W każdym razie, zakładając, o święta naiwności, że coś nam jednak zdradzą, dziś jest ostatni dzień, żeby pospekulować sobie do woli, a zwłaszcza: żeby napisać, jakie słowa samemu chciałoby się usłyszeć, a jakie przyprawią nas o jakże przyjemny skądinąd w to upalne lato chłodek w okolicach kości. Jakiej mocy doda to naszym jutrzejszym "HA!", "A nie mówiłam?!" oraz "Wiedziałem, że mi to zrobi..."!
Nawet Sherlockista uznał, że jest to wystarczający pretekst, by mógł oderwać się na chwilę od swoich dość straszliwych zmagań (tych samych, które trzymają go niestety w te wakacje z dala od bloga, ale już niedługo będą musiały się zakończyć, a ShK, czy to z tarczą czy też na niej tylko niesion (poranion i wykrwawion) powróci do Was na dobre i na Elementary.
Zabawę trochę psuje nam fakt, że większość opowiadań, które pozostały naszym okrutnikom, to nieduże historyjki, które nadają się raczej do tego, żeby je posklejać po kilka na raz, trochę jak w Blind Banker. Nawet spośród tych, które zawsze świetnie nadawały się do ekranizacji, wiele pewnie musiałoby być zmienionych nie do poznania. Na przykład ukochane Doyle'owe SPEC, chociaż wszyscy cenią je za Hitchckockowski, suspence, tak naprawę nie zawiera głównej zagadki każdego porządnego kryminału, czyli "kto to zrobił?!" (od początku wiemy, że to ten wstrętny ojczym), a tajemnicą jest przede wszystkim narzędzie zbrodni. Które okazuje się tresowanym wężem obdarzonym wybitnym słuchem... Nie ma też co myśleć, że w jakiejkolwiek rozpoznawalnej formie moglibyśmy dostać szpiegowskie bajeczki w rodzaju SECO, LAST albo NAVA (równie dobrze można za ich zbiorową ekranizację uznać wątek z telefonem Irene). Kilka pomniejszych, acz uroczych spraw zostało już w genialny sposób wykorzystanych na blogu Watsona, w tym "Geek Interpreter" (->GREE) oraz, ku mojej rozpaczy wręcz, "Six Thatchers" (-> SIXN). Rozpacz ta wynika oczywiście z tego, że uważam, że opowiadanie jest cudowne, wątek ze statuetkami Napoleona genialnie surrealistyczny, relacje między Holmesem, Watsonem a Lestrade'em wyjątkowo wzruszające i zabawne zarazem, a wszystkie te moje zachwyty są, naturalnie, czysto obiektywne i nie mają nic ale to nic wspólnego z tym, jak bardzo uwielbiam Bretta w tym odcinku ani z tym, że kiedy pod koniec Jeremy przyjmuje hołd od Lestrade'a, ja zamieniam się w bardzo, bardzo miękkie masło (w którym pietruszka utonęłaby aż po same korzonki).
Z drugiej strony, w miarę oczywiste jest, że musi wystąpić w jakiejś formie EMPT, czyli powrót Sherlocka, chociaż samo EMPT też naturalnie nie wystarczy na półtoragodzinny odcinek. Oby tylko nie zostało połączone z SIGN, które krąży nad nami jak widmo komunizmu. To powieść, która jest zupełnie przyzwoitym kandydatem do ekranizacji, bo to duża, rozbudowana i znana historia, a ponadto rzekomo pasuje do planowanego przez twórców rozwoju postaci. Jak pisałam w nie tak dawnej notce poświęconej SIGN, filmowcy sięgają po nią może nie tak chętnie jak po Psa, ale też całkiem często i pojawiły się pewne subtelne znaki (wstęp do wydania SIGN z okładkami BBC autorstwa Watsona-Freemana, wypowiedzi Moffata i Gatissa na temat tego, że panowie nie mogą wiecznie mieszkać razem), że i nasi po nią sięgną. Możemy więc z dużym prawdopodobieństwem spodziewać się różnych słów związanych ze skarbami, dzikimi ludami, czwórkami, znakami i wreszcie: romansami oraz weseliskami - i Czytelnicy Sherlockianów doskonale wiedzą, że tych dokładnie słów ShK bardzo nie chce jutro zobaczyć. Mam takie podejrzenie, że Mary Morstan byłaby w tym serialu jak typowa Mary Sue, czyli postać, która jest pupilkiem twórców, ale z różnych przyczyn wszyscy widzowie jej nienawidzą. (Jeśli można pozwolić sobie na mały, StarTrekowy offtopic, Sherlockista serdecznie się uśmiał, kiedy natknął się na ten termin, sprawdził w internetach, co oznacza, i ledwo przeczytał definicję, pomyślał "Wesley Crusher!". Po czym dwie linijki niżej przeczytał, że najdroższy genialny młodzieniec zatruwający powietrze na "Enterprise" z czasów Next Generation jest dość powszechnie uznany za kanoniczny przykład...). Moff z Gatissem wydają się być niebezpiecznie przekonani, że trzeba nam koniecznie wcisnąć tę Mary Watson (nee Morstan), że realistycznie, że samo życie, że Watson potrzebuje rodziny, że to taki typ, że bohater musi się rozwijać, a jak by tak panowie mieszkali sobie razem bez żadnych komplikacji osobistych i trudnych wyborów, to byłoby, cytuję "za łatwo"... Wielu widzów na pewno się z nimi zgodzi i jeszcze uzna, że ciekawie pooglądać męki Watsona, jak to wszystko pogodzić i że przecież mało kto z nas żyje tylko wybrykami zwariowanego kumpla. Sherlockista zachowuje prawo do pozostania w tych sprawach ośmiolatkiem i chociaż wszystkim wokół życzy spełnienia we wszelkich dziedzinach i szczęścia rodzinnego, to smutno mu zawsze, gdy śluby, dzieci i inne prawdziwe życia psują dobre przyjaźnie i przygody. Ma też żelazną politykę, by tego, czego nie lubi w realu starać się nie oglądać jeszcze na ekranie.
