poniedziałek, 1 marca 2010

Jeremy Brett: FINA/EMPT, cz 1.: FINA

Jeśli ktoś z Czytelników oczekuje krótkiej i jednoznacznej odpowiedzi na wspomniane w poprzedniej notce pytanie o to, jak zrobić dobrą ekranizację Holmesa, to Sherlockista służy. Nie, nie będzie wykręcania się i dywagacji, że a bo trudno uchwycić ducha Kanonu a bo tamto, siamto i kim była w końcu Irene Adler. 


Odpowiedzią jest początek tytułu dzisiejszej notki: Jeremy Brett.


A na ewentualne dalsze pytanie o to, dlaczego właśnie Jeremy Brett odpowiada naturalnie druga część tytułu. Jeremy Brett - bo "Final Problem" i "Empty House". Równie dobrze poradziłby sobie w tej roli (prawie*) każdy inny tytuł ekranizacji z legendarnej serii Granady - i Sherlockista nie zamierza kryć się z planem, by tak właśnie po kolei owymi tytułami tu odpowiadać. Sherlockista jest bowiem Jeremy'ego Bretta już nie wielbicielem, ale zgoła szalikowcem i w tym miejscu pozwoli sobie podlinkować swój pierwszy sherlockistyczny blogowy wpis ze starego, prywatnego bloga. Nie tylko dlatego, że w notce tej opowiedział o początkach swojego niezwykle ognistego z Brettem romansu, ale również z uwagi na różne o Bretcie informacje i spostrzeżenia, których nie chciałby tu powtarzać z uwagi na "stałych klientów" wśród swoich Czytelników:

Skoro odpowiedź na pytania i wprowadzenie w Brettologię stosowaną ma już Sherlockista załatwione, pozostaje mu oddać się rekreacyjnej części notki i napisać słów parę o ekranizacjach opowiadań, które z całego cyklu o Holmesie miały największego pecha.


FINA - bohaterska śmierć bohatera w starciu z jego największym wrogiem, wymarzony punkt kulminacyjny każdej epickiej historii. EMPT - triumfalny powrót z zaświatów, po symbolicznych trzech latach. Takie części opowieści o herosach zawsze czytane są najchętniej, takie strony mają najmocniej pozaginane rogi, a nawet tłuste plamy na marginesach i gdzieniegdzie ślady łez uronionych przez czytelników o co czulszych serduszkach. I te właśnie opowiadania w wykonaniu sir Arthura Conan Doyle'a są najbardziej bylejakie, najbardziej kontrowersyjne, miejscami niezrozumiałe, podejrzane z punktu widzenia logiki i elementarnych psychologicznych intuicji. Szczegółowo o tym, czemu tak się stało i na czym usterki polegają - oraz jak sobie z nimi holmesolodzy radzą - będzie przy innej okazji, bo jest to temat, który pochłonął Ocean Spokojny atramentu i puszczę amazońską papieru. Dziś wystarczy nam wiedzieć, że o ile dobre opowiadanie o Sherlocku, z żywą akcją i ciekawą zagadką nakręcić jest bardzo trudno, o tyle FINA i EMPT same w sobie śnią się zapewne reżyserom po nocy w koszmarach.


A scenarzyści Granady dali radę. Tak, głównie dlatego, że pisali dla Jeremy'ego Bretta - który potrafi zagrać nawet jajko w majonezie tak, że będzie to widok przyprawiający o ciarki na plecach. Również dlatego, że pisali dla Davida Burke'a i Edwarda Hardwicke'a, znakomitych Watsonów Bretta. Z tym pierwszym -  młodszym, żwawszym, (o tyleż bardziej kanonicznym niż niesławny dziadzio Bruce, partner Basila Rathbone'a), godnym zaufania, gdy trzeba upolować śmiertelnie groźnego nakrapianego węża (SPEC)** i równie niezawodnym partnerem w FINA, gdy ściga Sherlocka H. wróg niecętkowany, ale jeszcze groźniejszy i pozostaje tylko uciekać w szwajcarskie Alpy - z tym pierwszym zatem Watsonem połączyła Bretta prawdziwa chemia. I ta chemia właśnie ratuje ekranizację opowiadania, w którym w zasadzie nie ma intrygi. Rozpaczliwej próby scenarzystów, by jakoś wypełnić treścią ogólnikowe wzmianki Doyle'a na temat "ważnej sprawy prowadzonej na zlecenie francuskiego rządu" przez litość nie wspominam. 


