sobota, 1 września 2012

Basil, Wielki Mysi Detektyw, czyli o tym, że dzieci należy warunkować.


Dwa są powody, dla których piszę dziś tę notkę. Pierwszy taki, że Zwierz zapytał mnie o opinię w sprawie filmu, którego jeszcze tu nie recenzowałam, a kiedy ktoś mnie prosi o opinię typu "co myślisz o tym-jako-Sherlockista", to spieszę wywiązać się z misji, która zawsze przyświecała Sherlockianom.

Ten prawdziwy jest taki, że Zwierz swoją prośbą na jeden wieczór zrobił ze mnie bardzo szczęśliwego sześciolatka i nie mogłam się nie odwdzięczyć chociaż komentarzem.


Myślę, że większość z nas, kroczących drogą holmesowego maniactwa, prędzej czy później dowiaduje się o istnieniu "takiego rysunkowego Holmesa dla dzieci, że on chyba jest myszą i nazywa się Basil". Mało kto pewnie od razu rzuca się na Disneyowski film "The Great Mouse Detective" i ja też popełniałam ten wielki błąd - mimo, że film został nawet wydany ostatnio na polskim, tanim DVD. I jest cudny. Jak się domyślacie, to raczej nie będzie recenzja typu "doceniam konstrukcję postaci pani Hudson, chociaż praca kamery we wnętrzach budziła moje zastrzeżenia". Takie recenzje są w ogóle wykluczone, jeżeli zaczyna się piszczeć z rozkoszy już w pierwszych ujęciach filmu i przestaje tylko po to, żeby osoby przebywające w sąsiednich pokojach nie przyszły i nie przyłapały nas na oglądaniu kreskówek (w czasie, gdy powinno się pisać doktorat).

