poniedziałek, 3 grudnia 2012

ShKA, 3 grudnia - C jak CHAS!

CHAS
Charles Augustus Milverton - czy można sobie wyobrazić bardziej gorzką czekonotkę?
Dziś będzie zdrowo: 99% kakao.
(Właściwie nigdy tego wcześniej nie robiłam, gdy chodziło o Kanon, ale chyba jednak wypada - uwaga, w notce są sssspoilery dotyczące treści opowiadania, szczególnie pewien obrazek po lewej).



Ponieważ C jest prawie tak wężowe jak S, a Charles Augustus Milverton to najsłynniejszy - obok tajemniczej żmiji ze SPEC - gad Kanonu, poszukiwałam bardzo demonicznej wersji tej litery.
Pierwsze w rezulatatach pokazało się to:
Proszę, nie pozywajcie mnie, featurepics, ja tylko reklamuję Waszą ofertę! 

co uznałam za smutny dowód, że nasza cywilizacja zatraciła ostatnie zdrowe odruchy i zmierza ku rychłemu upadkowi. Nawiązując do pewnego wątku z wczorajszego wpisu, ci, którzy uważali, że węże to są słodkie misie-pysie-przytulanki to już na pewno wyginęli bezpotomnie.


Holmes, w każdym razie, zgoła tak nie uważał.

Rzadko się zdarza, by ktoś nawet w chwili śmierci
nie budził w nas specjalnego współczucia.
Oto i Charles Augustus Milverton
"Do you feel a creeping, shrinking sensation, Watson, when you stand before the serpent in the Zoo and see the slithery, gliding, venomous creatures, with their deadly eyes and wicked, flattened faces?" (CHAS)


"Powiedz, czy kiedy stoisz w zoo przed klatką z węzami i widzisz te oślizgłe, wijące się jadowite stworzenia o oczach, w których czai się śmierć i odpychających płaskich łbach, nie ogarniają cię mimowolne dreszcze"?


Och, rany, jakie to jest dobre! Jakie znakomite wprowadzenie postaci, która zarówno w Holmesie jak i w nas budzi szczególne obrzydzenie. Jedno pytanie i już ton opowiadania robi się nadpodziewanie poważny.

Charles Augustus Milverton to szantażysta, nędzny gad, który kradnie i morduje, ale nigdy własnymi rękami - zawsze rękami swojej zastraszonej ofiary. Do perfekcji nauczył się grać na emocjach, manipulować, wymuszać, grozić. Wyślizguje się sprawiedliwości, bezwzględnie niszczy uwikłanych w bardzo brutalne społeczne konwenanse ludzi, którzy zawinili najczęściej bzdurami, niedyskrecją, porywem emocji. W dzisiejszych czasach większość z tych bezcennych listów przynoszonych przez złośliwe, zdradzieckie pokojówki na nic by się szantażystom nie przydała.
Swoją drogą, trudno oprzeć się refleksji, jak bardzo silna musiała być więź przedstawicieli klas wyższych z ich służbą (kto widział, pewnie przypomni sobie też rozmowę z Parade's End), od lojalności każdej podkuchennej mogła zależeć reputacja - czyli wszystko - ich pracodawców.

Postać ta jest zresztą wzorowana na autentycznej osobie, Charlesie Augustusie Howellu -
Howell namalowany przez Rossettiego
 - który zyskał sobie naprawdę fatalną opinię pracując dla  Dantego Gabriela Rossettiego i Johna Ruskina. I który jeśli przetrwa w pamięci ludzkiej, to prawdopodobnie dzięki temu, że Donald Thomas wcisnął go do jednego ze swoich Holmesowych pastiszów ("pastisz" zamiast "apokryf" używam trochę dlatego, że Thomas zawsze brzmi w moich uszach jak karykatura).