Ta chemia jest w twarzy Burke'a, gdy ten słyszy od pani Hudson o niepokojącej wizycie dziwnego, wysokiego dżentelmenta o szarych oczach. Jest w twarzy  Bretta, gdy mówi o planowanej wyprawie na kontynent, wiedząc dobrze, że być może to jego ostatnie dni. Holmes chce je spędzić z Watsonem. Brett chce je spędzić z Burke'iem. Burke jest prostoduszny, żołnierski. Nie opuści Holmesa w kłopotach, bo tak się nie robi. Gdy zobaczy porzuconą laskę i domyśli się, że przyjaciel zginął w czeluści z poruszającą mieszaniną naiwności i rozpaczy będzie go nawoływał, a potem usiądzie i zwyczajnie zapłacze. Brett bije sam siebie na głowę (to dopiero koniec drugiej serii "Adventures..." nikt jeszcze nie wie, na jakie wyżyny i głębie wyprawi się Jeremy w filmach następnych). Holmes trochę się cieszy, że ma okazję zginąć w chwale, w walce z godnym przeciwnikiem, u szczytu kariery - jest to niewątpliwie echo zamysłu Doyle'a, który ponoć śmierć swojego znienawidzonego detektywa wymyślił zainspirowany widokiem efektownego wodospadu Reichenbach*** i starał się zabić go jak najgodniej. Ale pozostaje sobą. Po ludzku przejęty zamachami na swoje życie, ale nieodmiennie afektowany w gestach i w tonie. Wzruszony postawą Watsona, chociaż zarazem bezwzględny w swoich zamiarach. Zadowolony ze swojej przenikliwości, triumfujący - i jednocześnie lekko wystraszony, gdy Moriarty (wspaniały Eric Porter) nachodzi go w jego własnym mieszkaniu. Scena między tymi dwoma, z kanonicznym dialogiem, z nieregularnymi, nieoczekiwanymi akcentami Bretta i jego urywanym oddechem, porywa, chociaż nie pokazuje nawet grama więcej niż Doyle w opowiadaniu. 


Wierność, jak uczą nas psychologowie, nierzadko popłaca. Seria Granady jest często wierna w zupełnie dosłownym, klasycznym, banalnym sensie - jednak rzadko bezmyślnie i rzadko tylko z przyzwyczajenia. Wielkim darem scenarzystów Granady było zachowywanie oryginalnych tekstów i scen wówczas, gdy naprawdę miały one szansę one wybrzmieć, a Brett potrafił podać kanoniczne frazy w kompletnie niespodziewany, a zarazem dziwacznie naturalny sposób. 


Taki kolorowy, jedyny w swoim rodzaju ptak jak Holmes tak właśnie musiał mówić. Takie kosmiczne dźwięki, powarkiwania, krzyki, świsty, wydawać. Burke, przeciwnie, jest przewidywalny, czasem nawet sprawia wrażenie lekko tępawego, ale tego właśnie oczekujemy po "the good doctor". W jego pełnych podziwu oczach Holmes ma się przeglądać, lekkie przygany nigdy nie stają się zbyt stanowcze, a przestrach czy zaskoczenie (jak w scenie ze spotkaniem w pociągu) są lekko przesadzone, tak, by widz mógł się z odczuciami Watsona zidentyfikować, ale zarazem poczuć odrobinkę lepszym. Ilekroć jednak przychodzi nam do głowy, by nadmiernie wywyższać się nad Burke'a-Watsona, wystarczy jedno pełne szacunku i sympatii spojrzenie Holmesa-Bretta, byśmy przypomnieli sobie, gdzie nasze miejsce. O tak, między Brettem a Burke'iem jest prawdziwa chemia.


I dlatego to, co dzieje się między Brettem a Hardwicke'iem wypada nazwać jedynie alchemią.


Ale o tym już w następnym odcinku - EMPT :) 

---
*Ze smutnym wyjątkiem MAZA, który kręcony był w czasie, gdy Brett znów ciężko chorował, w związku z czym scen z samym Holmesem nie ma tam wcale, z wyjątkiem króciutkiej sekwencji z innego filmu. Nie można jednak przemilczeć, że również niektóre inne tytuły Granady budzą - nierzadko uzasadnione - kontrowersje - ale wszelkie zastrzeżenia mam nadzieję sprawiedliwie tu przedstawić.


**Wąż ten co gorsza, wbrew wszelkim prawom biologii, miał uszy!


***Sherlockista słyszał wszelako od osoby, która miała szczęście wodospad ten oglądać na własne oczy, że nie jest to nic szczególnego i niczym się z krajobrazu nie wyróżnia...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Gdyby Sz.Holms nie był postacią fikcyjną to byłby taki jakim go stworzył Brett. Genialny, błyskotliwy umysł. W szczytowej formie, porywczy, pobłażliwy, irytujący, zniecierpliwiony... na haju... ale jak długo da się żyć na wysokich obrotach... człowiek się starzeje, pojawiają się ograniczenia... jak Holms pogodziłby się z ograniczeniami... może by się nie pogodził... genialny umysł... może popełniłby samobójstwo, może pogrążył w narkomanii,a może zwariował... sądzę, że zmiany jakich doświadczał Brett, jego choroba, spokojnie mogłaby być udziałem Holmsa... mania prześladowcza, schizofrenia... zawał... tak jak w "Pięknym umyśle" genialny matematyk pogrąża się w obłędzie.. genialnego detektywa gdyby był człowiekiem, moim zdaniem czekałby podobny koniec... dlatego kreacja Bretta jest wzruszająca... jak widzę postać, aktora, który na początku jest gejzerwm energii, a z czasem staje się wycofany, jego twarz zastyga, oczy bładzą bez celu... żałosne, ale w przełożeniu na role... autentyczne... tak mogło by być... tak musiałby wyglądać Holms, gdyby żył naprawdę...