Czasem po prostu zdarza się, że widzimy tylko urywek sceny z jakiegoś filmu, i już czujemy, że to nie może być złe. Ja, w szczególności, uważam, że nie może być zły żaden film, który zaczyna się od kurantu Big Bena i uważam tak częściowo w wyniku warunkowania, jakiemu poddałam się niezamierzenie w wieku lat pięciu. Jak kiedyś Wam wyznałam, wtedy właśnie ukształtowało się wiele moich upodobań i odruchów, a to na skutek maniakalnego oglądania wspaniałego serialu pod tytułem "W 80 dni dookoła świata z Willy Fogiem", hiszpańsko-japońskiej animacji, w której bohaterowie przedstawieni byli jako różne zwierzęta, głównym protagonistą był bardzo brytyjski dżentelmen i wszystko aż pachniało Verne'em, czyli przygodą, śmiałością i przyjaźnią. Większość znakomitych odcinków tego serialu zaczynała się od krótkiej sceny, gdy pokazywali nam fragment Pałacu Westminsterskiego, w tle grał Big Ben, a narrator opowiadał, co działo się w Londynie, podczas gdy Willy Fog mierzył się z kolejnymi niebezpieczeństwami po drugiej stronie globu. Mózg małego Sherlockisty raz na zawsze nauczył się, by na hasło "dzwon Big Bena" natychmiast aktywować wiele innych, niekoniecznie blisko związanych z Londynem, za to soczystych pojęć, takich jak "bogini KALI!!!", "Anglik w cylindrze!", "most nad przepaścią Medycynbołu*!", a także "dobro", "szczęście" i "moje życie jest piękne".
I tak oto Sherlockista już w chwili rozpoczęcia seansu nie czuł się całkiem dorosły i daleko miał do pełni władz umysłowych. Potem było już tylko gorzej.
Basil, Wielki Mysi Detektyw, to jest taka postać, że żaden holmesista nie może jej nie kochać. Nie chodzi tylko o to, że to faktycznie jest taki mały Sherlock, dla dzieci. Basil mieszka nawet w norce w domu prawdziwego, dużego Sherlocka i to podsłuchując rozmowy Holmesa i Watsona nauczył się sztuki dedukcji. Ma malutki szlafrok, fajkę, czapeczkę z dwoma przodami, w stosownych momentach przypada do podłogi jak pies tropiciel i konstruuje kunsztowne, miniaturowe machiny, chyba służące do analizy śladów. Basila wymyśliła Eve Titus, która dużego Holmesa nie tylko uwielbiała, ale i porządnie studiowała, jako członkini i szefowa amerykańskich scionów. Napisała o nim pięć książek (pierwsza dostępna tu) i z każdej z nich aż bije miłość do Kanonu - i pasja popularyzatora, jaką żywi tylko ktoś, kto mieszka w samym sercu fandomu.
Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Najbardziej z całego "Harry'ego Pottera" lubiłam to, jak bogaty i jak realistyczny wydawał się świat czarodziejów, taki kusząco odmienny w tych wszystkich uroczych szczegółach. Doskonale możemy uwierzyć, że dzieci chowane w rodzinie Weasleyów poznają zupełnie inne rzeczy niż mali Mugole, od słodyczy, przez fotografie po problemy w utrzymaniu ogrodu. Nie mogę czasem oprzeć się wrażeniu, że porządny fandom, to właśnie taki, który także żyje w swoim własnym świecie, z kórego Mugole nic nie rozumieją. A książeczka "Basil of Baker Street" to jest nasze "Tales of Beedle the Bard", bajka "z naszej bajki", którą przeczyta dzieciom każdy porządny tata Sherlockista albo mama Holmesistka-Bretcistka. Basil to jeszcze nie sam Wielki Holmes; Holmes to są rzeczy poważne o których będziemy się uczyć, gdy urośniecie już tyle, by sięgnąć do piątej półki na regale. Eve Titus powiedziała kiedyś, że wybrała myszy, bo są mniejsze od ludzi - i dzieci, które też są mniejsze od dorosłych, mogą się z nimi lepiej utożsamić.
Cały film jest więc zupełnie jak bajka w bajce, świat myszy ukryty w świecie Sherlockistów. Prawdziwi Holmes i Watson pojawiają się tylko na chwileczkę, tylko jako stopy i głosy - głos Holmesa to nikt inny, tylko Basil Rathbone, ten, na cześć którego nasz Mysz dostał imię, ukochany Sherlock naszych dziadków. Zresztą wypowiada tamten stary Basil prawdziwy cytat z Kanonu, o tym, że ma ochotę posłuchać niemieckiej muzyki, ponieważ sprzyja ona introspekcji - i to już jest zupełnie tak, jak gdyby w naszej bajce w bajce odezwał się jeszcze jakiś głos prosto z legend i mitów.
Od początku podążamy za statecznym, ale wyraźnie spragnionym przygód doktorem Dawsonem (Val Bettin), który poznaje wielkiego mysiego detektywa, gdy próbuje pomóc dziewczynce w opałach (Dawson wziął z Watsona Nigela Bruce'a tylko jego najbardziej ujmujące cechy). Basil z Baker Street (Barrie Ingham) wprawdzie może się poszczycić wielką sławą, ale jego gospodyni wyraźnie nie ma już do niego siły. Kipi energią, uwielbia przebieranki i teatralne gesty, rzuca się na poszlaki jak wygłodniały wilk i załamuje się, gdy utknie w dochodzeniu, jednak w przeciwieństwie do poczciwego Dawsona nie ma zwyczaju rozczulać się nad klientkami, nawet gdy to naprawdę słodkie myszki, poszukujące porwanego ojca. By zechciał działać, sprawa musi być naprawdę interesująca no i najlepiej, gdyby nosiła znamiona demonicznych knowań perfidnego profesora Ratigana. Ratigan, w tej roli przerażający Vincent Price, to z kolei postać niezwykle mroczna, ponieważ jest kryptoszczurem. Mam nadzieję, że Zwierz nie czuł się urażony tak niesprawiedliwym i tendencyjnym przedstawieniem kwestii szczurzej, ale w naszym filmie bycie szczurem to, generalnie rzecz biorąc, nic dobrego - trochę jak bycie lisem w kurniku, czy wręcz, to dla wielbicieli Christie, kotem wśród gołębi. Między innymi dlatego Ratigan, chociaż przerasta wszystkie myszy o dwie głowy i nawet jego nazwisko subtelnie zdradza przynależność do innego gatunku, wmawia wszystkim wokół, że jest prawdziwą myszą i w ten sposób próbuje wślizgnąć się na salony.
Ratigan ma też swojego straszliwego pomagiera (niewątpliwie alter ego pułkownika Morana) i to właśnie ślad działalności owego pomagiera naprowadza Basila na myśl, że za całą sprawą stoi groźny profesor.
 - "Bat with a crippled wing!" - dedukuje błyskotliwie Basil, a jak by sama ta fraza nie była dość obezwładniająca, niebawem dane jest nam zobaczyć owego gagatka w całej jego okazałości.


