poniedziałek, 16 lipca 2012

O tym, za co naprawdę kocham Sherlocka Holmesa.

My life is spent in one long effort to escape the commonplaces of existence.
(REDH)



Nikomu innemu bym nie wybaczyła. Tego snucia się od okna do drzwi z wzrokiem szklistym i mrocznym obliczem, tego jęczenia, że codzienna egzystencja to horror - tu słabe machnięcie białej, pięknej dłoni - horror nudy, męczarnia monotonii, udręka ducha i pogoń za wiatrem.
Gdyby oświadczył mi tak ktokolwiek, kto nie jest Sherlockiem, wybuchnęłabym śmiechem pełnym pobłażania; cóż za egzaltacja, ach, jaka smutna przesada. Wywlekłabym zaraz tonę liliowych jednorożców sunących miękko w stronę tęczy z cukru, drobne szczęścia, te cieplutkie commonplaces naszej egzystencji, rowerowe przejażdżki, przytulanie bliskich, najbardziej choćby błahe odkrycia młodego naukowca i malutkie kaczuszki pływające w słońcu na tafli nowohuckiego zalewu. Jakże tak można, tak patetycznie, to jest aż nieangielskie, żeby tak bez ironii, bez dystansu do siebie, bez żartu, bez witu.

Sherlocka Holmesa kocham za to, że on tak może naprawdę, i że nic przy nim nie da się - więc i nie trzeba - udawać.
On by zrozumiał, on to wszystko przerobił. Wie, jak się pije zimnawą herbatę, patrząc tępo w przegrzany po nocy komputer albo gazetę z Madzią, brzozą i narzekaniem na polityków, jak brzmi piąta awantury sąsiadki zza okna w sprawie śmieci sąsiada z klatki obok, co zostaje z rozwlekłych, internetowych dyskusji, w których i tak nikt nic nowego nie mówi, ile razy dziennie wykonywać można te same proste czynności przy zlewie, ile przeczytać artykułów, których abstrakty wydały się interesujące jakieś trzy lata temu, wtedy też pewnie interesujący wydałby się własny powstający esej, od miesiąca otwarty na pulpicie jak biały wyrzut sumienia, wie wreszcie, jak smakują godziny spędzone niby przytomnie przy pracy, gdy tak by się chciało choć przez chwilę mieć do czego użyć obolałego z bezczynności mózgu. Może to on czasem, o czwartej nad ranem, patrzy na moją podłogę i widzi, jak bardzo domaga się szczotki, while my guitar gently weeps.
On nigdy, przenigdy nie będzie mi wciskał "radości z każdego drobiazgu" oraz "satysfakcji z codziennego trudu."
On wie, on rozumie, że cała ta codzienność to - głównie - wyrafinowana i długa tortura.
I może dlatego pewnego wspaniałego dnia wpadł na najbardziej genialną myśl ze wszystkich myśli, jakie kiedykolwiek przyszły mu do głowy: ten biedny Watson też nie powinien tego znosić sam. Zabiorę go ze sobą. Może się na coś przyda.
Dlatego z całego Kanonu najbardziej na świecie kocham A Study in Scarlet. Intryga - słabizna, powieść - wielka nuda okraszona zbyt hojnie mormonami; nic dziwnego, że mało kto decyduje się na adaptację. A sherlockiści, i ta liczba mnoga bynajmniej nie ma za zadanie tylko wstydliwie ukryć mnie w sztucznym tłumie, potrafią ryczeć już od pierwszych linijek i nie przestać aż do końca (choć oczywiście oszukują i kartkują środek). Może to było przy okazji A Study in Pink, kiedy zachwycałam się że pokazali nam wszystkie te pierwsze razy Watsona i Holmesa, pierwsze zgadywanki i pierwszy podziw, pierwszą fascynację i pierwsze żarty, pierwsze zaproszenie, pierwszą kłótnię i pierwsze notatki do przyszłego opowiadania – i porównałam sentymentalną euforię, jaką odczuwają przy tych scenach sherlockiści do tego uczucia, jakie wzbudza pierwszy, oryginalny trailer do „Nowej nadziei”. To jest jak pierwszy dzień wakacji w książkach o szczęśliwych dzieciach i zarazem początek romansu w książkach o szczęśliwych dorosłych, jak „To boldly go where no man has gone before!” i najwspanialszy moment mojego dzieciństwa, chwila, w której Willy Fogg (w powieści zwany Phileasem) rozpoczyna dyskusję o tym, czy da się okrążyć świat w osiemdziesiąt dni. Chwila, w której Sherlock i John odnajdują tę jedną osobę we wszechświecie, która może ich jeszcze uratować. Nie przed wspomnieniami o koszmarze wojny i nie przed niezdrowym trybem życia (czy Elementary mnie czyta?). Przed horrorem nudnej i pustej codzienności.
„Oh, God yes!” – mówi Watson, bo Moffat i Gatiss są genialni i jako jedyni (obok Berta Coulesa) w całej długiej historii Sherlockowych adaptacji porządnie tę postać zrozumieli. Watson nie jest zniszczony przez niepotrzebną wojnę, jego zabija horror dnia powszedniego, w wynajętym pokoju, z blogiem, w którym nie ma nic ciekawego do zapisywania. Watson jak nikt inny rozumie, czym jest koszmar codziennych spacerków po bułki, kiedy tęskni się za smakiem życia na krawędzi.

