czwartek, 20 maja 2010

Sherlock intymnie - PLOSH

Tytułowy PLOSH to dla wielu Sherlockistów akronim niemal kanoniczny, jak FINA czy NAVA, a ShK zachęca do pogmerania w podlinkowanych wątkach, albowiem pochodzą one ze zdecydowanie najlepszego holmesologicznego forum i sama ich ilość wskazuje na to, jak ważną rolę odgrywa PLOSH wśród niezliczonych ekranizacji i apokryfów. Nic więc dziwnego, że The Private Life of Sherlock Holmes Billy'ego Wildera wielokrotnie już sam wpychał się do różnych notek Sherlockisty (zwłaszcza gdy dało się pod jakimś pretekstem napomknąć o Robercie Stephensie).
PLOSH to film-cud, film-szczęściarz i film-pechowiec zarazem. Film, który nie ma prawa się nikomu podobać, a jednak podoba się większości ortodoksów, tym samym, którzy nie trawią Downeya, uważają, że Brett był zbyt osobisty, Rathbone miał złego Watsona, Plummer był za stary, Wilmer zbyt wyniosły, Merrison zbyt piskliwy, Gielgud za drętwy a Cushing nijaki i chudy.

PLOSH to film o romansie Holmesa (!), Watson (nienajwspanialszy Colin Blakely) zachowuje się cokolwiek histerycznie (!), całość okrasza targająca za serce muzyka (obrosły już legendą koncert skrzypcowy Miklosa Rozsy) (!), która ponoć zainspirowała Wildera do napisania scenariusza, pełnego uprowadzonych karłów (!), martwych kanarków, potworów z Loch Ness, podstarzałych baletnic (!!), pięknych niemieckich szpiegiń (?) i sentymentalnych bredni.  Jednym słowem: wielki skandal. A jednak... na sam początek, zanim zdążycie się drodzy Czytelnicy zniechęcić i zaprzestać dalszej lektury, Sherlockista spróbuje Was zniewolić tą właśnie słynną muzyką z pomocą Jaschy Heifetza. (Dlaczego jeszcze film Wildera jest wielki, o tym za chwilę.)



Koncert ten miał w zamierzeniu wyrażać zawiłości duszy Sherlocka Holmesa i cel ten osiągnięty został z wielkim sukcesem, a Robert Stephens zagrał Sherlocka równie wspaniale jak Heifetz melodie Rozsy. Jest chłodny i kruchy, flegmatyczny i energiczny, zgorzkniały i romantyczny, pewny siebie i płochliwy, gdy wkracza na tereny, na których nie jest ekspertem (uwaga ta nie dotyczy, co ciekawe, romansów). Stephens, podobnie jak Brett, wygrywając Holmesowe melancholie i manie, grał trochę samego siebie. Nie miał szczęścia.  Gdy otrzymał rolę w filmie Billy'ego Wildera* - rolę, którą, co wierni Czytelnicy tego bloga pewnie pamiętają, miał grać sam Peter O'Toole, czuł się tak, jakby złapał przyjazne bóstwo za nogi. Bóstwo tymczasem okazało się Freddiem z Ulicy Wiązów. Metody Wildera, jak wspominał potem sam Stephens, były trudne do zniesienia i bardziej niż instruowanie aktorów przypominały torturowanie jeńców. Trzecia (z czterech) żona nieżyjącego już Stephensa, Dame Maggie Smith zdradziła w wywiadzie, że doprowadzony do ostateczności aktor usiłował nawet popełnić samobójstwo. Co gorsza, kariera Stephensa mimo tych wszystkich mąk nie nabrała oczekiwanego rozpędu, niedługo później aktor rozpił się i stoczył, a sam film czekał nielepszy los.

Prawie każdy fandom ma swoją legendę o Zaginionym Dziele - wielbiciele Schulza poszukują jego "Mesjasza", prawdziwi fani "Gwiezdnych Wojen" wciąż czekają na "prawdziwe" zakończenie (bo Epizod VI z miśkami rzekomo się nie liczy*), a holmesiści marzą o tym, by ktoś odnalazł powycinane sceny z The Private Life of Sherlock Holmes. Naturalnie każdy film chudnie w montażu i często wychodzi mu to na dobre, jednak PLOSH potraktowany został wyjątkowo okrutnie. Początkowo trwał bodaj trzy i pół godziny i zawierał cztery głóne wątki oraz flashbacki i flashforwardy (uniwersytecka kariera Holmesa i potomkowie Watsona). Zostały z niego dwie przeplecione historie, a i te są pocięte. Nawet scenariusz dostępny w sieci nie jest kompletny - ale można w nim przynajmniej znaleźć jedną cudowną scenę, w której Watson usiłuje się wyprowadzić oraz finał z Lestrade'em, który próbuje namówić Holmesa do podjęcia pewnej sprawy. Krążą pogłoski, jakoby jeszcze jedną scenę i trochę zdjęć z planu wraz ze ścieżką dźwiękową dodano do wydania DVD - Sherlockista nie miał jeszcze funduszy, by to zweryfikować.

