Początek czwartego sezonu nie zachwycił wielu osób, i mnie też nie zachwycił. Ale to nic nie znaczy. Ten odcinek pod wieloma względami nic nie znaczy bez tego, co będzie dalej, i bez tego, co już było, a jeszcze nie wiemy.
Prawie nic w życiu mnie nie zachwyca, nie zachwycają mnie, tak w pełni, tak naprawdę, bez wątpliwości, bez niczego, czego mogłabym się doczepić moje ukochane filmy, książki, epizody, piosenki. Dlatego prawie do wszystkiego podchodzę w specjalnym trybie - trybie "staram się". Daję od siebie, ile potrafię, przymykam oczy, wyjaśniam sobie, dopisuję to, co powiedziane zostało byle jak, patrzę przez palce na delikatną tandetę, wmawiam sobie, że kiczu nie było, nawet jeśli nie dałam rady się nie skrzywić. Mam z tego wszystkiego mnóstwo przyjemności i mnóstwo małych, może trochę fałszywych, ale jakże miłych estetycznych uniesień, a kiedy czasem, raz na te tysiące prób coś zmusi mnie do wejścia w tryb "nie muszę się starać", rzucam wszystko i po prostu się zakochuję, z wszystkimi rozkosznymi tego objawami, niespaniem po nocach i nagłym zrozumieniem dla najstraszliwszych słów z piosenek na czele. Zakochałam się kiedyś w "Hounds of Baskerville" i "Reichenbach Falls" - i od tej pory ja już Sherlocku BBC zakochiwać się nie muszę. Wystarczy mi, jeśli muszę tylko trochę się postarać, żeby przestać widzieć wady. Trzeci - i ten zaczynający się czwarty sezon - cały czas balansują na tej granicy. "Sign of Three" nie umiałam się zachwycić, choćbym nie wiem jak się wysilała. "His Last Vow" pokochałam bez nadmiernych wysiłków.
Natomiast pierwsze odcinki obu tych sezonów są dla mnie, w niesłychanie męczący sposób, idealnie w pół drogi, już kiedy piszę komuś, że bardzo mi się podobało, urywam w połowie i waham, bo przypomina mi się milion drobnych wad i skrzywień, których nie umiałam powstrzymać. Ledwo zaczynam mówić "no wiesz, nie zachwyciło", przypominam sobie momenty, w których, no jak nie zachwyca, jak zachwyca?
Ponieważ bardzo zależy mi na tym, żeby tekst o tym odcinku wypuścić szybko (jak na mnie), zanim cały mój osąd zmieni się wraz z kolejną niedzielą i kolejną serią rozmów, ułatwię sobie zadanie, i zamiast mozolnie wiązać spójny esej (co wyjątkowo utrudniałaby mi chaotyczna struktura odcinka), wyrzucę z siebie punkty (spójny esej będzie po całym sezonie).
SPOILERS AHEAD
1) Struktura i intryga
Struktura miała być strasznie sprytna - cały czas myślimy, że chodzi o jakąś grę Jima, że to Sherlock stara się uciec przed spotkaniem w Samarze, wkręcamy się w sprawę rozbijanych popiersi, a nagle w centrum znów staje Mary. W moich oczach - po prostu nie wyszło, a to, jak wszystko, co nie wyszło w Sherlocku, z powodu nadmiernej ilości pizdrzyków, dekoracji i dodatków. Za dużo jest pobocznych spraw w zabawnej sekwencji. Za dużo jest - być może na razie? - przypadkowości w połączeniu tajemniczej śmierci w samochodzie i rozbitego popiersia, popiersia i Sherlocka, Sherlocka i agenta tropiącego Mary, Sherlocka i wrabianej Love, którą tak dobrze znamy z poprzedniego odcinka, Sherlocka i Amo z pierwszej sceny.
Trochę wygląda to - być może na razie? - jak typowa intryga z telenoweli, w której wszyscy się ostatecznie znają, i jak Miecio zdradza Nikolę z jakąś laską ze sklepu, to ta laska na pewno okaże się siostrą Norberta, stryja szwagra Mieciowego zioma. Obyśmy zatem dowiedzieli się, że jednak jakiś mastermind tym sterował, kto by to miał nie być.
Przydałby się też jakiś konkretny mastermind do wyjaśnienia sprawy przywrócenia Jima do żywych i, dzięki temu, uratowania Sherlocka. Należy oczekiwać, że był to ktoś, kto wynajął geniusza-hakera od pieska, i że to będzie miało ręce i nogi, ale na razie to niedopowiedzenie nie służy temu odcinkowi akurat.
