Jednym z bardzo licznych powodów do wdzięczności, jakie dał mi Sherlock BBC jest wprowadzenie terminu "czapka z dwoma przodami", który znakomicie zastępuje nie wszystkim jednak cokolwiek mówiącego "deerstalkera". Wiecie już zatem, który to sto osiemdziesiąty czwarty. A liczebniki od 1 do 11 pisane wielką literą nieomylnie zwiastują, oczywiście, Doktora.
Kiedy już zignorujecie ostrzeżenia z lutowego posta i wpadniecie w Whovizm po uszy, sama ta myśl będzie budzić w Was dreszcze: a gdyby tak Doktor zagrał Sherlocka? I gdyby jeszcze nie był to jakiś byle który "też fajny" Doktor, ale jeden z bezsprzecznie największych, ten, który jak dotąd mieszkał w TARDIS najdłużej (siedem lat, 1974-81!) i jeśli sondaże popularności przegrywa, to głównie z Kochanym Dziesiątym (który ma w takich sondażach oczywiste fory)? I nie w byle czym, a w czteroodcinkowej ekranizacji samego "Psa..." z roku 1982, kiedy telewizja nie była już młoda i chwilę później potrafiła dać nam Sherlocki Granady?
Tylko zaraz... czemu właściwie to kosmiczne zdarzenie nie rozdarło struktury wszechświata jak eksplozja TARDIS na orbicie? Czyżby jakaś czasoprzestrzenna szczelina wessała nieuchronną zbiorową eksplozję nerdgazmu, River Song ocenzurowała tony zachwyconych recenzji z powodu spoilerów, a 20 kolejnych produkcji z Holmesem EksDoktorem zostało utajnionych, bo zdaniem Watsona świat nie był na nie gotowy?
Ee... nie do końca.
To znaczy, na forach znajdziecie oczywiście prędzej czy później grupkę twardzieli, którzy do zdarcia gardeł wołać będą, że Tom Baker ma zagrać Sherlocka (latek 78), ale taką grupkę da się znaleźć prawdopodobnie także w sprawie obsadzenia Opry Winfrey w roli Dwunastego Doktora (proszę, nie powtarzajcie tego pomysłu głośno przy ekipie od Elementary, dobrze? oni mają, zdaje się, kłopoty z rozpoznawaniem techniki reductio ad absurdum...).
Długo zastanawiałam się, czemu "Pies..." Bakera to takie paskudne klapsko i cały czas koncentrowałam się przy tym na dwóch pytaniach.
Po pierwsze, czemu fantastyczny Doktor został słabym Sherlockiem?
Po drugie, co to za błąd, który z Bakerowej wierniuteńkiej ekranizacji powieści zrobił jedną wielką brejowatą dłużyznę, strawną z trudem wyłącznie dla ostatnich niezłomnych strażników Kanonu (i cierpliwego centuriona Rory'ego - mam wrażenie, że interferencja fal Doctora i Sherlocka kompletnie wymknęła mi się spod kontroli i pewnie już do końca notki światy te będą się beztrosko sklejać w najmniej przewidywalnych momentach) ?
Na pytanie pierwsze, które zostało sformułowane ogólnie, odpowiedź okazała się szczegółowa, a na drugie - zupełnie na odwrót.
Zacznijmy zatem szczegółowo: jakim cudem ten genialny Doktor:
Oto i On. Ten Doktor. Ten baranek. Ten Szalik. Ten Uśmiech. |
mógł być kiepawym Sherlockiem?
Bardzo brakuje mi tu Zwierzowego talentu do gifów, bo to, co powinno w tym miejscu być, to oczywiście Czwarty, który z tym samym zupełnie idiotycznym i zupełnie rozbrajającym uśmiechem częstuje jakiegoś Daleka żelkami ("Have a jelly baby!").
Jeśli jest jedna własność, która cechuje absolutnie wszystkie jedenaście wcieleń starego Doktora, która należy do samej jego istoty (a mówi to osoba, która w filozofii nigdy szczególnie nie wierzyła w esencjalizm), to jest nią charyzma. A Doktor Czwarty jest charyzmą wcieloną, charyzmą, która wybiega z ekranu, pakuje się nam na kanapę i jeszcze ciska w nas poduszkami.