Nie potrafię więc gniewać się na Holmesa za dramatyczne pozy i wyznania, bo wiem, że wybaczył mu nawet sam Watson. Wybaczył mu wszystko oczywiście dlatego, że Holmes, jak ten rasowy Doktor czy inny kochany Mal Reynolds, wziął go za rękę i wywiózł w TARDIS, jak najdalej od Ziemi, gdzie niczym naprawdę nie trzeba się przejmować, bo rzeczywistość zupełnie nie jest już jak linia, a raczej jak timey-wimey... stuff, z dodatkiem Pigmejów. Co prawda, w wersji Doyle’a brakuje trochę kosmitów, ale od czegóż mamy szalonych profesorów, którzy w imię odzyskania młodości przemieniają się powoli w małpę?
W tym miejscu już słyszę gorące protesty i pełne przekąsu uwagi, o tym, ile poważnych rzeczy dzieje się w tych opowieściach, ile trupów ściele się po drodze, i ile smutków czeka Holmesa i Watsona, gdy nie uda im się uratować co bardziej sympatycznych klientów. Jest wręcz taki topos smutnego, ponurego detektywa, który gorzknieje, bo widział zbyt wiele strasznych rzeczy. Jak to ma się niby wpisać, zapytacie, w ten rozkoszny obrazek „hej przygodo, ruszamy na twoje spotkanie”?
Idealnie – odpowiem. Niczego tak bardzo nie lubię, jak scen, w których Poirot z bardzo groźną i poważną miną, oświadcza, że „nie pochwala morderstwa”, kocham smutne uwagi Sherlocka o tym, ile horrorów kryją w sobie wiejskie, osamotnione domostwa. Najbardziej na świecie lubię monolog o róży, w której melancholijny detektyw w kwiatach poszukuje ostatniej nadziei na dobrą opatrzność. I doceniam wyrzuty sumienia, jakie trapią naszego dumnego Holmesa, gdy przez jego drobne partactwa giną kolejni klienci, nad którymi obiecywał roztoczyć opiekę. Detektywi są smutni i zniszczeni swoim detektywistycznym życiem po to, żebyśmy i my mogli na chwilę przejąć się czymś innym. Przyjemnie jest podumać nad niegodziwością mordercy wraz z jakimś sympatycznym, ponurym detektywem; gdyby przygody nie były nieprzyjemne, nie byłyby w istocie przygodami.

