piątek, 10 lipca 2015

Not dead! O pustym karawanie.




Jeśli znów przyjdzie mi kiedyś dyskutować o tym, że  świat jest projekcją autorstwa złośliwych kosmitów z planety Alpha Centauri, to będę argumentować z historii Sherlocka Holmesa. 



A konkretnie: z historii jego historii. Tylu autorów książek dałoby sobie odciąć rękę i obie nogi, żeby stworzyć postać, której losy wpiszą się gładko w najstarsze, najpotężniejsze mity rządzące zbiorową wyobraźnią ludzkości, ale zarazem będzie to tak dyskretne, tak nienachalne, że nieuczulony czytelnik w ogóle nie zwróci uwagi, i jak młody pelikan łykać będzie z wypiekami na twarzy ekscytującą opowieść, nie wiedząc nawet, dlaczego aż tak go ekscytuje.  Tylu twórców zanosi modły do swoich i cudzych bóstw; inspiracji poszukuje w jesiennych parkach, na dnie szklanek po whisky i w przerażających otchłaniach amerykańskich podręcznikach do pisania powieści. I znajduje kryzys wiary, grypę, kaca oraz książki, przy których czytelnik szlocha, z rozpaczy nad zmarnowanymi drzewami. 

Sir Arthur Conan Doyle również marzył o tym, by napisać coś wielkiego, miał jednak kulę u nogi w postaci detektywistycznych michałków pisanych dla kasy do czasopism. Musiał zamknąć ten temat na tyle stanowczo, żeby nikt nie zawracał mu więcej o to głowy. Machnął więc ledwo trzymającą się kupy historię, żeby tylko w finale móc efektownie zrzucić upierdliwego bohatera z wodospadu, nie przejął się lamentami czytelników, a nawet patrzył na nich z politowaniem, i wrócił do spraw istotnych. Niestety,  bohater jakby nie chciał dać mu spokoju. Najpierw sam Doyle wpadł na pomysł historii, do której potrzebował detektywa, i chociaż zarzekał się, że to "ten jeden raz" i "tylko na jedną noc", to detektyw przeszedł nam niepostrzeżenie ze stanu "nieboszczyk" w stan "zombi z perspektywami"; potem mocniej przycisnęły rachunki, i oto nagle trzeba było szybko dosztukować i zachachmęcić, nabredzić coś o lamach w Tybecie i, o rany, dobra, niech mają tego swojego Holmesa z powrotem. Jak muszą.

Sto lat później do miejsca, w którym Sherlock Holmes runął w przepaść, poświęcając życie w walce ze złem, aby po trzech latach powrócić z martwych, chodzą całe pielgrzymki, a o owych trzech latach Wielkiego Hiatusu powstało przypuszczalnie więcej powieści niż o... Nie. W ogóle nie ma takiego zjawiska, do którego można tę ilość (to jest niepoliczalne) porównać.
Trudno o bardziej frustrujące zjawisko niż kiedy tak potężna w swojej prostocie baśniowo-mityczna historia,  zostaje opowiedziana tak niewiarygodnie byle jak. A kiedy wmieszamy w to wszystko jeszcze przebłyski cudownego talentu Doyle'a, który gdyby tylko się bardziej przyłożył, byłby pewnie w stanie stworzyć nieprześcignione arcydzieła gatunku, a stworzył, niechcący, jedne z najbardziej fascynujących niedoróbek w historii literatury, dostajemy koktajl zupełnie nie do pojęcia - smakuje się go bez końca, z niedowierzaniem, bo nie sposób rozpoznać, z czego w ogóle się składa. Płaczemy nad "best and wisest man I have ever known", chichoczemy nad lamą*, łypiemy na Sherlocka wzrokiem "że też Watson ci ten kit łyka", wyrywamy sobie włosy z głowy nad metodami, jakimi Holmes rzekomo zapewnia przyjacielowi bezpieczeństwo, i zaraz dajemy się porwać nowej przygodzie. I, o matko, jak ten koktajl uderza do głowy.