Większość z nas przyznaje, że ma swojego "właściwego" Doktora i że przyzwyczaić się do innego bywa trudno - ba, czasem nawet nie jest w ogóle łatwo pogodzić się z faktem, że z TARDIS wychodzi jakiś obcy facet i twierdzi, że też jest Timelordem. Tom Baker obwieszcza "I am the Doctor" ujmująco jak prawdziwy angielski dżentelmen i nie musi dodawać żadnego "I AM TALKING", żeby nie pozostawić miejsca na protesty. Choćbyśmy serce i duszę sprzedali innemu, to gdy z TARDIS wyjdzie do nas bezczelny i stanowczy Czwarty, nawet nie ośmielimy się raz skrzywić z niedowierzaniem - bo widać od razu, że ten facet się w tym pudle urodził. I zresztą niewiele prócz TARDIS do szczęścia mu potrzeba. To nie jest spragniony ludzi Dziewiąty, wiecznie samotny Dziesiąty ani Jedenasty stęskniony za Amy, gdy ta tylko mu zniknie z oczu. Kiedy Czwarty zostaje sam, to po prostu, nie tracąc nic z animuszu (Animusz to w zasadzie jego drugie - po Charyzmie - imię), samotnie rusza po kolejne przygody - i wyraźnie świetnie się przy tym bawi. Kto, tak jak większość z młodszych fanów, latami obcował najpierw z Doktorami nowymi, którzy mimo młodzieńczych twarzy wciąż narzekali na starość, kto współczuł im strasznie strasznych wspomnień, wyrzutów sumienia po śmierci towarzyszy, dramatycznych wyborów i tragedii Gallifrey, kto wysłuchał sto razy "I'm sorry" i ze dwadzieścia "I have to die", ten... ten dopiero poznając Czwartego uświadamia sobie w pełni coś, co w nowych seriach nie zawsze jest oczywiste. Być kosmitą, mieć dwa serca, podróżować w czasie i w przestrzeni i załatwiać większość problemów Uniwersum z pomocą jednego śrubokrętu - to jest super frajda. I nie zawsze trzeba za nią jakoś potwornie dużo płacić. A Doktor, chociaż wielu ludziom komplikuje życie, przede wszystkim jednak pomaga. Czwarty to nie jest ktoś, kto bezustannie biczuje się porwanymi dziećmi przyjaciół - on zna swoją wartość i potrafi nawet się zirytować, gdy Brigadier znów ściąga poważnego Gallifreyanina do załatwiania jakichś swoich kłopocików. Największa w tym zasługa, naturalnie, twórców serialu, którzy nie usiłowali wówczas jeszcze nam wmówić - jak dzisiaj - że gość, który n kwadrat razy uratował planetę jest jakimś nieodpowiedzialnym szkodnikiem i powinien się wstydzić.
Trochę, oczywiście, płacić trzeba - nie ma przecież opowieści dla dzieci, w których nigdy nie dzieje się nic złego (mam wrażenie, że osobiście z wiekiem lubię coraz weselsze historie a na starość będę musiała prosić o wycinanie co smutniejszych fragmentów Disneya). Losom Czwartego dramatyzmu zupełnie nie brakuje, ani jemu samemu - powagi. Ale smutki nie przesłonią nam klimatu wielkiej przygody, a rozstania nie odwrócą uwagi od ekscytacji tym, co zaraz jeszcze będzie.
I choć tyle nam mówią, że każdy Doktor jest inny i że postać ma swobodnie zmieniać się wraz z aktorami, to trudno oprzeć się wrażeniu, że to Czwarty właśnie stworzony jest do tego, by być miarą, wzorcem, takim Doktorem z Sevres, do którego każdy inny może być porównywany. Ktoś będzie większym jeszcze ekscentrykiem, gdy przyjdzie do doboru stroju, ale za to uśmiechnie się zupełnie normalnie. Ktoś mniej radosny, ale brak szalika nadrobi selerem w butonierce. Ktoś charyzmę zbuduje na powadze zamiast na błazeństwach i zamiast niesfornej szopy szokować będzie odstającymi uszami. A ktoś inny jeszcze, zamiast częstować żelkami, opowie o tym, jak nie znosi gruszek. I każdy z tych Ktosiów przekona swoją część fanów znacznie bardziej niż Czwarty - ale to Czwarty tylko wszystkiego ma po prostu w sam raz.
