piątek, 16 września 2016

Notka w której nie ma żadnej recenzji, za to jest tabelka, Doktor, House, a także to, o co chodzi w całym tym Sherlocku Holmesie.


U Henryka Manna znalazłam kiedyś definicję tak cudowną, że przytaczam ją o wiele zbyt często. To dramaturg. - mówi ktoś o aspirującym młodym artyście.  - Przecież jeszcze nic nie napisał! - Nie, ale gdyby napisał, to byłby to dramat. No więc Sherlockista, moi drodzy, niewątpliwie jest blogerem, bo gdyby coś pisał, to pewnie Sherlockiana - ale nie jest już, na przykład, recenzentem. Pisuję Wam jeszcze krótkie podsumowania, lakoniczne polecanki albo życzliwe ostrzeżenia na facebookowej stronie Sherlockianów, ale jak mawiają bohaterowie "Zabójczej broni 3", długie recenzje? I'm too old for this shit. Naturalnie nie mam tu na myśli, że coś jest nie tak z formą recenzji albo że w ogóle nie warto ich moim zdaniem pisywać, bo znam mnóstwo takich, które warto, i ludzi, którzy robią to znakomicie - it's not you, it's me, recenzjo, zasługujesz na kogoś lepszego, hej! mam pomysł: zostańmy przyjaciółmi.

Z drugiej strony jednak, czasem, gdy przedzieram się przez tę wielką lawinę sherlockistycznej twórczości, o której wspominałam ostatnio na stronie, jakoś żałuję, że nie piszę tych recenzji, jakoś co i rusz chciałabym Wam o tym i owym powiedzieć. I, upychając myśli w krótkim statusie, który wydalam na pożarcie zasięgom facebooka, pomyślałam wczoraj, że bycie blogerem, nazwijmy to, "w sensie Mannowskim", ma jedną, ogromną zaletę: presja jest naprawdę zerowa. Jesli macie ochotę na jedną z tych notek, w których nie ma żadnej porządnej recenzji, a to jest pięć różnych książek, tabelka innych w zapasie oraz Doktor, House i sens holmesologicznego życia, to zapraszam.





Przesłuchałam w ostatnich miesiącach w sumie pięć różnych SH-książek:

Dust and Shadow Lyndsay Faye 
Detective in Love #1 Suzette Hollingsworth
Sherlock Holmes and the Ruby Elephants Chrisa Jamesa
Mycroft Holmes Kareema Abdula-Jabbara
The Fifth Heart Dana Simmonsa, 

a dziś napoczęłam kolejną, The Murder of Mary Russell, ze sławnej-niesławnej długaśnej już serii Laurie King (jak wielu z Was wie, niby nie przerabiałam wszystkiego, niby pomysł mi sie zasadniczo nie podoba, niby to i tamto, a jakoś z połowę już przeczytałam, męczennica holmesologicznej sprawy ;) ...).

Nawiązując trochę do ostatniego wpisu na sherlockianowej stronie, to aż zabawne, że praktycznie każda z tych 6 książek jest przedstawicielką innego podgatunku czy nurtu w apokryfach i pastiszach, i niemal można sobie zwizualizować tę ogromną tabelę, wrzucać do do właściwych kolumn: najpierw wsadźmy Dust and Shadow do "Holmes i Rozpruwacz", potem omijamy pękatą "Holmes i Dracula", tym razem nic z tego wora nie mamy, ale wciśniemy Fifth Heart do "Holmes inne znane postaci, które nie dorobiły się na razie oddzielnej kolumny, ale noc jest jeszcze młoda", głupotkę Suzette Hollingsworth i Laurie King do "Holmes i jego dziewczyna-detektyw" a Mycrofta Holmesa do "Spin offy I" (w tej samej kolumnie mieszka choćby Moriarty Anthony'ego Horowitza i powieści o Irene Adler; I bo osobiście już sobie naszkicowałam puste "Spin offy II" na przyszłe książki o ukochanym piesku drugiego męża siostry pani Hudson, czegoś możemy się nauczyć od młodych przyjaciół z fandomu Gwiezdnych Wojen). Gdy już mamy kolumny - szukamy wierszy. "Holmes z epoki wierny i klasyczny" (Faye, Simmons, James), "Holmes z epoki nonszalancki" (Hollingsworth), "Holmes niby z epoki, ale troszkę inne miejsce lub czas niż zwykle (Abdul-Jabbar i King), a przydałby się przecież jeszcze tej tabeli trzeci wymiar "narracja", który udzielałby czytelnikom niesłychanie ważnej informacji, czy dana pozycja celuje w "typowego Watsona, był zimny poranek, wiatr łkał w kominie jak dziecko" (Faye, James), czy może w "perspektywę Holmesa ale nie idziemy w bladego żołnierza" (Simmons) czy w ogóle "hej, olać Watsona, mam własne ciekawe postaci z własnym głosem i perspektywą, zobaczysz, będzie fajnie, nie zamykaj od razu, czekaj, nie, obiecuję, naprawdę cieka...[trzask zamykanej książki]...".