Kiedy dowiaduję się, że jacyś twórcy ekranizacji porywają się na FINA/EMPT, obserwuję ich poczynania wzrokiem czujnym a wygłodniałym, jak przyczajony tygrys, jak stado jastrzębi, jak Dziesiąteczka**, która usłyszała dźwięk otwieranej lodówki.
Dlatego czekałam na "Empty Hearse" może trochę inaczej niż większość fanów Sherlocka. Odrobinę mniej wypatrywałam tego odcinka jako początku kolejnego sezonu, rozwiązanie cliff-hangera z - doskonałego skądinąd! - finału, a bardziej zależało mi na pewnym szczególnym doświadczeniu, emocjonalnym spełnieniu, którego bardzo rzadko oczekuje się od jakiejkolwiek ekranizacji chłodnych brytyjskich opowiadań o chłodnych detektywach. EMPT jednak jest wyjątkowe. To jest opowiadanie, które cieszy - nie tylko po prostu dlatego, że Holmes jednak żyje, i wrócił, a po drodze był na wsi, w mieście oraz w Budapeszcie. Ono cieszy samą naszą podświadomość, bo dobrze znana historia zatacza krąg, smutek się rozwiewa, rozpoczyna się nowy cykl opowieści, chociaż prawie prawie straciliśmy wiarę. Wypłakaliśmy się, oczyściliśmy, teraz możemy się radować, a Watson znów zajmie swoje miejsce w fotelu przy kominku. Po długiej samotnej zimie nucimy "Here comes the sun", czekając na nowego klienta.

Doyle nie zrobił wiele, żeby ten prosty, ale tak miły efekt wydobyć - ale to jego zamotane, kulawe EMPT ożywa przy najlżejszym dotknięciu. Na dobrą sprawę wystarczy przeczytać je ładnie na głos (najlepiej jeśli jest to głos Douglasa Wilmera), żeby wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce. Jeszcze lepiej je ładnie zekranizować. I EMPT właśnie - w przeciwieństwie do nieszczęsnego "Psa Baskerville'ów" - doczekało się ekranizacji przepięknych. W wersji Granady między FINA a EMPT zmienił się aktor grający Watsona i chociaż wydawałoby się, że nic nie mogłoby bardziej zagrozić naszemu poczuciu spełnienia niż fakt, że Watson lamentujący nad wodospadem to inny facet niż ten Watson, który zostanie pocieszony, wszystko jakoś cudownie gra. Bo Jeremy Brett patrzy na Edwarda Hardwicke'a tak jak nikt już nigdy na nikogo nie spojrzy. Bo Watson po całej tej strasznej rozmowie przykrywa drzemiącego Holmesa kocykiem. Bo na koniec pijemy szampana z panią Hudson, ruszają napisy, a przecież wszystko dopiero się zacznie na nowo. 

W wersji rosyjskiej... o, no to jest nasza słowiańska orgia. Wszystkie wiktoriańskie gorsety zostały w garderobie. Są płacze, są uściski, są dramatyczne sceny na najwyższym c, które w zderzeniu z lodowatym, angielskim pierwozorem wydają się tak cudownie nieskrępowane, że przynoszą aż perwersyjną rozkosz. No nie, Watson i pani Hudson Doyle'a nigdy w życiu odczytywaliby rytualnie pożegnalnego listu od Holmesa, łkając przy tym donośnie; a prawdziwy Holmes nie tylko nie tuliłby ich ciepło, ale przypuszczalnie w ogóle nie zrozumiałby, co wyprawiają i raczej wezwałby pogotowie psychiatryczne. Fi, no bardzo się z tego powodu wstydzimy. Szalenie.



Nie zmierzam do tego, że "Empty Hearse" mnie rozczarowało, bo takiego właśnie spełnienia nie dostałam. Wiedziałam, że go nie dostanę. Wiedziałam od pierwszych plotek o żonie Watsona, od pierwszych wypowiedzi o tym, jak to nie należy uciekać od realistycznie pojętych problemów, że Holmes i Watson nie zawsze tak po prostu mieszkają sobie razem. Od pierwszych scen, w których John się na Sherlocka autentycznie wkurzał, ilekroć nie dawał sobą pomiatać. Tylekroć powtarzałam sobie, że z FINA i EMPT to tak gładko nie pójdzie. Moffatt i Gatiss musieliby całkowicie zmienić koncepcję tej historii, wszystkie detale, wszystkie motywacje, żeby w wersji współczesnej, ze współczesnymi, niezależnymi i równorzędnymi bohaterami nie doszło do bardzo poważnych zgrzytów; życie musiało popłynąć dalej, a baśniowe powitania są w starych baśniach.