Dlatego właśnie hipoteza moja pierwsza była bardzo prosta: nie może być widać Sherlockiem ktoś, kto jest skaczącą ideą Timelorda z Gallifrey. I dopiero, gdy tak ją sformułowałam, uderzyło mnie, jak bardzo jest głupia. Władca czasu? TARDIS? Potwory? Kosmita? Dwa serca? Geniusz? Ekscentryk? Lubi wiernych towarzyszy? A gdyby zamiast "czasu" dać "zbrodni", zamiast "TARDIS" - "dedukcja" zamiast "potworów" - "morderców (oraz szantażystów)", zamiast "Kosmity" - "Maszynę" (tudzież "socjopatę"), z "dwóch serc" skreślić oba, a resztę po prostu zostawić bez zmian (podmieniając tylko w nawiasie czapkę z dwoma przodami pod szaliki i fezy)? Doctor Who jest w istocie jak trochę młodszy jeszcze brat Sherlocka Holmesa, który jeszcze mniej lubi siedzieć w domu i rozmyślać przy fajce, a bardziej uganiać się za bandziorami po galaktykach i wiekach. Jeszcze mniej chce mu się dbać o konwencje i konwenanse i bardziej jeszcze trochę lubi popisywać się z nie zawsze mądrym śmiechem.
Gdyby zatem Tom Charyzma Animusz Baker nie zadał sobie najmniejszego aktorskiego trudu, gdyby - w rok zaledwie po regeneracji Czwartego! - wpadł do mieszkania przy 221 B rozkoszny jak zwykle, z rozwianym barankiem na głowie i szczerząc zęby zaciągnął Watsona do TA... znaczy: do dorożki, to zafundowałby nam trzy minuty szoku i przyzwyczajania i cztery godziny świetnego Sherlocka.
Niestety, ktoś mu chyba powiedział, że tak wcale nie wolno, bo (u boku ostatniego piernika Watsona) pojawił się Tom Baker-Sęp Tetryk...
Czwarty - 20 lat ciężkiej niewoli u Mastera później. Tom Baker - wersja "godny chłodny angielski". I jak ta owieczka mocno wystrzyżony.
Nie chodzi nawet o to, że Baker przeszedł na jakąś ciemną stronę mocy. Raczej wyszedł w ogóle i przysłał nędzny hologram w zamian (do szalonej notki właśnie wdarły się Gwiezdne Wojny, nie wiem, czy zauważyliście). Jego Holmes nie jest mroczny, smutny i zadumany - jak pod tym względem w "Psie..." niezrównany Jeremy Brett (bo nie będzie też notek, w którym o Nim nie będzie żadnej czułej wzmianki). Jest po prostu zupełnie nijaki. Nie pomaga mu oczywiście Watson (Terence Rigby), żywy obraz powolnego nieco w myśli i słowie Anglika, który z niezwruszoną godnością żyje sobie od nazbyt obfitego śniadania z gazetką do poobiedniej szklaneczki, a potem już nie pamięta. Ale co najsmutniejsze i wręcz niebywałe, nie pomaga Bakerowi w ogóle kanoniczny tekst! Uleciała gdzieś charyzma, energię zabił scenariusz, idiotyczny strój (czapa z dwoma, płaszczor...) nie jest już wyrazem niepokornego ducha tylko raczej ignorancji kogoś od kostiumów, no i przez więcej niż pół filmu nie pozwalają mu w ogóle wyjść na chwilę na ekran - a tego Czwarty chyba by po prostu nie przeżył.
Prosta odpowiedź brzmi zatem tak: Doktor był złym Sherlockiem, bo przestał być Doktorem. W dodatku, nie musicie wierzyć mi na słowo, co rzadko się przy podobnych spekulacjach zdarza. Zawsze można obejrzeć "Talons of Weng Chiang", w której to świetnej opowieści Baker gra Sherlocka, tylko gra go jako Doktor właśnie. I nagle wszystko jest na miejscu, chociaż zamiast Watsona kompanką jego jest półdzika Leela, a wrogiem jakaś banda bardzo dziwnych Chińczyków z kosmosu. I wielki szczur z Sumatry. Szalona i wesoła plątanina tajemniczych chińskich pudeł, demonów, kanałów, dorożek, łódek (ile razy pisałam, że nie ma dobrego Sherlocka bez scen na Tamizie?), aluzji i iluzji w życiu nie zrodziłaby się w statecznej mimo wszystko głowie drogiego Sir Arthura, ale Holmesa daje nam wręcz cudownego. Nawet czapa i płaszcz są tu na swoim miejscu: jako kolejne ekscentryczne przebranie. Inteligentne (jak w każdym odcinku) uwagi Doktora, który, naturalnie, pomaga w śledztwie nieudolnej policji, tu na naszych oczach - i w oczach zachwyconych pomocników - zmieniają się w genialne dedukcje. Gwiżdżący kosmita, który wie zawsze o wiele za dużo i jego towarzyszka nieznająca fajek i widelców, mogliby podać ręce Sherlockowi i Johnowi, którzy w genialnym nowym SCAN BBC wybrali się do pałacu królowej z tylko jednym ubraniem.