 ...Behold... 









Kiedy na ekranie pojawia się Fidget, nawet skała zapłacze ze śmiechu, a na pokazanie absolutnie wszystkiego, o czym wspomniałam wyżej, oraz na zawiązanie atrakcyjnej intrygi twórcy potrzebują niecałych dziesięciu minut, spojrzałam na zegarek, przysięgam. I trzeba powiedzieć, że z punktu widzenia Kanonu, te dziesięć minut to jest absolutne mistrzostwo świata. Mamy "game afoot", mamy ducha przygody, Basil zdążył błysnąć dedukcją, Dawson już chce mu pomagać, obaj bohaterowie zaprezentowali mnóstwo zalet, i całkiem sporo uroczych wad, dzięki którym bardzo ich lubimy, znamy głównego Złego i w dodatku jeszcze zdążyliśmy się pośmiać! Sherlockista chętnie pokazywałby Mysiego Detektywa" wszystkim adaptatorom Sherlocka, w celach dydaktycznych... W "Psie" z Tomem Bakerem takie cuda zajęłyby chyba jeszcze ze cztery odcinki.
No właśnie, ale skoro o śmiechu mowa, to wypada zrobić kolejną małą dygresję.
Sherlockista, który od lat oglądał wyłącznie nowoczesne kreskówki, gdzie humor podzielony jest wyraźnie na dwie ścieżki: mocno aluzyjne, często wręcz superhermetyczne dialogi dla dorosłych (których nie zrozumieją pewnie nawet owi dorośli za jakieś dziesięć lat) oraz slapstickowe i okołotoaletowe gagi dla dzieci, był kompletnie zauroczony filmem, który naprawdę i zupełnie nadaje się dla wszystkich. Może nie każdy znajdzie w sobie tego pięciolatka, który będzie chichotał na widok Fidgeta i pokocha na śmierć i życie nie do końca rozgarniętego Toby'ego...

(Oczywiście pamiętacie, czemu ten pies nazywa się Toby? Kto nie pamięta, ten pewnie nie zapunktowałby wysoko w notce o SIGN, ale nigdy za późno na uzupełnienie luk w holmesologicznym wykształceniu, zwłaszcza, że może czeka nas jakiś nowy Toby w 3 serii Sherlocka? ;) )

...albo żonglującą ośmiornicę występującą w portowej spelunie:

Ośmiornica pochodzi ze znakomitej i bogatej w różne różności do poczytania i podziwiania  fan-strony filmu - polecam serdecznie.

 ...ale mam takie podejrzenie, że ludzi opornych na podobne bodźce łatwiej znaleźć wśród holmesologicznych Mugoli niż wśród sherlockistów. Poza tym, nie tylko śmiech jest w "Wielkim Mysim Detektywie" dla wszystkich. Dla wszystkich jest mistrzowska scena grozy w sklepie z zabawkami (klasyk klasyków, czyż nie? - pytanie retoryczne, między innymi do widzów ostatniej serii Doktora...), Dumbo puszczający bańki trąbą i upiorna kołyska dla lalek, w której czai się...