Ale gdy obejrzałam odcinek po raz pierwszy, kompletnie nie wiedziałam, co o nim myśleć. Pod tym względem jest niewątpliwie niesłychanie wierny Doyle'owi: to może jeszcze bardziej niepojęty koktajl, po którym sherlockista czuje się zupełnie zdezorientowany, i odurzony jak po miksturze przepisu Wieniczki Jerofiejewa. Jest w tym koktajlu na przykład sporo słodyczy, ale jakoś zupełnie nie tam, gdzie się jej spodziewamy. Między panią Hudson a Watsonem, na przykład. Między Lestrade'em a Sherlockiem. Między Andersonem a całym światem. Jest prąd, nawet dosłownie, bo mamy intrygę, zupełnie jak w EMPT absurdalną, ale największe emocje budzi jakieś dziwne zdarzenie, które dopiero szykuje grunt pod przyszłe perypetie. Kwasów mamy aż nadto, to godne, sprawiedliwe i zrozumiałe. Ale do tego wszystkiego w naszym koktajlu pływa mnóstwo najróżniejszych obiektów, które powinny doprawiać smak, ale w dużym stopniu go dominują. Jest bardzo dużo humoru, humoru na fantastycznym poziomie, migoczą nam błyskotliwe dialogi, śmiejemy się z Sherlocka i Mycrofta, śmiejemy się z Pani Hudson i Watsona, śmiejemy się z jak zawsze trafionych bezbłędnie aluzji do Kanonu i uroczych odwróconych scen, jak wtedy, gdy do Watsona przybywa tajemniczy, zarośnięty dziwak, tym razem z DVD o brytyjskich ptakach, zamiast kanonicznej książki. Wreszcie: śmiejemy się w samej najważniejszej w całej tej historii scenie powrotu i rozpoznania, Sherlock z domalowanym wąsikiem i fatalnym francuskim akcentem (słuchacze Cabin Pressure w tym momencie trochę się nawet tarzają), wkurzony Watson, coraz widoczniejsze obrażenia na twarzy. Wzruszenia nierozładowane śmiechem przełożono nam na sam koniec odcinka, gdzie dwukrotnie każe się Watsonowi powtarzać wielkie słowa z Reichenbach Falls, i tak jak scena z kelnerem, zaręczynami i bójką była może troszkę za bardzo slapstickowa, tak te z kolei robią się prawie-prawie zbyt melodramatyczne.  

I co ja mam myśleć, co ja mam czuć, kiedy na sam koniec Sherlock i John wspominają sytuację na cmentarzu. Z jednej strony, to jest niemal za dużo, nie chcemy, żeby John powtarzał słowa, które tak zapadają w serce po Reichenbach Falls, nie chcemy, żeby je jakoś wytarł, czy zużył. Z drugiej - to jest moment, w którym ujawnia nam się po raz kolejny najwspanialszy przypuszczalnie pomysł scenarzystów. Taki, który  - w przeciwieństwie do tylu innych rzeczy w tym odcinku - dociera do samego sedna FINA i EMPT, uchwytuje to, co w tych opowiadaniach zawsze było najprawdziwsze i najbardziej nieśmiertelne. Po finale drugiego sezonu fandom oszalał od snucia teorii, jak Sherlock sfingował swoją śmierć, a twórcy podkręcali atmosferę zagadkowymi podpowiedziami. Internet pękał w szwach od konkurencyjnych wyjaśnień, powstawały naukowe wywody na temat tego, co byłoby najłatwiej wykonalne, najbardziej prawdopodobne, najspójniejsze. Co znaczyła piłeczka, czemu Watson miał stać tam, gdzie stoi, czy Molly wiedziała. A tymczasem pokolenia sherlockistów słuchały pokornie dyrdymałów kanonicznego Holmesa na temat baritsu i chodzenia w butach przekręconych tył na przód, i nikomu to jakoś bardzo nie przeszkadzało. Bo dla większości sherlockistów to JAK on to zrobił po prostu nie ma większego znaczenia, to tylko rebus na nudny wieczór. Ta zagadka dręczy Andersonów. Wszystkie naprawdę ważne pytania zaczynają się od "dlaczego". Dlaczego nic nie powiedział - pytanie Watsona. I dlaczego wrócił.

Czytałam kiedyś piękną holmesologiczną teorię, że Holmes wrócił z trzyletnich wędrówek po prostu dlatego, że dowiedział się o śmierci żony Watsona, i chciał pocieszyć przyjaciela, przywrócić go jakoś do życia. W "The Empty Hearse" Sherlock wraca dlatego, że John go o to poprosił. "Don't be dead". Oto, jak. Tego nie można było napisać, zagrać, opowiedzieć i niedopowiedzieć piękniej.