Z całej reszty niech Moffat z Gatissem biorą i ekranizują, co im się tylko żywnie podoba. Sherlockista przyjmie każdy ich wyrok z pokorą, ale nie odmówi sobie wyrażenia wcześniej kilku życzeń.
Zacznie od tego, co wolałby przełożyć na później, na jakieś sezony, które nie wiadomo jeszcze, czy w ogóle powstaną, (zwłaszcza jeśli Peter Jackson postanowi zrobić jeszcze z osiem części "Hobbita").
Oprócz wszelkich słów wskazujących na żony i zatrute strzałki, nie chciałby Sherlockista usłyszeć niczego, co wróżyłoby klęskę, nieudolność lub bezradność Sherlocka. "Five Orange Pips" to takie słowa, "Yellow Face" (chociaż tam akurat nic złego się nie dzieje), "Missing Three-Quarter" (to akurat ekstremalnie mało prawdopodobne), "Norwood Builder", chociaż ostatecznie jakoś go Sherlock rozgryza, także jest na tyle smętny w środku, że jednak warto przełożyć go na później. Zupełnie już fatalnym pomysłem byłoby "Valley of Fear", bo wymagałoby ożywienia Moriarty'ego, albo zmyślenia jakiegoś nowego arcy-wroga. ShK, jak wielokrotnie wspominał, uwielbia dobre filmy, które pokazują Holmesa wtedy, gdy zawodzi, ale strasznie nie chciałby, żeby "Sherlock" BBC zbyt szybko wpadł w jakąś smutną i patetyczną koleinę. "Falls" było fantastyczne, teraz jednak Holmes musi choć na trzy odcinki wrócić na szczyt chwały, by ewentualna przyszła historia, w której ponosi klęskę znów mogła wywrzeć na nas tak potężne wrażenie. Jeśli Moff z Gatissem znowu wymyślą mu zbyt silnego rywala, widzowie przestaną czuć to, co, jak mi się wydaje, jest jednym z sekretów niebywałego sukcesu tego serialu: fascynację, którą budzi tylko geniusz. Geniusz nie może za często upadać, bo robi się nudny.
A kiedy powiedziałam już to wszystko, czas przyznać się, jakie są moje wymarzone słowa, chociaż nie łudzę się przesadnie, że dostanę cokolwiek zbliżonego.
BRIDGE, bo THOR, bo tam jest dobre, porządne morderstwo, albo przynajmniej coś, z czego Moffat zdołałby zrobić porządne morderstwo, a tłumaczyłam tu kiedyś obszernie i rozwlekle, dlaczego Holmes powinien takie rozwiązywać.
BLACKMAIL, bo CHAS, Charles Agustus Milverton, jedyny przeciwnik (może oprócz barona Grunera z ILLU jeszcze), który mógłby naprawdę zająć uwagę Sherlocka po stracie Jima. I bo wspólne włamanie, wyobrażacie sobie, jak bardzo John będzie zachwycony? A Lestrade, kiedy już wytropi, że to oni?
VAMPIRE, bo nie tyle SUSS, które jest samo w sobie bardzo średnie, ile dlatego, że już widzę, jak fenomenalnie zabawne rzeczy zrobiłyby nasze złośliwe potwory zderzając Sherlocka ze współczesną wampiryczną popkulturą. A intrygę tajemniczą jakąś by się tam do tego dopisało.
I wreszcie... ale przecież wiecie, prawda, czytacie mnie (w większości) już od jakiegoś czasu?
Jutro, oczywiście, będzie Epilog z komentarzem do naszego wyroku. A Wy piszcie, piszcie, piszcie, co byście chcieli i czego się boicie!
4 komentarze:
Z jednej strony zakwiczałam z radości, widząc ten wpis na twitterze, z drugiej z kolei zadumałam się. Z jednej strony nasuwa się samo, że Watsona należałoby ożenić, z drugiej, czy już podaliby nam tak duży spojler? Bardzo chciałabym zobaczyć, jak John wyprowadza się z Baker Street i jak znosi to Sherlock, ale tylko po to, żeby kiedyś zobaczyć, jak wraca. A zabijanie Mary niedługo po sfingowanej, ale opłakiwanej szczerze śmierci detektywa byłoby jednak chyba przesadą.
Ach, nie doczekam do jutra!
Moje trzy słowa:
HOUSE - bo ja naprawdę, naprawdę kochałam to opowiadanie, jak je pierwszy raz przeczytałam, i do dziś przy każdej kolejnej lekturze nie mogę się doczekać rozpoznania.
VAMPIRE - bo myślę dokładnie tak samo, jak ty, z ust mi to uzasadnienie wyjęłaś.
CLIENT (albo VIOLET, albo GRUNER), bo opowiadanie jest efektowne i ma ciekawego przeciwnika :)
..no i Waztson i chińska porcelana :)
House (nie ma innej możliwości),
Students
Red-head.
Prześlij komentarz