Kryminały, przynajmniej te, które lubię najbardziej, to są przecież także powieści przygodowe, a te od dzieciństwa wtłaczają nam do głowy, że im więcej pozornych przykrości, tym większa prawdziwa zabawa. I tym większa wolność. By wyrwać się na wolność, nie wystarczy po prostu wyjść z domu i uciec. Pamiętacie Froda z początku jego wielkiej opowieści, jak żałował, że nie poszedł z Bilbem? (Tak, słucham ostatnio „Władcy pierścieni” na głodzie.). Jak z miną herosa oświadcza Gandalfowi, że poświęci się i opuści Hobbiton, by nie narażać innych na niebezpieczeństwo, a skrycie nie umie powstrzymać radości, że wreszcie ma pretekst, żeby wybyć z Shire’u? Nie da się uwolnić, jeśli za drzwiami czeka nas jedna wielka próżnia, nuda dopadnie nas tylko ze zdwojoną mocą. Nie ma prawdziwych wyborów, jeśli nikt nie wyznaczy nam opcji, i tylko jeśli będziemy potrafili szczerze uwierzyć, że podróż jest niezbędna, nie przemienimy się w zblazowanego absolwenta koledżu, który z nudów rusza gdzieś do Azji, koniecznie z plecakiem i koniecznie stopem, żeby móc wpisać sobie „gap year” w późniejsze cv.
Zastanawiałam się sporo, czemu w takim razie, skoro rozumiem doskonale i pochwalam szczerze melancholię wielkich detektywów, którzy „widzieli zbyt wiele” i bardzo przekonująco przejmują się misją, tak okropnie wkurza mnie na przykład nazbyt przygnębiony Doktor, a szczególnie – wreszcie coś na czasie – czemu nie umiem zaakceptować nieskończenie smutnego Wallandera. Może to tylko kwestia pewnej przesady, braku właściwych (dla mnie) proporcji między radością tego, że „the game is afoot!” a niezliczonymi okropieństwami, które ta game przynosi, detektywowi i wszystkim wokoło. A może to jednak coś trochę innego. Świat Wallandera to nie jest kolejne wcielenie mitu o bohaterze, który przechodzi inicjację dzięki wielkiej przygodzie. Nie ma tam w ogóle żadnej game, która się rozpoczyna, morderstwo jest samo w sobie czymś zwyczajnym i nader nieatrakcyjnym. To przeciętne zbrodnie i przeciętny, gapowaty policjant. To dlatego Wallander tylko jeszcze głębiej zanurza się w tej codziennej brzydocie i co gorsza wszystkimi swoimi głupimi, „ludzkimi”, błędami, usiłuje mnie tam pogrążyć wraz z sobą. Tym, co zmusza go do tego, by wciąż brnąć dalej i dalej jest, oczywiście, odpowiedzialność, najgorszy wróg każdego podróżnika (obok histeryzujących rodziców, pamiętacie Jackie Tyler?). Holmes odpowiedzialny jest tylko za rozwiązanie zagadki; jeśli się zapomni i w porywie zawodowego entuzjazmu zatruje Watsona oparami toksycznej substancji, to najwyżej jakoś go tam potem przeprosi. Wallander ani na chwilę nie uwalnia się od tej nieznośnej, codziennej odpowiedzialności, w której musi się znaleźć miejsce na wytropienie zabójcy, telefon do córki i rozwieszenie zaległego prania. Wyzwoleniem dla niego byłoby w pierwszym rzędzie, gdyby przynajmniej morderstw los by mu na chwilę oszczędził, żeby zdążył nadrobić te tysiąc innych obowiązków, które jak tona ołowiu trzymają go przy ziemi.
Ale żeby uciec, żeby się uwolnić, trzeba choć trochę za tym tęsknić, choćby w głębi ducha. Tęsknią głównie ci, którzy od początku czują, że trochę od tego wszystkiego odstają. Holmes odstaje na cztery kilometry i nie waha się nas o tym ostentacyjnie informować, na wypadek, gdybyśmy na chwilkę zapomnieli. Wiadomo już, dlaczego ja mu wszystko wybaczam: bo wybacza mu Watson, a ja nie umiem nie stać po stronie Watsona, choćby dlatego, że wiem, że jemu udało się zabrać w tę samą fantastyczną podróż. Trudno o kogoś bardziej wolnego niż Holmes, który z jednej strony doskonale potrafi na życzenie wtopić się w wiktoriański tłum, a z drugiej, jest całkowicie niezależnym, błękitnym i beztroskim ptakiem, który z błogą nonszalancją patrzy na wielkich i maluczkich, sam stworzył sobie zawód, sam wybiera zajęcia, sam rządzi każdą minutą każdego swojego dnia i w każdej chwili może rzucić wszystko, żeby przyjąć zlecenie we Francji. Nie wiążą go konwencje towarzyskie, nie wiąże przymus konwersacji, za nic ma reguły rządzące społecznymi relacjami. I nie dość, że większość tego uchodzi mu na sucho, to jeszcze on sam nawet specjalnie o to nie zabiega. W jego oczach zadanie staje się wystarczającym alibi na wszystko, a uznanie na polu zawodowym może mu zastąpić wszelkie inne gratyfikacje, których tak potrzebujemy od bliskich i bardziej dalekich. I to też jest wspaniała ucieczka. Furda z drobiazgami, do licha z wszystkimi tymi małym i wielkimi trudnościami, które trzeba pokonać, by nasze codzienne życie wśród ludzi było przyjemne, albo do zniesienia. Tym możemy się zająć po powrocie (o ile w ogóle uda się powrócić). Teraz ważne jest tylko, żeby dotrzeć do celu. Nie musimy nawet oglądać widoków po drodze i za to także, jako osoba, która okropnie nie lubi nic zwiedzać, pokochałam kiedyś Sherlocka.