Kim musi być ten Milverton, skoro tak emocjonalna wypowiedź pada z ust naszego brzydzącego się kwiecistymi opisami wielbiciela suchych faktów oraz logiki! Czyżby to Watson bezprawnie przypisał detektywowi barwne słowa, które w rzeczywistości nie przeszłoby przez Sherlockowe gardło? A skąd. Wiadomo, że w rzeczywistości Holmes nie był żadną maszyną i (trust me, I know!) w naszym kalendarzu pojawi się na to wiele różnych dowodów. Sherlockista, który ostatnio rozkoszuje się dwiema uroczo naukowymi książkami o Holmesie i filozofii nie może odmówić sobie powołania się na artykuł Davida Rozemy (Not the Crime but the Man: Charles Augustus Milverton), który to autor zastanawia się nawet, czy właśnie te emocje, które Milverton budzi w Holmesie nie rzucają cienia na jego motywacje i decyzje.
Trzeba bowiem przypomnieć, że nasz detektyw, wściekły i bezradny wobec zgrabnie wyślizgującego się z każdego potrzasku węża, nie potrafi pogodzić się z porażką i uznaje, że rycerzom Jedi też wolno złamać prawo, a nawet i zwykłe zasady przyzwoitości, jeśli czynią to w tak słusznej i szlachetnej sprawie.
Najbardziej urocze wcielenie Bretta-Holmesa.
Escott hydraulik.
Nieprzypadkiem to login (i avatar)
Sherlockisty na gazecie.pl :)
Oto nasz rycerz dotąd niemal bez skazy narusza równowagę Mocy tak brutalnie, że biedny Yoda pewnie aż się zamknął w sobie gdzieś za siedmioma planetami, w układzie Dagobah. Przebiera się za hydraulika Escotta i uwodzi pokojówkę Milvertona, mamiąc ją obietnicą małżeństwa (Holmes! który jak każdy Jedi ślubował czystość dla dobra swojej pracy, bo emocje odebrałyby mu jasność sądów!). Co gorsza, chodziło mu o coś również oburzającego: zaręczyny miały mu ułatwić włamanie do rezydencji szantażysty.
Zawdzięczamy temu jedną z naprawdę cudownych scen odrobinę kontrowersyjnego filmu Granady "The Master Blackmailer" ("You touched my heart!" mówi zdławionym głosem pocałowany Brett-Escott), ale też całe mnóstwo esejów takich jak Rozemy (a także multum tekstów na stronach takich jak sherlockian .net), które poświęcone są pytaniu, czy da się w ogóle tego Holmesa usprawiedliwić. W filmie widać, że po prostu nie jest w najlepszej formie, w opowiadaniu nic - oprócz tej decyzji - na to nie wskazuje. O, czyż wolno nam spojrzeć  na niego łaskawie, bo rzeczona pokojówka miała narzeczonego w zapasie, a przystojny Holmes pewnie dodał tylko rumieńców tamtemu uczuciu? Czyż wybaczymy mu włamanie - WŁAMANIE! - skoro spalił tylko wszystkie kompromitujące listy?

Pora na kolejne z licznych straszliwych wyznań Sherlockisty.
Ja nie tylko usprawiedliwiam Holmesa. I w ogóle nie widzę żadnego etycznego problemu, a samo natrętne podejmowanie tej tematyki trochę mnie irytuje - tyle jest ciekawszych kwestii!
To jedna z moich ulubionych decyzji Sherlocka z całego wielkiego Kanonu, obok zakończeń BLUE i ABBE, w których detektyw ignorując obowiązki wobec policji, decyduje się wypuścić schwytanego gagatka .

Nie wiem, czy to odzywają się pewne wady polskiego wychowania (prawo jest złe, bo nakłada je zaborca, ewentualnie totalitarny oprawca), czy po prostu taki już wrodzony Sherlockiście parszywy a anarchiczny charakter. Fakty są takie, że prawu nie ufam ani trochę, jeszcze mniej ufam tylko niewolniczo praworządnym detektywom, lubię natomiast ogromnie włamywaczy z klasą, co pewnie pamiętacie po notce, w której zachwycałam się praktykami panów Rafflesa i Lupina. Holmes i Watson w przebraniach, z zestawikiem stosownych narzędzi i jeszcze do tego ewidentnie zachwyceni tą nową przygodą to taka radość, która nie pozwala na poważne traktowanie moralistycznych kwęków holmesologów.

No dobra, a dlaczego tak naprawdę uwielbiam CHAS?
Z powodu jednej z moich ulubionych scen z całego wielkiego Kanonu.
Nasi zmęczeni Jedi wrócili z ciemnej strony Mocy, odpoczywają w bazie (patrz literka B z kalendarza). Przychodzi Lestrade, opowiada o dramatycznych wypadkach w domu Milvertona, opisuje parę włamywaczy.