I chociaż ten groteskowy, młodzieżowy Holmes-Doktor w zamierzeniu miał być pewnie pastiszem, a "Pies...", szacowny i kanoniczny, pokazywać miał Sherlocka "prawdziwego", to wyszło jakoś zupełnie na odwrót.
"Pies..." z Bakerem to najwierniejsza adaptacja Sherlocka, jaką w ogóle kiedykolwiek widziałam. W porównaniu z tym, jak niewolniczo trzymali się autorzy kanonicznych faktów, ekranizacje Granady to luźne impresje. Nie oszczędzili nam ani sekundy długich nudów z tępawym Watsonem na bagnach. Nie zrezygnowali z żadnego szczegółu wodnistych dialogów, jednego buta sir Henry'emu nie podarowali, nie wzbogacili rozwiązania o nic, co mogłoby nas zdziwić (zdziwienie szkodzi na serce), nie przyspieszyli jednego przejazdu powozu. Bezlitośnie wepchnęli nam "Psa..." w postaci czystej, jak gdyby złośliwie, jak gdyby chcieli, żebyśmy przejrzeli na oczy i więcej tej koszmarnej książki na ekranie nie śmieli się domagać. Gdybym zmęczyła była jeszcze i ten koszmarek przed cudownymi Houndsami BBC, to moja euforia z powodu pierwszej w historii wspaniałej adaptacji tej powieści byłaby chyba jeszcze potężniejsza.
No dobrze, ale czemu właściwie, na bogów, taki wierny Sherlock jest nudniejszy niż życie Rory'ego centuriona (jak widać interferencje wyrwały się już poza nawiasy, a ja czuję się coraz bardziej jak Doktor w "Midnight", gdy niewiadomoco zaczyna wyprzedzać moje słowa)?
Myślę, że odpowiedź jest prosta: to ta cholerna dedukcja. Wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała zmierzyć się z tematem - i przeczuwam, że to dopiero pierwszy raz z bardzo wielu.
"Dedukcja i obserwacja" to pierwsze skojarzenie z Holmesem, pierwsze hasło, które pada w tych wszystkich irytujących artykułach pisanych w gazetach przez ludzi, którzy widzieli jedną czy dwie ekranizacje i coś tam pamiętają z dzieciństwa. "Nie ma dedukcji!" - to pierwszy zarzut wobec ekranizacji takich jak Ritchiego. Tymczasem cała ta dedukcja to ściema i mit. Ściema - bo sama dedukcja - rozumowanie gwarantujące przenoszenie prawdziwości, w którym każdy krok musi należeć albo do zbioru aksjomatów albo do zbioru przesłanek albo też wynikać z aksjomatu lub przesłanki na mocy prostych, syntaktycznych (czyli obojętnych na treść) reguł - nie ma zbyt wiele wspólnego z tym, co Sherlock robi. Holmes raczej wynajduje hipotezy, które wyjaśniają szereg szczegółowych obserwacji (ma tatuaż z rybą i dziwną monetę --> musiał być w Chinach). Zwolennicy Peirce'a byliby skłonni nazwać taką technikę abdukcją, holmesolodzy zastanawiają się, ile w tym zwykłej indukcji, a chłodny widz dostrzeże, że to po prostu zdroworozsądkowe, choć wyjątkowo uporządkowane myślenie, czasem od szczegółu do ogółu, czasem na odwrót, prawie nigdy z wykorzystaniem jakichkolwiek ściśle logicznych sztuczek, czego koronnym przykładem jest oczywiście słynna zasada "kiedy wyeliminujesz wszystko to, co niemożliwe, cokolwiek zostanie, jakkolwiek nieprawdopodobne, będzie prawdą". Nie trzeba być panem Spockiem (!!! widzicie, co tu się wyprawia?), żeby zauważyć, że możliwości jest zawsze nieskończenie wiele i nie da się nigdy wyeliminować wszystkich - zawsze intuicyjnie wykrawamy tylko pole możliwości "w miarę możliwych" i "w miarę interesujących", eliminując bez żadnego gadania możliwość, że zbrodnię popełnił niechcący Czwarty, wyrzucając w locie z TARDIS torebkę Jelly babies. A i samo kryterium, co tu jest "możliwością" i co właściwie jest dla nas dobrą "hipotezą" nie ma już w ogóle nic wspólnego z logiką, a bardzo wiele - z pragmatycznymi konwencjami.
