze w dodatku egzotyczna pani Vandeleur, zupełnie jak Wallis Simpson!
L: I cóż mi takiego strasznego! Żona z Ameryki to jest typowy Doyle'owski motyw i to bardzo sprytne ze strony scenarzystów, że akurat w tym filmie trafia się samemu Watsonowi. Oryginalna i interesująca bohaterka, silna postać kobieca, zajmuje się psychoanalizą...
P:... i, oczywiście, dewiacjami seksualnymi, to też taki typowy, Doyle'owski motyw. Czyżby moja teoria się powoli potwierdzała, czy jednak możemy jeszcze liczyć na nieco mniej banalną intrygę? A przy tym, jakże subtelną kreską zarysowana postać, to takie oryginalne, że mówi Holmesowi po imieniu, co wpędza wszystkich Brytyjczyków w konsternację... Brawo za ten subtelny motyw obyczajowy.
L: A może byś chociaż przyznała, że Watson miał jedną świetną scenę, w której on wykazał się pomyślunkiem, a Hart świetnym amerykańskim akcentem, co?
No, słucham?
...
Prawa?
Co ci jest? Prawa!
P: Duszę się...
L: Co znowu?
P: Nie, nie wierzę, nie mogę...


UWAGA, PRAWDZIWY SPOILER, to w filmie jest realne zaskoczenie! 



L: Prawa, nie wygłupiaj się teraz, zaraz poznamy mordercę! Patrz, na szczęście dziewczynie kapie z nosa krew, to po tych śladach ją odnajdą! Co za pomysł, ile dramatyzmu!
P: [zduszony charchot]
L: Prawa, trzymaj się!
P: ...ty mnie trzymaj, bo się zaraz poskładam i w sobie zamknę... Para identycznych bliźniaków z fetyszem na punkcie stóp? No serio, ludzie, nie wierzę, tego nie ma.
L: Może rzeczywiście to dość rzadko spotykane...
P:...och przeciwnie, w fikcji klasy D? Identyczne bliźniaki? W co drugiej produkcji...
L: [milczy]
[długo milczy]

KONIEC SPOILERÓW


L: [cicho] Ale powiedział nawet "I can't make bricks without clay"...
P:...w niewłaściwym momencie...
L:... i była "Śmierć i dziewczyna". Ja tak lubię Schuberta...
P: Wolę Bacha.
L: Też był przecież! Może oni po prostu przedobrzyli? Za dużo upchniętych losowo cytatów, za dużo narkotyków, za dużo melancholii, za dużo fetyszystów, za dużo muzyki, za dużo wiktoriańskiej mgły i seksualnych represji, za dużo kłótni z Watsonem, za dużo "dear Sherlock" pani Vandeleur... Oczywiście tylko troszkę!
P: A może wszystkiego było raczej za mało? Za mało zmian wyrazu twarzy Everetta, za mało detektywa w Holmesie, za mało ciekawych rozumowań, za mało ciepła w Watsonie, za mało podejrzanych, żeby sprawa była w ogóle interesująca, za mało... rozumu w rozwiązaniu...
L: Ale wiesz co, prawa?
P: Obawiam się, że wiem, co zaraz powiesz...
L: To i tak jest całkiem fajny film!
...
I wtedy właśnie Prawa uciekła, Lewa puściła się w pogoń, by namówić ją na wspólny seans z "Crucifer of Blood" (chyba słyszałam, jak woła, że "bojowanie byt nasz podniebny!"), a ja westchnęłam i włączyłam Bretta.

Wiecie, jak to jest ze mną i z Brettem.

Yet nothing can to nothing fall,
Nor any place be empty quite;
Therefore I think my breast hath all
Those pieces still, though they be not unite;
And now, as broken glasses show
A hundred lesser faces, so
My rags of heart can like, wish and adore,
But after one such love, can love no more.

John Donne

8 komentarzy:

cara pisze...

Cudowne! Wspaniałe i takie tam. Ale gdzie powtarzanie sobie w chwilach słabości "Linia szczęki Fassbendera, Liania Szczęki Fassbendera" :P

Sherlock Kittel pisze...

:D Długo się wahałam, czy się zdradzić, ale w pierwszej chwili pomyślałam "a który to był Fassbender?"... Ale już wiem, już wiem :D Nie mogłam się skupić na szczęce, bo cały czas panicznie się bałam, co on zaraz zrobi - ja mam taki antyfetysz na stopy mały :D

Anonimowy pisze...

Jakoś ten wpis mi bliski, bo "Pończocha" to trochę taki mój Holmes lat dziecinnych, pierwszy chyba Holmes obejrzany zaraz po przeczytaniu wszytskiego co o detektywie napisał Conan Doyle. I nie ukrywam, że na dwunastoletnim dziecięciu ten zamglony Everett zrobił wrażenie, stąd też mam do niego nadal jakiś sentyment.
Ale właśnie świat mi się troszeczkę zawalił, bo uswiadomiłam sobie, że ten kiepski Watson to Quirrel z "Harry'ego Pottera".
Jako dziecię dwudziestoletnie zaczęłam dostrzegać linię szczęki Fassenberda, więc odbiór filmu stał się jeszcze przyjemniejszy.
Dobra, przyznaję, film jest straszny. Ale i tak go lubię, cóż poradzić.