 "That's rather vague," said Sherlock Holmes. "Why, it might be a description of Watson!"

I naprawdę, niech mi nikt nie mówi, że Holmes nie ma poczucia humoru...
Tego dialogu trzeba zresztą posłuchać w wykonaniu Merrisona i Williamsa z BBC-adaptacji Berta Coulesa.
Bo w filmie zakończenie pochodzi z zupełnie innego świata i nie opowiada wcale o Holmesie z Kanonu.
CHAS u Doyle'a sąsiaduje z SIXN, gdzie w zakończeniu również mamy wspaniałą - z zupełnie innych powodów - rozmowę z Lestrade'em, a Holmes triumfalnie odnajduje czarną perłę w rozbitym popiersiu Napoleona. I tak też wygląda SIXN we wspaniałej wręcz ekranizacji Granady.

Niewiele jest tak okrutnych i smutnych scen w całym cyklu Brettów, jak, o tyleż późniejszy, finał "The Master Blackmailer". Holmes kupuje na aukcji rzeźbę z kolekcji Milvertona. Rozbija ją na drobne części - tak jak tamto popiersie - chwilę szuka, coraz bardziej desperacko... Ale takich sztuczek już nie będzie. Te dni odeszły i nie wrócą. Sherlock Holmes - Holmes Bretta, chociaż tyle jeszcze spraw rozwiąże i tyle odniesie sukcesów, musi pogodzić się z faktem, że jako niepokonany detektyw już się skończył, może w tej dokładnie chwili.

Ostrzegałam, że dziś czekonotka będzie gorzka.

Ale znowu wyszła wielgachna! Jutro krótko, za to słodko i wesoło. D. D-omyślacie się, co to będzie?

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Wielgachna notka???!!! Spijam każde słowo i nie wiem, jak to się dzieje, że JUŻ docieram do końca, a więc da capo... bez al fine. :-)

Też kocham Holmesa za jego absolutnie "nieprawomyślne prawnie" decyzje, które umacniają moją wiarę w JUSTICE jako taką i jakiej wielu z nas pożąda. Prawo stoi gdzieś tam na uboczu, umoczone w zależności i naprawdę ślepe. Kocham Sherlocka za i to, że pozwolił umrzeć w spokoju Turnerowi, który zlewa na jego głowę błogosławieństwo, zawsze tak potężnie mnie wzruszające, bo przenoszę je z osoby Holmesa na osobę Jeremy'ego... '-)

Sherlock Kittel pisze...

Czy muszę mówić, że D oczywiście wyszło jeszcze dłuższe ? ;) :)
Dziękuję za piękny komentarz :)

Anonimowy pisze...

There is no such thing as za długa notka! aharper

Niebieska pisze...

Jedno z moich ulubionych opowiadań! Absolutnie cudowne, czytałam je w poczekalni u dentysty i weszłam akurat w momencie, gdy Watson z Sherlockiem zostali zmuszeni do ukrycia się za zasłoną... potem, leżałam na fotelu i cały czas się zastanawiałam co będzie dalej!!!

Gordiana17 pisze...

Sherlockisto, pisz, pisz jak najdłużej!
D jak Doyle? ;)

Ysabell z pracy pisze...

Wczoraj mi się nie wysłał komentarz, to dzisiaj napiszę jeszcze raz przynajmniej z grubsza.

Nigdy mi się Holmes nie wydawał przedstawicielem prawa, raczej to prawo lubił obchodzić -- to się za kogoś przebierze i oszuka innych, to się gdzieś włamie, to upozoruje jakiś pożar... Generalnie SH to była dla mnie postać, która prawo raczej niezbyt szanuje. Sprawiedliwość -- tak, ale z prawem miewa kłopoty.

I o ile zupełnie nie podzielam sympatii do dżentelmenów włamywaczy, to w przypadku Holmesa wydawało mi się zawsze, że on głęboko przeżywa sytuacje, w których sprawiedliwość się nijak nie ma do prawa. I zawsze wolałam jego smutek w CHAS interpretować jako zawód skutecznością i sprawiedliwością prawa, niż jako zranioną miłość własną.

I oczywiście -- dobra notka to długa notka. :)