Trochę lepiej jest z obserwacją: faktycznie, Holmes wykazuje się niezwykle bystrym okiem i ma nadludzki talent dostrzegania i zapamiętywania szczegółów. Mały kłopot jest taki, że on jeden wie, jakim cudem wypatruje te szczegóły właściwe. Nie da się, fizycznie się nie da, choćbyśmy wierzyli w Sherlocka do utraty tchu, widzieć "wszystkiego na raz" a potem z tego bajzlu wyłowić w odpowiedniej chwili tę jedną znaczącą rysę na trzecim oknie w piątym rzędzie. Od góry. Nie tak działa nasz umysł, który ewolucyjnie przystosowany jest do tego, by z otoczenia wyszukiwać te wyłącznie informacje, które są nam potrzebne do wykonania najliższych kilku zadań.
To jest element magii, a jeśli Holmes tak umie, to znaczy, że jest kosmitą (pewnie o dwóch mózgach) i trzeba się z tym pogodzić, jak zrobili to twórcy Sherlocka BBC (oprócz może biednego Benedicta, który zadręcza się myślą, że można to wszystko tak po prostu sobie wytrenować - nie można!).
Jednym słowem, zarówno sztuka rozumowania Holmesa, jak i jego zdolności obserwacyjne, to są znaki rzeczywistego geniuszu, a Sherlock jako taki wpisuje się w tysiące innych historii - o wybrańcach, czarnoksiężnikach, tych jedynych bohaterach, którzy potrafią coś wyjątkowego, latać, czytać w myślach, obłaskawiać czerwie (! ...to już jest kompletna anarchia), posługiwać się Mocą lub sterować TARDIS i rządzić samym czasem.
To, co ACD zrobił - skutecznie, jak na swoje czasy - to wyjątkowo bystre oko i zdyscyplinowaną, ale zupełnie zwykłą i codzienną inteligencję swojej muzy, doktora Bella, któremu pewnie od czasu do czasu udawało się coś skutecznie zgadnąć, przemienił na papierze zgodnie z wszelkimi regułami rozrywkowej literatury w coś "larger than life". W Nieomylną Metodę, w Sztukę Detektywistyczną, która niby każdemu jest dostępna, ale dziwnym trafem opanował ją jednak tylko Sherlock. Oczywiście, Doyle zrobił to wspaniale. Ale, co doskonale zrozumiał Watson i za co tak okropnie od przyjaciela obrywał, to co ludzie naprawdę chcą czytać, to nie jak Holmes z przesłanek wyprowadza wnioski - ale jak ekscentryczny, tajemniczy i nieludzki geniusz radzi sobie z kolejną przygodą i jak piękna więź łączy go z jego towarzyszem. Cała ta "dedukcja" to tylko gadżet, który wcześniej porównałam do TARDIS Doktora. Gadżet wyjątkowo sprytny, bo nasila złudzenie, że każdy z nas, jeśli trochę się postara, może się z Sherlockiem ścigać, może być prawie-jak-on, a już na pewno może zajść o wiele dalej niż ten biedny Watson, ze swoim wiecznym "that was amazing, Holmes!". Wystarczy przecież trochę uważniej patrzeć, troszkę więcej wyciągać wniosków... Ale w istocie to jest takie samo kłamstwo, jak to, że każdy może zbudować sobie piękną, niebieską szafę, i chwilę później wylądować na Skaro wśród Daleków i za lat trzy tysiące. "Dedukcja" na pewno nie jest żadną Sherlocka istotą. Geniusz, zwłaszcza zaś geniusz w swoim wybranym fachu, nie tyle łowca zbrodni, co zagadek, ale zagadek-przygód, nie zaś łamigłówek, a jednocześnie socjopata, który potrafi pokochać jednego przyjaciela, do tego szczypta ekstrawagancji, upajającej wolności od wszelkich konwencji, dużo poczucia humoru i zajmujące, najlepiej troszkę groteskowe intrygi - oto przepis na dobrego Holmesa. Może być nim diagnosta, Gallifreyanin, którzy przypadkiem zajrzał do Londynu albo niesympatyczny konsultant Scotland Yardu z XXI wieku - ale nigdy nudziarz.