... och nie, tego Wam nie powiem. Zdradzę tylko, że przerośnie to Wasze najgorsze oczekiwania.
Dla wszystkich wreszcie są urocze, ale autentycznie logiczne dedukcje Basila, w tym odkrycie, że kartkę znalezioną w sklepie miał w ręku nietoperz, który popadł w zgubny nałóg picia taniego brandy o nazwie "Rodent's Delight" (przysięgam, tak było).
Zadziwiająco dorosła jest natomiast sekwencja w spelunie (tej samej, gdzie występuje - bez większego powodzenia - zaprezentowana wyżej ośmiornica). Zadziwiająco dorosła jest też piosenka - śpiewana przez Melissę Manchester - która osłodzić ma smutne życie pijaków-marynarzy. To, że Sherlockista w ogóle zachwycony był piosenkami, to z kolei zadziwiające w ogóle nie jest, zważywszy, jak bardzo lubi połączenie Holmes+musical. Mogłam tylko żałować, że nie ma ich więcej i snuć podejrzenia, czy nasz ulubiony troll nie miał przypadkiem w uszach Goodbye, so soon (towarzyszącego egzekucji Basila), gdy wymyślał motyw muzyczny dla swojego Jima Moriarty'ego.
Na pewno nie narzekałam na brak aluzji i nawiązań (pamiętajmy: holmesologiczne dzieci trzeba od małego szkolić i warunkować ;). Ciekawa jestem, czy przebierając Basila za wilka morskiego, twórcy pamiętali, że chociaż Eve Titus nazwała swojego detektywa na cześć wielkiego Rathbone'a, to jednak sam Holmes też miał słabość do tego imienia. Jako kapitan Basil właśnie zwabił Holmes w swe sidła marynarza-mordercę w opowiadaniu Black Peter... I czy nieprzystojne tańce znarkotyzowanego Dawsona z młodymi dziewczętami w pończochach na scenie owej speluny tylko w oczach ostatnich holmesologicznych pomyleńców wyglądają jak echo prześmiesznej sekwencji Watsona z PLOSH**.
Oczywiście aluzje, wbrew temu, co często zdają się myśleć twórcy adaptacji, to tylko, (pozwólcie mi uniknąć wyświechtanych wisienek i tortów, nie cierpię ich jak Dziesiąty gruszek), kaparki w sałatce. Smak całości zależy głównie od tego, co powtarzam Wam do złudzenia: czy dobrze pokazana będzie relacja Holmesa i Watsona. I naprawdę, nie wiem, jak oni to zrobili w siedemdziesięciominutowym filmie, ale Basil i Dawson znaleźli w nim czas na wszystko. Na pierwszą fascynację i na niezłomną wiarę Dawsona, która w chwili wielkiego kryzysu ocaliła im obu życie. Na wzruszającą wręcz scenę, w której Basil po raz pierwszy przejmuje się uczuciami Watsona, zamiast bezlitośnie go zrugać. Nie jest to komplement dla twórców ekranizacji, ale te dwie animowane myszy są bardziej przekonujące w roli powoli poznających się przyjaciół niż wielu innych ekranowych Holmesów i Watsonów.

Między innymi dzięki temu i my jesteśmy autentycznie przejęci, gdy dochodzi do wielkiego zakończenia. Pojedynek z Moriartym nad wodospadem ma w sobie coś tak nieodparcie epickiego, że potrafi zrobić wrażenie nawet w mało udanych produkcjach (patrz: Ritchie 2). Chociaż wiemy, że w wersji z Basilem pewnie nie musimy bać się nerwów i płaczu przez trzy lata, to jednak, na swoją, kreskówkową miarę, jest to przepiękny finał, pełen napięcia, malowniczych strug deszczu, dramatycznych pojedynków w powietrzu, zwrotów akcji, no i, last but not least - Big Bena. Wstęp z Big Benem to jest świetny znak. Zakończenie z Big Benem to znak, że początek nas nie oszukał.
(Uwaga! Należy jednak bardzo nieufnie podchodzić do Big Bena na plakacie - szczegółowe informacje w sprawie tego zagrożenia (oraz bardzo dużo Big Bena) znajdziecie w notce z 221B, pkt. 4!)
A skoro dotarliśmy do końca, to znak, że muszę wracać do świata Holmesowych Mugoli i czekać na kolejne Wasze wezwanie... właśnie! Może jest coś, o czym chcielibyście poczytać na Sherlockianach? Każdy pretekst będzie mile widziany, a już zwłaszcza, jeśli dzięki Wam spędzę tak uroczy wieczór, jak ten z Basilem i z tą notką.