CheshireCatto pisze...

Co prawda "Sherlock Holmes and the Case of the Silk Stocking" jeszcze nie widziałam (bo choć nie powinno się oceniać filmu po plakacie, to twarz Everetta na nim nieustannie mnie odpycha), lecz gratuluję, że się Sherlock K. przemogła ^^ Co do walki dwóch stron sherlockowej duszy - rany, ostatnio miałam tak z wersją Nędzników z 1997 roku, choć u mnie zazwyczaj ta prawa strona niestety wygrywa - co prawda walczę z tym, ale raczej ze średnią skutecznością. Ponieważ CC jest również fanką książek Victora Hugo, mniej więcej porównywalnie jak jest fanką Sherlocka (a w szczególności lubi Nędzników właśnie - bo Javert, bo Valjean, bo Fantyna, bo Javert, bo Enjorlas, bo Javert, bo Thenardierowie. A, i jeszcze: bo Javert.), to nie mogła się pogodzić z m. in. wywaleniem Enjorlasa i zrobieniem z Mariusza NieustraszonegoPrzywódcyPowstania, choć CC zawsze uważała go za UrocząINaiwnąCiapęOOgraniczonychUmiejętnościachSpołecznych; usunięciem złych do szpiku kości Thenardierów i zrobieniem przez to z Javerta GłównegoOkrutnegoZłola. Przez co nie mogłam przez cały film się skupić, bo wytykałam wszystkie nieścisłości z książką. Z drugiej strony jednak się cieszyłam, bo moja klasa to oglądała, a po filmie nawet niektóre osoby wypożyczyły książkę z biblioteki. Na pocieszenie jednak dodam,że moja prawa strona zazwyczaj się ucisza, jeśli ekranizacja jest po prostu dobra i "oglądalna".

Sherlock Kittel pisze...

Oo, Cheshire :) Uwielbiam wprost Hugo! Ale w wypadku wszystkich właściwie innych ekranizacji w ogóle nie mam lewej jaźni, jestem bardzo podła i surowa, może dlatego, że tylko prawdziwa mania może napędzać taki hipisowski zachwyt ;) Natomiast jeśli jesteś zniechęcona miną na plakacie, to obawiam się, że po filmie będzie tylko gorzej. Everett po prostu przez cały czas tak wygląda, serio, nigdy nie widziałam bardziej realistycznego plakatu :)

Justeene pisze...

Ja jestem wewnętrznie rozdarta, bo choć mam wielką słabość do Everetta, to ten film jest dla mnie i straszny i śmieszny zarazem. Scenariusz co prawda leży i kwiczy, co chwilę powodując uniesienie mej prawej brwi w wyrazie bezgranicznego zdziwienia. Na intrygę i jej rozwiązanie lepiej spuścić litościwie zasłonę milczenia. Nie wiem też skąd wytrzasnęli te okropne za duże kostiumy, ale będę się upierać, że z Everetta byłby naprawdę dobry materiał na całkiem przyzwoitego Holmesa. Materiał tu niestety zmarnowany. Watson za to jest raczej wkurzający, ale jeszcze można przeboleć, podobnie jego narzeczoną.
Słowem - filmowy dziwoląg :)

anna pisze...

Bardzo ciekawe! Oglądałam "jedwabną pończochę" jakiś miesiąc temu, trochę na zasadzie, że na bezrybiu i rak ryba. Usiadłam bez uprzedzeń ale i bez entuzjazmu i tak też dosiedziałam do końca. Główną moją myślą było, że nie wiem jak ten film ocenić, bo mgły tyle, że ledwo widać, ale jednak do końca musiałam dooglądać. I tak się zastanawiałam "Ciekawe co o nim myśli Szerlokista?" To teraz już wiem! Dzięki!

Anonimowy pisze...

Everetta mimo wszystko nie skreślam po tym niewydarzonym Holmesie, mam do niego niejaką słabość. Ale film okropny. Watson i jego Krupska okropni. I niech mi wybaczą ci, dla których linia… i wszystko inne jest u Fassbendera idealne - pewnie tak jest, a feler jest we mnie, ale to ja cierpię, oglądając go na ekranie. Nieoczekiwanym bonusem patrzenia na taki okropny film jest wymuszony sytuacją, swobodny przepływ myśli pośrednio związanych z tym, co na ekranie: a to jak ja lubię Perditę Week… a to jak wciąż ładnie wygląda Eleanor David, czyli Mary Pentney – w „The Man with the Twisted Lips” Mrs. St Clair… a to jak the dying detective Sherlock Brett dał popalić temu wstrętnemu mordercy Culvertonowi Smithowi, czyli tutaj panu Pentney … a to czy ten nowy Barnaby Neil Dudgeon [Lestrade] jest tak samo lubiany jak John Nettles… i tak dalej. :-)

Reszta jest mgłą. :-)))