Wiem, że aż się prosi, żeby notkę grzecznie zrównoważyć. Napisać jednak o tych jednorożcach, podkreślić, że gdyby nie porządni towarzysze podróży, to żadnej radości by nasi uciekinierzy nie zaznali. Przypomnieć, że życie to także pranie, że ktoś musi pracować, że wiele z tych prac jest może bardziej pożyteczna niż na ten przykład przemytnictwo Mala albo Hana Solo, że nie wypada dużemu Sherlockiście takich dziecięcych marzeń snuć o podróżach, piratach, przygodach, że a co, gdy brak zadań i gdy przygnębieni, na zjeździe po adrenalinowym haju, znów będziemy snuć się z kąta w kąt, w oparach wrogiej codzienności, że Wallander to przynajmniej praktyczny i bolesny realizm.... No nie, to ostatnie to pewnie Wy mi napiszecie w komentarzach. Mnie przez palce nie przejdzie.

Bo to jest notka o tym, za co kocham Holmesa najbardziej – a kocham go za tę dokładnie wolność, te marzenia, te szczęścia i te sentymenty. Dlatego kiedyś uprzedzona po same uszy do Sherlocka Ritchiego, polubiłam go od pierwszych taktów figlarnej muzyki i od tego powozu toczącego się po londyńskim bruku w samo serce detektywistycznej afery. Potulna obrona codzienności - to będzie przy innej okazji. Dzisiejszą notkę dedykuję wszystkim, którzy też czasem budzą się w buntowniczym nastroju, po prostu dlatego, że znów zadzwonił do drzwi ten sam miły listonosz.
A skoro i tak zaraz grzecznie wrócę ślęczeć jak co dzień nad kolejną stroną doktoratu, posłuchajcie ze mną i westchnijcie, żebym szybko znalazła jakieś dobre zadanie. Nieba i tak nikt nam nie odbierze.



(Kto nie czytał ładnej i informatywnej notki Zwierza w temacie, ten niech koniecznie nadrobi na deser. Bardzo pasuje :) )

11 komentarzy:

cara pisze...

Zwierz wydał ciężkie westchnienie jakie unosi się z jego piersi kiedy czyta takie teksty. No bo jak nie zazdrościć jak ktoś tak umie pisać. No po prostu się nie da nie zazdrościć. Absolutnie rozumiem dlaczego Sherlock kocha Sherlocka i nie lubi Wallandera choć przecież zwierz lubi obu panów - ale twoje argumenty wydają się w jakiś sposób nie do pobicia. Wspaniała notka. Zdecydowanie nie ma się co zastanawiać czy warto ją było popełnić. I zwierz pisze to z głębi serca bo zaczął układać w głowie komentarz zanim doszedł do linku do swojego bloga :)

Sherlock Kittel pisze...

Dziękuję Ci Zwierzu z całego serca, aż mi się ciepło zrobiło :)

Ola pisze...

Myślę, ale może się mylę, że łatwiej być Sherlockiem, gdy ma się panią Hudson do dyspozycji. Tak, wiem, trywializuję, i nie do końca o tym jest notka, ale.

Also, właśnie zorientowałam się, co dokładnie jest tłem twojego bloga. Miałam te mapy w ręku w październiku i właśnie ostatnio o nich rozmyślałam z okazji oglądania brudnego East Endu w latach 50-tych ubiegłego wieku w serialu "Call the Midwife".

Holmes Brett Fan pisze...