Tymczasem wielu autorów klasycznych adaptacji dało się Doyle'owi całkowicie nabrać. Uwierzyli nie tylko, że "dedukcja" to właśnie Holmesowa istota, ale co gorsza, że te stare już książki wciąż jeszcze "dedukcję" właśnie nam pokażą. Że wystarczy włożyć Holmesowi w usta wypowiedź o lasce doktora Mortimera, żeby widz przed ekranem westchnął z podziwu, uwierzył w geniusz Sherlocka i oglądał dalej. Tymczasem, choć postaci Doyle'a okazały się niezniszczalne jak Dalekowie/Daleki, intrygi opowiadań, a zwłaszcza powieści, z nielicznymi tylko wyjątkami, wzięte dosłownie nie nadają się już do niczego. To wszystko już za mało, żeby zrobić wrażenie na widzu - nie bez powodu BBC upycha po pięć tych historyjek w jednej a w przerwach dorzuca od siebie całe stosy dodatkowych wątków i zwłaszcza okazji, by Holmes mógł się popisać "dedukcją".
Mimo to, "Pies..." Bakera byłby może do uratowania, bo nawet bez jednego tekstu z Kanonu dałoby się pewnie go oglądać, gdyby twórcy postawili na straszną przygodę na bagnach bliżej nieokreślonego dziwaka-geniusza i jego wiernego kompana. Ale tego, oczywiście zrobić się nie dało. Przecież to Sherlock Holmes, wielki deduktor-detektyw. Przecież musi statecznie dumać z fajeczką przy kominku. Przecież Metoda jego to myślenie i logika w fotelu, a nie jakieś tam ganianie po błocie. Nie może się wygłupiać jak bohater dla dzieci. Młodzież i dorośli są przecież ciekawi głównie tego, o co chodzi z tym Psem i jak Holmes doszedł - logicznie! - do rozwiązania zagadki. E tam! Kto naprawdę lubi kryminalne zagadki (a ja je kocham nad życie), ten czyta książki, o których będzie w następnej długiej notce (tak! to jest teaser!). Sherlocka ogląda się dla "wszystkiego innego".
I dlatego, choć wciąż całym sercem wspieram wszelkie inicjatywy pomocy Undershaw, z pewnym takim westchnieniem weszłam na stronę, którą poleciła nam na fanpejdżu jedna z Czytelniczek. "A guide to deduction" to strona, na której gromadzi się nadsyłane przez fanów "wskazówki dla detektywa". W przyszłości może powstanie z nich książka, a projekt ma pomóc nagłośnić sprawę planowanego zniszczenia domu ACD (szczegółowe informacje w tej kwestii były w postach pod etykietą Undershaw). Można się dowiedzieć, jak wygląda noga pływaka i dlaczego, albo po czym poznać but początkującego piłkarza. Sam w sobie jest to oczywiście uroczy i zabawny projekt - choć raczej nie widzę okiem wyobraźni "szkoły detektywów", w której wkuwałoby się sześćset podobnych wskazówek i ewentualnych dwadzieścia tysięcy kolejnych, dotyczących tenisa i dżudo (niczym przyszli czarnoksiężnicy ze szkoły na Roke, uczący się prawdziwych imion każdej części kwiatu czosnku z osobna (anarchia)). Tumbler "A guide to deduction" śledzę i wszystkim polecam, książkę chętnie postawię na półce obok wielkiego Klingera. Ale gdybym miała im podesłać jakąś wskazówkę, to byłaby ona następująca: kto na samą myśl o takich "dedukcjach" jako głównym kluczu do jakiegoś przyszłego ekranowego Sherlocka, profilaktycznie roni łezkę z nudów, ten jest Sherlockistą. Lub kimś bardzo do mnie podobnym.
7 komentarzy:
Egoistycznie zapytam: czy Ty możesz przestać pisać takie świetne wpisy? Potem tylko siedzę przed kompem i płaczę z zazdrości.