Największe wady struktury to ZNOWU brak jednej poukładanej sprawy niekoniecznie koncentrującej się na którymś z głównych bohaterów (a mam wrażenie, że absolutnie wszystkie osoby, z którymi o Sherlocku w życiu rozmawiałam marzą o takim odcinku), i szczególnie pojawiająca się tuż przed dramatycznym zakończeniem przydługa sekwencja o niedookreślonych występkach naszego kryształowego dotąd Johna. Ja bardzo proszę, niech to będzie czemuś służyło... konstrukcyjnie odcinkowi już nie da się pomóc po tej dość absurdalnej i rozbijającej akcję znowu sekwencji, ale sensu można jeszcze temu wątkowi dolać. Bo jeśli brunetka nie próbowała, nie wiem, wyciągać od Johna informacji czy cokolwiek w tym rodzaju, to nieoczekiwany czysto obyczajowy podwątek na tym poziomie odczapności (ani to nie szokuje, ani nie wzrusza, ani nie przejmuje jakoś specjalnie, ani nie mówi nic nowego o bohaterze praktycznie, w ogóle nic nie robi nikomu, bo chyba nie trzeba było Johnowi dokładać traumy?) naprawdę nadaje się do wycięcia bez śladu w wersji DVD.
Największa zaleta to naprawdę dramatyczny finał, który bardzo pięknie składa się z powracającą przez cały odcinek opowieścią o kupcu z Bagdadu.
2) Kanon w odcinku
Jest nierówno. Podejście do Six Napoleons: fantastyczne, świeże, oryginalne, połączenie z Sign of Four fenomenalne, ale już wprowadzenie Toby'ego na fali tego SIGN-entuzjazmu... idiotyczne, prawdę mówiąc. Co ten biedny pies miał wytropić, czy ludzie nie wsiadają do samochodów i nie odjeżdżają? Czy w wieku XXI skaleczony włamywacz pędzi do najbliższej rzeźni, żeby nie wytropił go basset? Serio. No serio. Fajnie, że jest klasyczny bassecik, oczywiście. Fajnie, że Sherlock tak bardzo lubi pieski, i że to ma może tłumaczyć idiotyzm tej sekwencji. I przygotowywać nas na wielkie denouement, o co chodzi z tym pieskiem z dzieciństwa Holmesów. Ale to jeden z tych momentów, kiedy raczej przymykałam oczy.
Zawsze też prawdę mówiąc zachodzę w głowę, czemu oni marnują tyle kanonicznych aluzji na za szybkie, chaotyczne sekwencje pokazujące mnóstwo spraw na raz. Dla mnie jest to po prostu zbyt afekciarskie.
O wiele bardziej podoba mi się coś, co naprawdę podsyca ciekawość - czemu Mycroft ma na lodówce ulotkę z Reigate Square? Czyżbyśmy mieli wyglądać Cunninghamów w kolejnych odcinkach?
Największy żal mam jednak o to, że zmarnowali to, co wyszło im najlepiej. Najwspanialszym - z punktu widzenia maniaka - momentem odcinka jest oczywiście ten, kiedy dowiadujemy się, że Vivian ma na nazwisko Norbury. Wtedy wiemy wszystko, co się stanie, przez te kilkanaście sekund, zlodowaciali, skamieniali, przerażeni czekamy już z absolutną pewnością na to, co nieuchronne. Norbury. Sławna pomyłka kanonicznego Holmesa, tak dla niego bolesna, że prosił, aby zawsze szeptać mu do ucha do słowo, ilekroć zachowuje się zbyt pewnie siebie.
Komuś strasznie zabrakło jednak wrażliwości, kiedy kazał Sherlockowi prosić, aby powtórzył tę klasyczną prośbę w tej wersji wydarzeń. W oryginalnym opowiadaniu, które kończy się wyjątkowo jak na Kanon ciepło i szczęśliwie, nic się nie stało. Sherlock się pomylił, źle ocenił sytuację, zabolała go urażona duma. Nie spowodował, do jasnej cholery, śmierci żony przyjaciela. Jest bardzo wątpliwe, żeby kiedykolwiek zapomniał o tym błędzie. Jest bardzo wątpliwe, żeby przypomnienie o Vivian Norbury kiedykolwiek w czymkolwiek mu pomogło. Twórcy nie zawsze chyba potrafią zrozumieć, jaką postać sami wykreowali - ten Sherlock naprawdę nie jest bezdusznym kawałem kretyna, który potrzebuje tego rodzaju przypomnieć. Rozwińmy to.