Piękna notka. Ja tam kocham Holmesa za to, że można po marudzić sobie "Ten świat jest do bani",a on jeszcze ci zawtóruje, ale także za to bądź co bądź wyrwanie człowieka z tej nudnej i powoli zabijającej egzystencji. Zawsze przecież można wsiąść do autobusu i spróbować dedukować, czy staruszka przed nami była nauczycielką, czy kominiarką [tak się odmienia kominiarza? ;)] A ja osobiście najwięcej zawdzięczam Sherlockowi o nazwisku Brett, bo gdyby nie on pewnie leżałabym w psychiatryku (chociaż i tak 2/3 znajomych i rodziny uważa, że tam powinnam już dawno się znaleźć). Każdego ranka budzę się i zastanawiam "po co żyć?", a wtedy odpowiadam sobie że muszę żyć bo ktoś musi wychwalać jego talenty, rozgłaszać jego imię itd.

Ależ się rozpisałam. I to nie do końca na temat ;P
A co do pani Hudson. Holmes pewnie by umarł z głodu gdyby nie te 3 posiłki dziennie i dobra angielska herbata :) Cóż by począł gdyby nie w The Eligible Bachelor PH nie otworzyła mu nad ranem drzwi? Pani Hudson to ten cichy bohater bez którego Baker Street nie byłoby już takie samo.

Sherlock Kittel pisze...

O, pani Hudson na pewno się przydaje, chociaż Holmes czasem pokazuje, że potrafi być niezależny nawet od niej :) Jedyna naprawdę niepojęta jego cecha to zawsze była dla mnie zdolność do niejedzenia, kiedy tego jedzenia nie trzeba samemu gotować :) Poza tym, w pani Hudson cenię to, że nigdy go nie zatrzymuje, bardzo łatwo jest - będąc taką panią Hudson - zmienić się w tyrana, który dusi tymi swoimi herbatkami i "uważaj na siebie".
@HolmesBrettFan Kocham tę sekwencję z Eligible Bachelor, w ogóle mam wielki sentyment do tego filmu, chociaż sam Brett żałował niektórych ostrzejszych momentów z tego filmu (zwłaszcza wybiegania w koszuli na ulicę), no i rozwiązanie woła o pomstę do jakiejś instancji, która strzeże ludzkiego rozumu. Chyba powinnam o nim kiedyś napisać. Ten nerwowy nocny spacer po Londynie, to jedna z najbliższych mi sekwencji z całej serii Granady...

Holmes Brett Fan pisze...

Napisz, napisz, bo to chyba najbardziej dający mi do myślenia film z całej serii Granady. Zawsze się przy nim rozklejam, bo widać tu słabości Holmesa oraz Brett'a. "My dream is horrible"-Ubustwiam :)

Anonimowy pisze...

Za co naprawdę kocham Sherlockistę? Za takie wpisy! :-)

W moim sercu też jest specjalne miejsce dla "Eligible Bachelor" [i "The Master Blackmailer" i "The Last Vampyre", bo powstały w latach 1992-93, tak ciężkich dla Jeremy'ego]. Ta maleńka pani Hudson, w koszuli nocnej, z warkoczem na ramieniu, siedząca na schodach i czekająca na Holmesa całą noc... Jego pytanie, jej odpowiedź, i potem oboje siedzący w bliskim milczeniu, ona na tych schodach, on na podłodze...

Proszę, bardzo proszę, napisz o tym wszystkim...

Holmes Brett Fan pisze...

Się Sherlockista wpakował.;D Z tej obietnicy już nie ma odwrotu xD

Adeenah pisze...

Chciałam napisać coś mądrego, ale nie umiem. Myślałam, że dzisiaj będę mądrzejsza, ale dzisiaj znowu jest takie samo "dzisiaj" jak wczoraj, więc i mózgu nie przybyło.
Powiem tylko, że gdyby na blogu był tylko ten jeden wpis, jego istnienie byłoby w pełni uzasadnianie.

Sherlock Kittel pisze...

@HolmesBrettFan i Anonimowy i obietnica - to było nieuchronne ("curse your sudden but inevitable betrayal" ;) ), zresztą tu i ówdzie przewijał się i Eligible Bachelor i w ogóle uwagi o filmach. Teraz, kiedy mam sporo materiału z Bending the Willow chyba najwyższy czas jakoś spiąć nerwy i napisać :)
@Anna - :) dziękuję!

Holmes Brett Fan pisze...

Trzymam kciuki ;)