A opisuję te niezliczone wiersze i kolumny  troszkę, oczywiście, dla przyjemności - ale troszkę dlatego, że po raz kolejny zadałam sobie pytanie, co przesądza o tym, które z nich ostatecznie zakreślam jako "dobre", a które wywalę z telefonu nie dosłuchawszy do końca.

I chyba są dokładnie dwie takie rzeczy. Obie, jak wszyscy czytelnicy tego bloga doskonale się domyślają, mają coś wspólnego z relacją Holmesa i Watsona, ale zanim przejdziemy do tego dania, jeszcze krótki disclaimer.


Przecież ja jestem jeszcze - trochę, gdzieś tam - normalnym czytelnikiem, nawet kiedy otwieram książkę z SH-świata zachowuję (śladową) poczytalność. Muszę więc zaznaczyć, że stosuję też dwa normalne kryteria: jakość literacka (w sensie przyziemnym i popularnym: potoczysta, żywa, albo chociaż ładna narracja, trzymająca się kupy konstrukcja, ogólna sprawność w kreowaniu w miarę barwnych postaci i nieidiotycznych historii) i pomysł na intrygę. Jeśli jedno i drugie jest nie do zniesienia, to raczej już nic tego nie podźwignie, z "SH and the Ruby Elephants" zostanie mi mgliste wspomnienie, że chyba nie wiem, o co chodzi. Z drugiej strony, na pewno nie rzucę książką pod szafę, jeśli jedno i drugie wylata ponad poziomy - a wylata, na przykład w The Fifth Heart, które chociaż momentami robi się nieznośnie wręcz rozwlekłe (ciekawe, kto zdaniem autora lubi niekończące się uroczyste kolacje amerykańskiej socjety, sami uczestnicy mieli przynajmniej alkohol na złagodzenie cierpień) i znakomicie zrobiłaby mu porządna dieta, ma też mnóstwo fragmentów wręcz wspaniałych, szczególnie na początku.



Jedno kryterium, kiedyś całkiem ważne, przestałam natomiast stosować całkowicie: aluzje. Nie bawi mnie już "trzeba tam wcisnąć perski kapeć, niech przyjdą łobuziaki z Baker Street, puśćmy oko do tych czytelników, którzy pamiętają, że pani Hudson jest Szkotką a Holmes miał się nazywać Sherringford". I nie ekscytują już jak kiedyś piętrowe aluzje do całego SH-świata, fanowskich spekulacji, obyczajów, tradycji, "Holmes ma urodziny w Trzech Króli", żartujemy z Watsona, whatever. No, to może wydawać Wam się dziwne w ustach osoby, która pisuje listy miłosne do twórców Sherlocka BBC, ale sprawa jest prosta: właśnie dlatego, że w "Sherlocku" jest aluzji tak strasznie dużo i tak pięknie bywają czynione, dlatego, że moda ta przeniknęła wszystkie wyroby sherlockopodobne płynące na fali sukcesu BBC (Elementary!), a ja jestem kilka lat starsza i mam w kościach kolejne przesłuchane i obejrzane godziny - właśnie dlatego chyba już mnie to zwyczajnie nie bierze. Coraz częściej za to wkurzam się, widząc, jak serią puszczonych oczek i przefajnionych nawiązań usiłuje się doprawić nudziarską fabułę i postaci o smaku tynku i tektury. Kiedyś byłam łatwiejsza, kiedyś potrafiłam ucieszyć się każdym "the game is afoot" - teraz, gdy game afoot słyszę regularnie, zaczęłam stroić fochy i mieć wymagania.