I tak oto mimochodem zahaczyliśmy o najtrudniejszą kwestię - niech będzie to może odpowiednik kandyzowanej wisienki, czy oliwki. Z jednej strony te - momentami prześmieszne - liczne wersje "JAK ON TO ZROBIŁ" są niezbędne, żeby wydobyć to, co istotne. Z drugiej jednak, jest to bardzo specyficzna forma fanserwisu, czy może raczej życzliwych kpinek z fanów. Z tych wszystkich debat i koncepcji, z teorii, jakie był w stanie wygenerować tylko umysł głodzony przez dwa długie lata. Z najróżniejszych "shipów", które fanom przyszły do głowy. I z tymi wisienkami, to dopiero nie wiadomo co robić. Trochę nas to oczywiście cieszy, że twórcy do nas mówią, a nawet, że znaleźli nam miejsce w serialu, w uroczej grupie teoriospiskowców Andersona. Ale z takim burzeniem granic zawsze jest jak z przedwczesnym przechodzeniem na ty, gdy jesteśmy dziećmi. Trochę nam imponuje, że jakaś ważna pani pozwala mówić do siebie "hej Krychu", ale trochę się też wstydzimy i krępujemy, a kiedy już przywykniemy, to gdzieś pod skórą czuje się, że ta "Krycha" nie ma już tego splendoru, co "pani profesor von Umstein zu Wetterbach", która była tak ekscytująco niedostępna. Trudno nam już słuchać jej z takim przejęciem. I odrobinkę trudniej zawiesić niewiarę i w pełni wejść w świat serialu, kiedy sami twórcy podkreślają, że to wszystko bajka, którą nam opowiadają, i że wymyślili coś tak, a nie inaczej, bo nigdy nie bylibyśmy dość zadowoleni. Trudno też skupić się na drinku, kiedy pływa w nim i oliwka, i wisienka, i jeszcze parasolka, ogórek, cytrynka, seler i niezidentyfikowane zielsko. Bez przesady z tą zdrową żywnością.

I może dlatego właśnie najbardziej czułam się tak skołowana. Tyle uderzania w najwyższe emocjonalne tony - i tyle może zbyt afekciarskich chwytów i sekwencji. Tyle geniuszu - a zarazem tyle chłodu, który nigdy wcześniej tak mnie w tej wersji Sherlocka nie uderzył. Taka spójna koncepcja - i tak silne wrażenie przeładowania pomysłami. Tyle dowcipu - choć może nie zawsze we właściwych miejscach. Tyle uśmiechania się do widza - ale czasem w momentach, w których chciałabym w ogóle zapomnieć o tym, że tym widzem jestem. Tyle nawiązań do Kanonu, do klasycznych wersji (mamy nawet tego Granadowego szampana na końcu!), a wszystko takie jakieś obce.

Tak, po odcinku od razu wiedziałam, że to nie będzie jedno z tych ukochanych EMPT, które oglądać będę po sto i dwieście razy, bo tak jak wszystkie mity, można je przeżywać w kółko, i wciąż od nowa z tą samą niezmąconą radością. Prawdę powiedziawszy, dopiero wczoraj, przygotowując tę notkę, obejrzałam "The Empty Hearse" po raz drugi.

I, wersja TL; DR, znów tak samo nie wiem, co się stało, ale jestem strasznie pijana. Pewnie przez tego szampana.

---
* Doyle nie widział tego obrazka.
** Dziesiąteczka to jeden z moich kotów, nazwany tak na cześć mojego Doktora, naturalnie. Powinna raczej nazywać się TARDIS, bo ewidentnie jest większa w środku - jest to jedyne możliwe wyjaśnienie tego, jak mieści w sobie tyle jedzenia. Kto ma ochotę poznać Dziesiąteczkę, a także Gottlieba i Ludwikę, tego zapraszam na bezwstydną stronę zwiększającą populację kotów w Internecie. 

3 komentarze:

Gordiana17 pisze...

Właśnie mi uświadomiłaś, że nie widziałam tych odcinków po styczniu 2014... Obejrzałam, jak leciały, obejrzałam potem z DVD i więcej nie. His Last Vow chyba nawet drugi raz nie obejrzałam. Oj, zgasła ma miłość do tego serialu...

ninedin pisze...

Chciałabym się oświadczyć tej notce.

Sherlock Kittel pisze...

@Ninedin notka już zaklepuje salę i wybiera bukiet :)

@Gordiana17
Ja też nie. Ale z tą miłością wyszło inaczej - może się pokłócimy o His Last Vow! ;)