3) Sherlock jako postać
Cumberbatch w tym odcinku wyglądał zupełnie jak Capaldi w swoim pierwszym sezonie Doktora - ktoś, kto potrafi rolę zagrać genialnie, dostaje momentami zupełnie kretyńskie rzeczy do grania, z niepojętych powodów. Cumberbatch w chwilach emocji, prawdziwych, ludzkich emocji, do których kanoniczny Holmes był doskonale zdolny, jest cudowny. Cumberbatch w chwilach pracy - ale normalnej pracy, bez niepotrzebnych zupełnie, groteskowo przeszarżowanych momentów haju - jest charyzmatyczny i porywający. Po co mu te idiotyzmy w rodzaju "przypomnijmy widzom, że jest dziwny, niech pomyli imię Lestrade'a". To miłe, że pojawia się Giles, imię Lestrade'a drogie wszystkim sherlockistom, ale to idiotyczne. Holmes nie myli imion swoich przyjaciół. Po prostu nie. Po co mu te idiotyzmy w rodzaju "niech pomyli płeć zmarłego dziecka rodziców w żałobie". Poza wszystkim innym, Holmes nie myli płci ofiary, gdy przeprowadza śledztwo. Serio nie. O ileż lepszy, autentyczniejszy jest chwilę później, kiedy normalnie, po ludzku, wyraża tej rodzinie współczucie. Może pogódźcie się już, twórcy, że napisaliście jednak człowieka, i że to bardzo dobrze.
4) Teraz wszyscy pójdziemy do piekła
Pisałam to wielokrotnie, chociaż doskonale wiedziałam, że niczego podobnego nie dostanę: marzyłam o takim normalnym codziennym odcinku, w którym Sherlock po prostu porządnie rozwiązałby jakąś ciekawą sprawę, bez wielkiej dramy, i bez kłopotów osobistych. To brzmi teraz aż ironicznie.
Ja zresztą bardzo obawiałam się takiego dokładnie rozwiązania, zbyt było to klarowne, że do tego to zmierza - abstrahując już nawet od kanonicznego wdowieństwa Watsona, te pretensjonalne przysięgi, które od razu mi się nie podobały, ta przefajność Mary, którą osobiście nawet szczerze polubiłam, ale sam fakt, że Sherlockowi tak wyraźnie zaczęło na niej personalnie zależeć nawet nie tylko może z uwagi na jej relacje z Watsonem był jak pocałunek śmierci. To coś jak kiedy w filmie czy serialu widzimy jakąś postać w podejrzanie cukierkowej scenie familijnej - nie ma jaśniejszego znaku, że zostało jej do pięciu minut czasu ekranowego życia. Myślę też, że Mary czuła, że w końcu zginie przez tego faceta, który tak pysznie zarzeka się, że ją ocali - może dlatego na koniec każe mu iść do piekła.
Tak czy owak, pójdziemy tam wszyscy, John już tam siedzi, Sherlock musi jeszcze wydobyć się z własnego, żeby iść po przyjaciela, a my zamiast obejrzeć wymarzony codzienny odcinek z fajną sprawą i bezpieczną przystanią przy 221 Baker Street zobaczymy coś takiego, jak przepychanki z Empty Hearse razy kryzys między House'em a Wilsonem po śmierci Amber, i to jeszcze podniesione do kwadratu przez różne inne demoniczne knowania i jakieś mroki i sprawy życia i śmierci wokół.
O matulu, o niewdzięczny 2017 witany z takim wyczekiwaniem, jak bardzo nie chcę tego oglądać.
Kochani twórcy, pierwsze pół godziny tego odcinka, nie licząc może niepotrzebnie histerycznego tempa i nadmiaru dekoracji, jest takie przyjemne, naprawdę nie mogliście tego tak zostawić, w przypuszczalnie ostatnim sezonie... Po co Wam były w ogóle te szpiegowskie awantury i wybryki, nie umiecie tego pisać, Doyle spektakularnie nie umiał, szpiegowskie Holmesy są urocze, ale beznadziejne, Christie na przykład też nie umiała, jesteście w znakomitym towarzystwie, i nie ma się czego wstydzić, tylko po prostu to w diabły zostawić... Kanoniczna wierność pod tym względem (musi być Mycroft w rządzie, i w związku z tym fura naiwnych polityczno-agenturalnych intryg) wyszła "Sherlockowi" zupełnie bokiem, przy czym ja piję tu również do powszechnie uwielbianego Skandalu w Belgravii, co zaznaczam, żeby nie było, że boję się niepopularnych opinii.