Podpisuję się pod pytaniem ninedin...
Akurat Wy naprawdę, ale to naprawdę nie możecie mi pisać takich rzeczy, bo się w sobie zamknę ;) :)
"To jest element magii, a jeśli Holmes tak umie, to znaczy, że jest kosmitą (pewnie o dwóch mózgach)"
Sądząc z tego: "Podczas sprawy nie jem, przeszkadza mi w myśleniu" wychodziłoby,że to prawda, a ten drugi mózg jest zlokalizowany w okolicach układu trawiennego.
Fantastyczny wpis, tak poza tym. Jak kolejka górska.
Cudowny wpis - zwierz także płacze z zazdrości - ile to się naśmiał i nakwiwał głową ze zrozumieniem przy tym wpisie. I jaki on jest cudownie zanurzony w tym naszym świecie gdzie Tardis przelatuje nisko nad Baker street. Och cudeńko.
Właśnie przeczytałam ten rewelacyjny wpis po raz drugi. Tym razem stricte pod kątem dedukcji i dyplomowego reaserchu i muszę przyznać, że mam trochę odmienne zdanie na temat dedukcji. Może to przez to, że jestem dość krótko zakochana w Holmesie (gdzieś od roku dopiero), a może nie wiem od czego... ale ja uważam, że dedukcja jest istotna w tych opowiadaniach. Może nie we wszystkich jest najlepiej pokazana i zdecydowanie nie jest możliwa w realnym życiu - jak wnioskowanie o czym myślał Watson na podstawie jego spojrzeń, ale mimo to (a może właśnie dlatego) mnie to interesuje i to bardzo. Oczywiście Sherlock nie będzie Sherlockiem, nawet gdyby dedukcja była tak świetnie pokazana jak w BBC, bez tej chemii jaka jest między nim a Watsonem, bez tych jego codziennych zachowań i całej tej aury, którą wokół siebie roztacza, ale czasami żałuję, że nie nie jest jakoś lepiej wyciągnięta na wierzch. Nie mówię już tylko o filmach, bo w filmach to można bardzo ładnie pokazać (jak właśnie w Sherlocku BBC). Osobiście żałuję, że ta dedukcja nie jest w żaden sposób pokazana i zaakcentowana w opracowaniach graficznych opowiadań, (chociaż w sumie to ubolewam w ogóle nad opracowaniami graficznymi Sherlocka, bo okładki są obrzydliwe, a ilustracji w ogóle brak). Nie wiem za bardzo jak się ma sprawa z pokazaniem dedukcji w komiksach i nowelach graficznych o Sherlocku, bo w Polsce to raczej nie uraczę czegoś takiego, a jako biedna studentka nie mam kasy, żeby sobie z amazona zamawiać... pozostaje mi tylko internetowy reaserch i modlenie się, żeby mi ta dedykacja ładnie w dyplomie wyszła.
@Niebieska
Zaczęłam sobie wyobrażać, jak Ty mogłabyś przedstawić graficznie dedukcję i aż sobie westchnęłam :)
W jednym na pewno się zgadzamy: to, jak zazwyczaj jest pokazywana, jest niesatysfakcjonujące. Właściwie zgadzamy się też do tego, że jest ważna. Ja ją traktuję trochę jak supermoc Holmesa, taki słabo wiarygodny gadżet, który jednak - ponieważ jest zdolnością intelektualną - szczególnie wpływa na charakter i postrzeganie postaci. Coś jak umiejętność skakania po budynkach przy pomocy pajęczyny, tylko bardziej atrakcyjne, bo wiadomo, że mózg jest najbardziej seksi - i najsilniej, tak "wewnętrznie" określa postać. Dzięki umiejętności genialnej dedukcji Holmes jest na przykład lepszą postacią niż Spock (żeby nie było, kocham Spocka nad życie, ale jednak to są Sherlockiana a nie Spockiana ;) ) - u Spocka umiłowanie logiki i wybitny intelekt pozostaje trochę w takiej warstwie deklaratywnej. Często orzeka, że coś jest nielogiczne, a coś jest, często się o nim mówi, że jest strasznie mądry, ale trudno się w nim dopatrzeć jakichś specjalnych logicznych zdolności, raczej przywołuje różne fakty i dziwi się emocjom.
Prześlij komentarz