W zasadzie, wymaganie mam jedno, i zawsze to samo, znane Wam odkąd piszę tę stronę (pierwszy Ritchie, 2010): autorko, autorze, zanim pękniesz z zachwytu nad tym, jak przepięknie rozwinąłeś wątek pietruszki topiącej się w maśle (Kanon! Aluzja! Mryg-mryg, czytelniku!) zrób bazę. A baza: to Holmes i Watson.

Jeśli masz genialny pomysł na Holmesa bez Watsona, Holmesa z Henrym Jamesem (Simmonsie), Holmesa z żoną (King), Holmesa super starego (Chabon, Cullin) albo super młodego (kilka już serii YA), Holmesa z jednorękim jeżem z Kosmosu (do wzięcia, bardzo proszę NIE powoływać się na mnie w roli inspiracji), to on po prostu w punkcie startu nie jest genialny. Z tego można ulepić bardzo piękną książkę (Chabon, Cullin) o czymś trochę innym, albo miłą i uroczą książeczkę dla młodzieży (Andrew Lane), ale nie pozbędziesz się, autorze, autorko, wrażenia, że gdyby twój bohater nazywał się jakoś inaczej, i gdyby wymyć z niej resztki sztafażu, to zmieniłoby się coś istotnego.
Jeśli masz genialny pomysł na Holmesa nawet bez Holmesa, i jesteś bardzo znanym koszykarzem (Abdul-Jabbar) lub bardzo znanym autorem w ogóle, który napisał już jedną SH-książkę pobłogosławioną przez spadkobierców (Horowitz), to owszem, sprzeda się, i ludzie przeczytają, i wypełnisz mi kolumnę "spin offy", ale czemu pisać spin offy, jak można pisać o Holmesie i Watsonie, to ja osobiście, tak Ci, autorze, autorko w sekrecie powiem, raczej nie załapię. Trochę dlatego, że kiedy odrywamy światło reflektorów od tych głównych bohaterów, którzy nam sie znudzili, i upieramy się, by rzucać je wyłącznie na pobocznych, to owszem, często nam się udaje, i nasz przesympatyczny młody Mycroft Holmes faktycznie żyje sobie życiem kompletnie niezaleznym od słynnego brata, ale niestety własnie dlatego mógłby się równie dobrze nazywać Kareem albo Antoni.



Jesli zaś chcesz mi dać, autorko, autorze, moich Holmesa i Watsona, jeśli chcesz, żebym pokochała twoją książkę nie patrząc na intrygę, i na to, czy pamiętałeś, ile jest schodków na Baker Street 221B, to, tak naprawdę, wystarczy mi kilka momentów - jak u Lyndsay Faye. Niby zawsze wiedziałam, o jakie dokładnie momenty mi chodzi, co mnie tak strasznie, nieodwołalnie, na zawsze wciągnęło w świat Holmesa, i nie chce się znudzić, jak aluzje, i nie chce puścić, nie chce się wytrzeć i zblednąć, ale teraz dopiero potrafiłam sobie to wypowiedzieć.


To chwile, kiedy Holmes nie musi robić tego sam.



Sporo zdarza się takich sytuacji w Kanonie, gdy Holmes musi dokonać wyboru dość dramatycznego - złamać prawo, puścić wolno mordercę, dać zabić szantażystę, ukryć kolejnego przestępcę przed policją, by nie złamać mu życia - i za każdym razem przecież wie, co robić, przecież poradziłby sobie znakomicie bez Watsona. A jednak nie musi być z tym sam, więc wszystko jest trochę bardziej do zniesienia. Niekoniecznie łatwiejsze, nie chodzi tylko o potwierdzenie słuszności, chociaż to, jak Holmes szuka w oczach Watsona usprawiedliwienia dla swych działań, i to nie dlatego, że uważa go za przyjaciela, a dlatego, że uważa go za najlepszego i najmądrzejszego człowieka, którego kiedykolwiek poznał, to często są najpiękniejsze momenty Kanonu. Człowiek taki jak Holmes, dorosły, patrzący z tą męczącą, nieznośną przenikliwością zarówno na świat jak i w siebie, prawie zawsze i prawie ze wszystkim jest w istocie sam. Nie każdy ma przy sobie Watsona, dzięki któremu może chociaż na chwilę o tym zapomnieć.