---


*Wiele lat później dopiero odkryłam, że tajemniczy "Medycynboł", nazwa dość nieoczekiwana w samym sercu Ameryki Północnej, to tylko "Medicine Bow" w wykonaniu bardzo cudownego skądinąd polskiego narratora...


**PLOSH - The Private Life of Sherlock Holmes. Ponieważ Zwierz też ostatnio przypomniał mi o tym filmie, a Sherlockiana mają teraz szczęśliwie znacznie więcej Czytelników niż w prehistorycznych czasach, gdy napisałam z niego recenzję, pozwalam sobie przy tej okazji podlinkować ją dla tych, którzy jeszcze nie czytali, nie widzieli i nie wiedzą, że muszą koniecznie zobaczyć. Oto i linka.

8 komentarzy:

ninedin pisze...

Pomijając fakt, że jakiś czas temu kupiłam Bazyla Edycie i że jesteśmy zachwycone (ja byłam już od dawna...) - miałam DOKŁADNIE tę samą przygodę z Willim Foggiem, dokładnie tym samym :)

Sherlock Kittel pisze...

:))) Uwielbiam ten serial i dałabym się pokroić za wersję z tamtym, pierwszym dubbingiem... :)

CheshireCatto pisze...

Ojeju, notka o "Wielkim Mysim Detektywie", bajce mojego dzieciństwa którą oglądałam tyle razy, że aż odbiło się to na jakości obrazu! Można by powiedzieć, że Basil był moim pierwszym Holmesem <3 Jak ja kocham tę bajkę. Co do muzyki, to kompozytorem był TEN Henry Mancini, więc oczywiście, że musi być świetna (piosenka Ratigana w wykonaniu Vincenta Price'a - który nota bene jest moją o wiele późniejszą obsesją - to mistrzostwo). A później było to wyłapywanie odniesień do Kanonu w późniejszym wieku... Jedna z lepszych bajek jakie kiedykolwiek widziałam. Ponadto widzę nawiązanie do kreskówkowego Fogga, też części mojego dzieciństwa. Dzięki Sherlockisto za tą wspaniałą notkę you've made my day :)

Anonimowy pisze...

Hej, a czy jest jakaś szansa na dalsze poddanie się przez Sherlockistę czarowi wspomnień i napisanie także recenzji "Piramidy strachu"? Bo to w zasadzie dalszy ciąg edukacji dziecka, które obejrzało Wielkiego Mysiego Detektywa :)

Sherlock Kittel pisze...

Cheshire - bardzo, bardzo mi miło :) Ucieszyłam się też, że Fogg to jednak doświadczenie pokoleniowe, a nie mój prywatny obłęd.
Elwen - super pomysł, zwłaszcza, że przecież ostatnio sama mi się Piramida przypomniała (poszły plotki o remake'u). Myślę, że będzie w najbliższej przyszłości :)

cara pisze...

Zwierz jest z siebie taki dumny, że jego małe pytanie zainspirowało taki długi i cudowny wpis. Zwierz oglądał film będąc dzieckiem ale nie widział wtedy jak wspaniale nawiązuje do Sherlocka! Kwestia szczurza zwierza raczej rozczuliła niż oburzyła. A sam wpis sprawił, że zwierz doszedł do wniosku, że nie ma nic złego by sobie Basila obejrzeć jeszcze raz.

Niebieska pisze...

Początek notki przekonał mnie, żebyobejrzeć Basila i właśnie jestem po eansie (nie było mi dane obejrzeć go jako dziecko :( ) i jestem absolutnie zachwycona. Gdy pojawiły się pierwsze nawiązania do kanonu zaoiszczałamz radości, aż się obudziła siostra w sąsiednim pokoju. W Basilu zakochałam się tak samo jak w Sherlocku, a scena finałowa na Big Benie była genialna :)

Holmes Brett Fan pisze...

Teraz moje rodzeństwo jest absolutnie zauroczone Sherlockiem, ale nie z powodu Mysiego Detektywa ale nowej bajki pt.:"Sherlock Jak". Bajka po pierwszych minutach skojarzyła mi się z Elementary, ale dzieciaki to wciąga ;D