To, jak bardzo bolejemy nad utratą zaginionych scen świadczy tylko o tym, jakie dobre jest to, co się ostało. Jak kłuje cierpki i absurdalny humor. Jak rozczula potęga podskórnych emocji, które w tak wzruszający sposób wychodzą z ukrycia w finale. Mimo szarżującego Blakely'ego, zachwyca w tym filmie dynamika relacji Holmesa z Watsonem, który jest - jak i w każdej dobrej ekranizacji być powinien - oparciem, lekarzem, przyjacielem, dostawcą kokainy ;), ale i pisarzem, artystą, człowiekiem z własnym życiem i własnymi wadami. Momentami wykończony ekscesami Holmesa, momentami wściekły, momentami pakujący manatki, choć zawsze niezawodny, wystarczająco inteligentny, żeby być pomocny i wystarczająco wrażliwy, żeby wyczuwać, jak to robić.
A sam Holmes... Wilder, jako holmesolog, chociaż poszalał przy tworzeniu intryg i wątków romansowych, umiał z bolesną celnością wydobyć wszystko, co w tej postaci ważne. Holmes Wildera jest zmanierowanym geniuszem i narkomanem, słabym, nieodpornym na załamania, zamkniętym w sobie ekstrawagantem, który tonie we własnej frustracji, bo ani przestępcy ani kobiety nie dorastają do jego potrzeb i wymagań. Dla Holmesa nie ma w społeczeństwie wiktoriańskim dobrego miejsca. To (uwaga, spojler!) człowiek, którego otacza taka aura absurdu, że starzejąca się rosyjska gwiazda baletu może go wybrać na ojca swoich dzieci, dyrektor cyrku bez żenady poprosi go o odnalezienie sześciu zbiegłych karłów, a Watson będzie na zmianę niańczył jak nieodpowidzialne dziecko i usiłował zamordować. Holmes Wildera jest bez wątpienia wspaniałym detektywem - ale zbyt dobrym, by zająć uwagę badaniem popiołów z fajek czy kradzieżami kanarków a zbyt słabym, by przeniknąć intrygi własnego brata (w roli szarej eminencji Wielkiej Brytanii, Mycrofta, znakomity Christopher Lee). Ma w sobie jakieś tragiczne piętno, które sprawia, że, trawestując słynny slogan Mefistofelesa, dobra pragnąc wiecznie zło czyni - ale to na niego samego spadają wszystkie zła tego owoce. Wszystko mu się udaje, wie wszystko, wszystko potrafi wydedukować i przewidzieć, a wtedy, gdy umiejętności te przydałyby się mu najbardziej, zawodzi, ponosząc sromotną klęskę. A pokazany jest ten Holmes, jak w tytule - intymnie, z nieskończoną czułością i ciepłem, którego Wilderowi zabrakło dla żywych ludzi na planie. Widać Sherlock bardziej potrzebował odrobiny delikatności.
Niewiele jest równie smutnych toposów, jak geniusz, który się myli - a te Holmesiana, które potrafiły Sherlocka pokazać w chwili jego upadku należą do najlepszych. Tak jak PLOSH.

Na koniec wreszcie, chociaż Sherlockista nie poleca oglądania tego poranionego filmu w wersji rozczłonkowanej jeszcze przez youtube'a, lepsze to niż nic :)





---
* Dla Czytelników ceniących źródła ;) - można to wyczytać m. in. tu.
* Disclaimer offtopic: Sherlockista stanowczo NIE należy do osób, które mają jakikolwiek problem z miśkami z szóstki ;)

1 komentarz:

cara pisze...

Właśnie jestem po obejrzeniu PLOSH i tak strasznie dziękuje ci za istnienie tego tekstu. Cały czas oglądałam go niezwykle zachwycona a jednocześnie nie wiedziałam czy mam do tego zachwytu prawo. Przepiękny jest początek (rosyjska baletnica i wszystkie dalsze tego rozwinięcia) cudowne i łamiące serce zakończenie. A przede wszystkim zdałam sobie sprawę jak strasznie dużo dobrego ukradł Moffat Wilderowi. Kto wie czy nie najlepsze.