Jest taka scena w "Doktorze Who", w odcinku "Fires of Pompeii", jedna z moich ukochanych chwil w historii wszystkiego, kiedy poznajemy, kim naprawdę jest Donna Noble. Donna to kobieta, która podejdzie do Doktora i powie, że zrobią to razem, że nie musi być z tym sam. I naprawdę nie był, ani wtedy ani już nigdy potem - dopóki jej nie stracił.




I jest tylko jedna rzecz ważniejsza od tego, żeby Holmes nie musiał być sam, kiedy wypuszcza morderców i włamuje się do domów złych ludzi. Żeby nie musiał być sam z pyszną kolacją pani Hudson. Z melodią z koncertu, która tak bardzo mu się spodobała, że ma ochotę ją nucić albo zarzępolić na skrzypcach. W strasznie śmiesznej rozmowie z oburzonym facetem, który zatrudnił się do przepisywania encyklopedii dzięki rudym włosom. Wszystko to jest przecież pyszne i ładne i śmieszne bez Watsona, wszystko można i wszystko się da. Tylko lepiej jest nie musieć.

Autorko, autorze, jeśli to czujesz, to potrafisz mi pokazać, to nieskończone ciepło kolacji przy Baker Street 221B, najcodzienniejszą radość z wymienionych żartów, szelmowskich spojrzeń, wspólnie odczytanej gazety, to całą, naprawdę całą resztę Holmesowego świata możemy już spokojnie negocjować. Jeśli zaś Twój Holmes ma przez całą książkę samotnie użerać się z jęczybulącym Henrym Jamesem, to, oczywiście, dam radę, ale wolałabym nie musieć.



Myślę, że jest dokładnie jedna rzecz, która łączy wszystko, co tak naprawdę pokochałam z całej wielkiej tabeli SH-książek i filmów i gier, z wszystkich, najprzeróżniejszych komórek, wszystkich kombinacji. Myśl, że Holmes i Watson, oddzielnie, byliby tylko ludźmi. Może nawet "aż ludźmi", Holmes: aż bardzo wybitnym detektywem, Watson: aż dobrym Anglikiem, lekarzem i mężem (może nawet ojcem). Razem - są jednym z naszych najukochańszych mitów, nieśmiertelni, wieczni jak ta trawa.


Here dwell together still two men of note; Who never lived and so can never die: How very near the seem, yet how remote... pisał Vincent Starrett w tym nieskończenie pięknym wojennym wierszu o mitycznym Eighteen ninety-five. England is England yet, for all our fears - Only the things the heart believes are true. Ten wiersz też bardzo lubię cytować, wszyscy sherlockiści mają ten narów. I nigdy nie zapomnę, jak obejrzałam finał ostatniego, tak okropnie nieudanego sezonu "House'a", najbardziej nieoficjalnej adaptacji Doyle'a, ten finał, który tak się nie podobał, z tym naiwnym zakończeniem, jak to, nikt nie umarł, gdzie jakaś bezlitosna prawda, znak firmowy serialu, w którym wszyscy mieli kłamać i umierać, gdzie twarda rzeczywistość, jak to tak: House i Wilson razem na motorach, cóż za kicz, cóż za słodzik. Pomyślałam wtedy, że chociaż ten był może pierwszy, inteligentnych seriali z bardzo błyskotliwymi dialogami o zgorzkniałych geniuszach i rzeczywistości będzie jeszcze milion. Seriali, którym w chwili ostatecznego kryzysu, na sam koniec, po upadku tak głębokim, że niemal wszyscy stracili do niego serce, uda się nagle tak pięknie dotknąć samego sedna mitu, zekranizować wręcz, na jakiś trudny do uchwycenia, pokrętny sposób, najukochańszy wiersz sherlockistów, może już nie będzie. To był po prostu jeden z tych momentów, po których wszystko się wybacza - czymże jest nieudany sezon wobec wieczności?

A Holmes i Watson, na motorach, w dorożce, w taksówce i na statku kosmicznym z jednorękim jeżem, wiem, że już ktoś to pisze, mnie nie oszukacie, Holmes i Watson razem są przecież nieśmiertelni.

Brak komentarzy: