niedziela, 8 stycznia 2012

"Game of Shadows" - sympatyczny sequel Sherlocka Ritchiego. Recenzja - sort of - Sherlocka - sort of.

"Sympatyczny" to takie pozytywne słowo. Przyjemne. Wesolutkie. Nieinwazyjne. No, takie sympatyczne. A teraz, czy wyobrażacie sobie, żeby komplement taki strzelić Sherlockowi Holmesowi?
No właśnie.
ShK bardzo się starał dać "Grze cieni" szansę. Do pierwszej części Sherlocka Ritchiego ma wręcz sentyment: była dla niego wielkim zaskoczeniem na plus, obejrzał ją w bardzo dramatycznych okolicznościach życiowych, a na dodatek, chociaż planował założenie sherlockistycznego bloga od dawna, to dopiero ten nowy, kinowy, masowo popularny Sherlock przekonał go, że w ogóle ktokolwiek będzie go kiedyś czytał. I tak oto entuzjastyczna wręcz recenzja z jedynki była pierwszym po powitaniu tekstem na Sherlockianach :)
Do końca miał ShK nadzieję, że dwójka, mimo zniechęcających trailerów i pogłosek, też go pozytywnie rozczaruje. No, niestety, nie tym razem.
Downey jest milutki, ma wielkie, sarnie oczy, bardzo jest nam przykro, kiedy go boli albo martwi się o Watsona, no a już zwłaszcza, gdy okazuje się, że taki wspaniały detektyw ma (bardzo liczne) słabostki i boi się wysokich koni. Ogromnie to jest wszystko sympatyczne, ale z postaci, która w pierwszej części miała sporo kanonicznych rysów (szczegóły w zlinkowanej recenzji) zostało skrzyżowanie Chucka Norrisa z klaunem. Niby twórcy podjęli jeszcze jakieś próby nawiązań do tekstów, była nawet garstka cytatów (wiadomość dla Watsona, skrawki dosłownie w dialogach z Moriarty'm), ale nie widać już żadnej spójności w tej postaci. Sherlockista napisałby, że wydaje się okropnie papierowa (aktorstwo Downeya też pozostawiło tym razem sporo do życzenia), ale momentami zastanawiał się, czy ekipa w ogóle zadała sobie trud, by spisywać jakieś scenariusze. Niby dzieje się sporo dramatycznych rzeczy, które powinny Sherlocka obejść osobiście - ale, no właśnie: niby. Niby na początku widzimy Sherlocka w manii, ale po chwili mu przechodzi i jest tym samym luzakiem, co zawsze. Niby rozwiązuje najważniejszą sprawę w karierze, ale dopytuje się co chwila, czy Watson dobrze się bawi, jak gdyby w gruncie rzeczy chodziło jednak o to, by wygrać w pojedynku na fajność z Mary...
Najgorsze jest chyba to, że tego Sherlocka nikt nie szanuje. Nawet pani Hudson pozwala sobie na pyskowanie. Wprawdzie Holmes potrafi wspaniale przywalić, i to dedukując precyzyjnie zachowanie przeciwnika, ale poza tym jest raczej zabawny. Hoduje w domu dżunglę, chodzi wiecznie wyśmodruchany i niedogolony, bez przerwy mu się coś myli,  przymila się do opryskliwego Watsona, tańcuje z Cyganami... Amerykańskie nastolatki na pewno są zachwycone. Sherlockista mniej.

Teoretycznie niżej znajdzie się sporo spoilerów, ale ponieważ większość z tego była w trailerach a trudno spoilować film, który, jak już zostało powiedziane, ma tylko śladowe ilości scenariusza i właściwie żadnych specjalnie zaskakujących elementów, chyba można czytać spokojnie.


Poprzednia część ujęła Sherlockistę od razu - świetną muzyką - i była jak zaproszenie do dobrej zabawy, któremu nie dało się odmówić. Ta, z wszystkimi wybuchami, Irenami, Cyganami, terrorystami, oprychami, ślubami i naparzankami - jest zupełnie nijaka. To żadne zaskoczenie. Filmy są jakieś prawie zawsze dzięki wyrazistym głównym bohaterom, trzymającemu w napięciu konfliktowi lub tajemnicy. Prawie nigdy - z powodu bogatego wyboru płaskich zupełnie postaci, których nie mamy ani kiedy poznać ani się nimi przejąć oraz licznych wybuchających drzew.
Abstrahując od zepsutego zupełnie w sequelu Sherlocka Holmesa, główna wada filmu jest taka: między wszystkimi tymi burdami i strzelaninami nie ma kiedy zbudować spójnej fabuły, wciągającej zagadki, którą Holmes musiałby rozwiązać (inaczej niż pięścią), wielkiego konfliktu, który budziłby narastające emocje bohaterów i nasze (widać ślady po chaotycznych próbach dodania bohaterom rzeczywistych motywacji, ale tu też twórcy przesadzili: może Sherlockowi chodzi trochę o Adler, na pewno o, to, żeby przyimponować Watsonowi, przy okazji go chroniąc, ale też tak w ogóle o to, żeby wygrać pojedynek, no i w sumie warto by było uchronić społeczeństwo przed gadem, a i jeszcze przy okazji pomóc tej fajnej Cygance... - u ACD mamy proste starcie największego z detektywów z Napoleonem Zbrodni i wszyscy przejmują się tym o wiele bardziej).
Sherlockista nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że kręcąc kolejne sceny, twórcy zamiast klecić historię o Holmesie, zadawali sobie pytania w rodzaju: "a co by tu zrobić, żeby było z jajem? może niech Watson pobije się przy kartach? ekstra, nie? A może potańczą? E! Ze sobą potańczą, takie pikantne się zrobi! O, a w pociągu niech Sherlock przebierze się za kobietę, na tym zawsze się śmieją, rany no, Holmes w szmineczce, ale odjazd, popkornem będą prychać na odległość! Tylko Mycroft taki sztywny... może niech się rozbierze!!! Goły Mycroft! Czujecie? Goły! Buahaha!"
A potem naprawdę trudno powiedzieć, czemu właściwie Watson gra w karty zamiast pomagać Sherlockowi i czemu, na litość boską, Mycroft epatuje biedną Mary swoimi wdziękami. Czyżby był aż takim oryginałem i do tego stopnia odwykł od życia towarzyskiego, że nie przyszło mu do głowy włożyć szlafrok? Czemu w takim razie w innych scenach jest czarującym dyplomatą i duszą towarzystwa? Nie zrozumcie Sherlockisty źle, Stephen Fry akurat stanął na wysokości zadania i tak jak wszyscy oczekiwali, cudownie pasuje do swojej roli. Tylko że jego rolą jest bycie kolejnym comic relief, czyli zabawnym gościem dającym nam odpocząć od stresów, które rzekomo rodzi główna linia fabuły. Kto w tym filmie właściwie nie służy za comic relief?
Na szczęście: Moriarty, czyli Jared Harris. Oraz jedna z najbardziej udanych i kanonicznych postaci w Game of Shadows: supersnajper, pułkownik Moran (Paul Anderson). ShK musi przyznać, że czarne charaktery udały się w sequelu nadspodziewanie dobrze. Budzą autentyczną grozę i są bardzo blisko ACD. Spotkanie bohaterów - wprawdzie nie na Baker Street, ale uniwersytet jest do zaakceptowania - należy do lepszych fragmentów filmu, a ich finałowy pojedynek nad wodospadem to już wręcz kawał wspaniałego holmesowego kina. Serio serio. Pewnie także dlatego, że Ritchie pokornie skorzystał w tych akurat partiach z prozy ACD...
Świetnym oryginalnym pomysłem Ritchiego było też wysłanie Profesora do opery. Don Giovanni zawsze fenomenalnie wygląda w kinie i w "Grze cieni" także nie zawodzi.

Niestety, nawet Moriarty'emu przyszło też wystąpić w sekwencji zupełnie groteskowej, z rzeźnickim hakiem (jak wiadomo, scenom tortur musi towarzyszyć dla kontrastu sielska muzyka klasyczna) oraz długim, nużącym pościgiem, w którym burzy się kilka budynków i strzela ze sporych armat. Do ludzi w lesie. I na koniec, pokazuje się subtelnie, że Watson jest jednak przywiązany do Holmesa: robi mu się smutno, gdy przyjaciel prawie umiera.
Sam Watson zresztą jest bardzo dobrze zagrany, ale w tej części mocno już przerysowany. W relacji bohaterów zdecydowanie za dużo jest efektów specjalnych w postaci bójek, kłótni, rywalizacji nawet (!), łez, uwodzenia i przytulania się nago, a za mało esencji: czyli partnerstwa.
O Sim nie ma ShK zbyt wiele do powiedzenia. Ktoś uznał, że  Cyganka będzie elementem cool - i jest, zwłaszcza w wydaniu utalentowanej Noomi Rapace. Co Simza robi poza tym dla rozwoju fabuły/akcji lub bohaterów, trudno powiedzieć. A, dobrze i sprytnie się bije.
Ktoś uznał też, że elementem cool będzie, jeśli Watsonowa Mary (Kelly Reilly) także przyczyni się do powalenia Moriarty'ego, co jest bardzo sympatycznym pomysłem z punktu widzenia ruchu na rzecz pokazywania w kinie kobiet jako ciekawych ludzi, a nie tylko laleczek w opałach. Niestety, jeśli obstawimy Holmesa nie tylko superinteligentną Adler, bitnym, sprytnym i momentami dominującym Watsonem, Cyganką-karateką, ale jeszcze na dodatek asertywną i oblataną w szpiegowskich technikach Mary, to przestaje go być widać. A pamiętajmy, że Downey sam z siebie jest niewysoki...
Podsumowując, ani zwykłym widzom ani sherlockistom nie grozi na tym filmie atak szału, rozpaczy lub śmiechu. W ogóle nic szczególnego się nie wydarzy. Zobaczycie takiego sobie hollywoodzkiego wycierucha z kilkoma błyskami czegoś lepszego. Sherlockista nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pod tymi wszystkimi burdami, żarcikami i gonitwami siedzi o wiele lepszy film, który trzeba by było najpierw ociosać z amerykańskich pomysłów na to, co bawi widownię.
Gdyby twórcy byli zainteresowani, jak to się robi, zawsze mogą obejrzeć z nami Sherlocka BBC: dziś Brytole dostaną "Hounds of Baskerville".
Porównywania obu produkcji raczej Sherlockista nie przewiduje. Byłoby to zupełnie zbędne, a przy tym okrutne.

P.S. Dla śledzących Sherlockianowy spór o Irene (głównie w komentarzach): przeczytajcie głos Ninedin (na stałe podlinkowana z lewej strony ;).

8 komentarzy:

Scorpios pisze...

Mimo tych wszystkich wad, film podoba się jednak "zwyczajnemu" widzowi. "The game of shadows" ma całkiem dobre recenzje i chociaż cała masa Sherlockistów ostro go krytykuje, to społeczności w pamięci zapisuje się jako film, który warto obejrzeć. I miejmy nadzieję, że ktoś z ciekawości sięgnie po książkę.
Szczerze mówiąc, moja przygoda z Holmesem zaczęła się dokładnie rok temu, po obejrzeniu "Sherlocka Holmesa" Ritchiego. Zobaczyłam film z czystej ciekawości, a potem, zaintrygowana, zamówiłam cały Kanon. Kto wie, może nie tylko ja...

Sherlock Kittel pisze...

Ale jedynka była fajna, sama tak pisałam i cieszyłam się między innymi dokładnie z tego powodu: że znajdą się takie osoby jak Ty :) Poprzednia część naprawdę zachęcała do przejrzenia Kanonu/luknięcia na Bretta itp. "Game of Shadows" ma dobre recenzje, bo jako przygodowy film dla młodzieży jest w porządku. Ale jest też jednak słabszy od poprzedniej części nie tylko jako film o Holmesie. Jest na swój sposób ujmujący: sympatyczny, po prostu sympatyczny. Nie odpychający, spektakularnie głupi. Jednak już moi znajomi, którzy w Holmesie zupełnie nie siedzą, orzekli, że nudnawy, bo ma za mało fabuły. Widziałam też recenzję w tym tonie, chociaż gdzieś mi się zgubiła. Jeśli fakt, że Holmes i Watson to takie super już żwawe luzaki naprawdę kogoś jeszcze zachęci, to oczywiście świetnie, cel uświęca środki. Ale mogło być dużo lepiej - mówię to z punktu widzenia jedynki, nie z punktu widzenia jakiegoś sztywniaka ortodoksa.

cara pisze...

Jestem absolutnie zachwycona tą recenzją - dokładnie miałam takie same odczucia. zastanawiałam się czy na moją ocenę nie wpłynął fakt, że tego samego dnia widziałam pierwszy odcinek Sherlocka i film wypadł jeszcze gorzej wypadl przez porównanie. nie mniej zgadzam się, że to sympatyczny film ale nie do końca o Sherlocku.

fandorin pisze...

Komentarz na gorąco (czyli nie minęły jeszcze 42 godziny) Bez bicia przyznam - byłam 2 razy (ten drugi raz, chyba by odczarować złe wspomnienia, albo gorzej ich brak)
Tak jak Sherlockista nie miałam wielkich nadziei co do najnowszej produkcji Ritchiego. Pomimo tego zasiadłam do seansu w holmesowej cyklistówce z zacięciem fana na paliwie BBC. Pierwszy komentarz jaki szepnęła mi w ucho koleżanka to "ej strasznie dużo się biją, nie?" Musiałam przyznać jej rację, o wiele więcej niż w I części ( pomijając już, ze powystrzelali prawie cały arsenał na 5 ludzi uciekających w lesie, nawet mały hansel nie dał im rady, czego już nie skomentuję) Elegancko pozbyto się Irene już po 10 minutach, gratulacje, o dziwo nikt po niej nie płacze, nawet ta mało przekonująca scena na statku z zakrwawioną chusteczką, utwierdziła mnie jak ten scenariuszowy koszmarek spłycił uczucia bohaterów, na korzyść scen napieprzania się karabinami. W połowie filmu zauważyłam u siebie straszną rzecz - nie jestem w stanie wywołać u siebie jakiejkolwiek emocjonalnej reakcji! Bijatyki i strzelaniny wprowadziły mnie w jakieś dziwne odrętwienie (chociaż goły Fry zaburzył na chwilę tę równowagę :D) Btw. jego współpracownik Carruthers, jego nazwisko wywołuje kanoniczny uśmiech na twarzy :P
Ogólnie 'hahahaha hihihihi gulasz z jeża, mały kucyk, Gladstone zabity po raz enty'
Co tam jeszcze było... ah, Holmesowe serducho w końcu dało za wygraną, cóż za scena.
Chyba muszę trochę usystematyzować tą wypowiedź. Napisze więc co było zdecydowanie plusowe. 2 sekwencje: Opera Don Giovanni i ostateczny pojedynek. Majstersztykowo skęcone.
Kilka sympatycznych dialogów, zdecydowanie duo Moriarty i Moran (chociaż jak trafnie Sherlockista zauważył, jak zwykle każdy geniusz psychopata musi słuchać muzyki klasycznej) Było jednak dużo rzeczy, o których wolałabym zapomnieć: tortury hakiem, pościgi w lesie...
Zabrakło tutaj holmesowych dedukcji, przyjaźni Watsona (to nie polegało na tym, że ciagle się na Sherlocka darł, obrażał, odżegnywał, serio!)
I stało się. Wyszłam z kina drugi raz, próbując wykrzesać u siebie choć odrobinę tego jak to się teraz mówi 'fangasmu' no i nic :(
Podpisuję się pod tą recenzją własną krwią i łzami.
No i oczywiście, życzę miłych wrażeń na Psach i Allons-y Alonzo!

Sherlock Kittel pisze...

Fandorin, chyba jesteśmy tą samą osobą ;) :)

Sherlock Kittel pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
ninedin pisze...

Why are you in my head?
ta recenzja mówi dokładnie wszystko to, co ja myslę od wczoraj o tym filmie, naprawdę. It's so accurate it's scary.

Sherlock Kittel pisze...

No, to jeden-jeden za ten tekst o tym, co musi być w FINA :)