Ale wiecie co? I tak, cholera, nie mogę się tego piekła w niedzielę doczekać.
12 komentarzy:
Ale tak się czepnę trochę:
Akurat wątku z brunetką (to była brunetka?) podrywającą Johna bym nie skazywał na pożarcie. To może się fajnie rozwinąć, choć niestety obawiam się, że nie tak jak byśmy chcieli, a raczej w stronę kogoś, kto przez Johna dociera do Sherlocka.
W każdym razie te jest Gatiss-Moffat, to puste nie zostanie.
Witam:)
Cieszę się, że znalazłam Twojego bloga.
Teraz już mogę zgodzić się z tym, co napisałaś o The Six Thatchers. Film oglądałam co chwilę pauzując i przewijając do tyłu tak, by zauważyć wszystkie szczegóły, dlatego ogólne wrażenie jakoś mi się "rozmyło" (po czterech godzinach byłam w "lekkim" szoku:) Chciałabym by siąg dalszy okazał się lepszy. Pewną nadzieję wzbudza odpowiedź S. Moffata zapytanego o ulubiony odcinek: "Normally I answer 'A Scandal In Belgravia,' which I kind of think is the best thing I've ever written, but 'The Final Problem' might be edging ahead".
Jeśli chodzi o tamtą kobietę, z którą spotykał się John, to mam wrażenie że ona jeszcze się pojawi, w innej wersji. Nie wiem czy śledziłaś w ubiegłym roku tzw. "setlocka". Osoba będąca obiektem zainteresowania Johna w "The Six Thachers" (a przynajmniej aktorka grająca jej rolę) występuje na zdjęciach z planu (prawdopodobnie w "The Lying Detective") razem z Sherlockem. Ma tam już jednak jasne włosy i okulary, ogólnie odniosłam wrażenie, że sceny z jej udziałem mają rozgrywać się chyba w "pałacu myśli" Holmesa. Istnieje też teoria, że dziewczyna w The Six Thatchres mogła zostać wysłana aby "porwać" gdzieś Johna, tak, jak już to kilka razy miało miejsce w przeszłości:D W każdym razie jest szansa, że twórcy nie zamieścili w serialu wątku zdrady (?) Johna bez przyczyny.
E.
(Spoiler? Na podstawie nieszczęsnego "setlocka" do ostatniego poniedziałku miałam wrażenie, że aktorka, o której pisałam zagra postać lady Frances Carfax) Strój, laska, ta maleńka złota literka "f" na łańcuszku na szyi. Sherlock zachowujący się nie tak jak zwykle. A ona jakby nie była przy nim obecna.
Cały czas oczekiwałam na jakiś wyraźniejszy znak, że Moriarty jest jednak obecny w tym odcinku, że coś wyniknie z tych niezliczonych spraw, którymi zajmował się Holmes. Wszystko nabrałoby sensu. Jakość serialu moim zdaniem wyraźnie się obniżyła od kiedy zabrakło Jima. Wciąż mam nadzieję, że zostanie ożywiony choćby na samym końcu i ujawni się jakaś logika w tym co widzimy. Doyle nie przywrócił go do życia, ale przecież zrobiło to później kilku innych pisarzy, np. John Gardner, a ostatnio Anthony Horowitz.
Inna sprawa, że Toby to nie basset, a bloodhound.
Tutaj tak. Chociaż mógłby być nawet bassetem, u Dole'a to zwykły/niezwykły kundelek. Po prostu bloodhoundy obdarzone są ponoć najlepszym węchem w świecie psów, dlatego go wybrano. Scenka z nim była niemal dosłownie przeniesiona z kanonu (niestety, panom chyba zabrakło pomysłu) Tam również nie okazał się przydatny. Tutaj wszystko zmieniono/ skrócono podobno dlatego, że pies na planie był wystraszony i niepewny. Nie chciał współpracować. Wyraźnie jednak przydałaby się jakaś inna interpretacja tej sceny, bo ona faktycznie nie pasuje do naszych czasów. Symboliczne, głębsze nawiązania do opowiadań są tym, co w tym serialu podoba mi się najbardziej i dlatego jest moim ulubionym. Sorry kochany Brettcie ;), to Cumberbatcha pierwszego ujrzałam (tak się złożyło), on zawsze jest Sherlockiem, a ty zawsze będziesz Holmesem (mój sposób na jednoczesne takie samo uwielbienie dla obu panów, uzyskuję Sherlocka Holmesa w dwóch osobach).
Dlaczego w tym odcinku Holmes rozwiązuje sprawę zabójstwa i przy niej odkrywa kolejną, która AKURAT doprowadza go do Mary i jej przeszłości? Przypadek? Czy gdzieś już było coś takiego w kanonie?
Pytam, bo niestety nie pamiętam zbyt dobrze wszystkich opowiadań.
Co do basseta/bloodhounda, to macie oczywiście rację; raz, że ja mylę rasy, bo basset to w sumie taki troszkę mniejszy bloodhound z wyglądu, a dwa, że w adaptacjach, a zwłaszcza w ostatniej grze się pojawia prawie zawsze taki kłapciasty właśnie i smutny basset/bloodhound (a jako dziecko tak dobrze kumałam takie rzeczy...), dlatego mówię, że to klasyczne jest.
Co do zbiegu okoliczności w odcinku, to oczywiście jest sporo przypadków w Kanonie, ale fundamentalna różnica jest taka, że w Kanonie praktycznie nic, o ile dobrze w tej chwili sobie przypominam, nie dotyczy osobiście żadnego z bohaterów. No zupełnie nic. Odrobinę osobisty jest pojedynek Sherlocka z Moriartym, ale Moriarty pojawia się tak serio 2 razy i szlus, nie jest żadnym demonicznym duchem Kanonu w ogóle, to jest zupełne zniekształcenie płynące z adaptacji, w których Moriarty jest zawsze. Więc w KAnonie nie ma absolutnie żadnego takiego numeru, że Holmes rozwiązuje sobie beztrosko sprawę, a tu BUM CHODZI O MARY WATSON albo cokolwiek w tym stylu (Mary Watson też prawie się nie pojawia, tylko w SIGN, a poza tym ewentualnie we wprowadzeniu na kilka słów, o tym, że nie żyje to się w ogóle wprost nie dowiadujemy- jest tylko "recent bereavement" Watsona wymienione w EMPT). Natomiast sam fakt, że przypadkiem coś się łączy, to owszem, to się zdarza, intrygi Doyle'a są na ogół znacznie grubszymi nićmi jeszcze szyte niż to, co proponują Moffat i Gatiss - ale akurat w tym odcinku jest naprawdę grubo, dlatego wyzłośliwiam się, że jak w telenoweli, i dlatego mam nadzieję, że coś to połączy; podobnie jak zainteresowały mnie bardzo informacje z planu dotyczące niebezpiecznych związków (?) Watsona. Jeśli to lady Frances Carfax, to bardzo byłoby interesujące.
Wycofuję się z tej Frances. Dziękuję za odpowiedź:)
Bardzo żałuję, że - jak na razie - wydaje się, że nie ma szans, żeby to była Lady Frances... i dziękuję za super komentarze i proszę o jeszcze!
Właśnie takiego podsumowania pierwszego odcinka szukałam. Doskonale oddałaś moje odczucia i nawet wiele dopowiedziałaś - o kilku rzeczach nie myślałam, a teraz wszystko mam już poukładane. Sherlock jest fenomenem, narzekamy, że nie do końca ten pierwszy odcinek wyszedł dobrze, ale nie możemy doczekać się drugiego. Na pewno ten sezon wywoła wiele emocji! :)
W kontekście tego, co nastąpiło później uważam, że tego odcinka mogłoby nie być. Tutaj tak naprawdę chodziło wyłącznie o uśmiercenie Mary, a to mogło nastąpić pomiędzy 3. i 4. sezonem. Wystarczyłoby jej zniknięcie, wściekły John, jakieś aluzje, czy jej duch komentujący zdarzenia w 2. odcinku. Cała ta historia była niepotrzebnym przedłużeniem tego, co już poznaliśmy. Z całego sezonu zachowałabym tylko odcinek 2., który w moim o odczuciu, nawet pomimo ciężkiej atmosfery, jako jedyny był zbliżony jakością do poprzednich odcinków.
Prześlij komentarz