piątek, 15 marca 2013

V jak VOICE (bo U się gdzieś szwenda)





Ściślej rzecz biorąc, V1.

Dziś jest dzień złamanych obietnic.
Wpis nie jest o jedenastej. 
Wpis nie jest w klejności alfabetycznej 
(dlaczego, to się wyjaśni, gdy odnajdzie się notka na U).
Wpis jest w istocie połową wpisu.

Sherlockista wyznaje w nim, że jest kaczką i prosi, żebyście szeptali mu do ucha.
Zapraszam.






Prolog

Jest rok 2002, zima w Krakowie, początkująca studentka MISH słabnącym oddechem usiłuje rozgrzać zgrabiałe dłonie. Patrzy z niemym błaganiem na wielki, kaflowy piec i nieszczelne okna kamienicy. Dla towarzystwa w kuchni trzeszczy radio, program drugi. Niestety, o tej porze rządzi tam polska muzyka ludowa, dźwięki, które potrafią spowodować, że pasteryzowane mleko zwarzy się w zimnej herbacie. 

Studentka z westchnieniem otrzepuje szron z torby. Chwileczkę, miała tam chyba jakąś kasetę, nic specjalnego, książka, angielska chyba, ramota. Czy kupiła to sobie sama, w American Bookstore? A może dostała w prezencie? Tego, pochodzenia tej pierwszej kasety, nie da się już wyrwać z mroków zapomnienia, zbyt wiele było kolejnych, przysyłanych pocztą z Warszawy, zdobywanych, przegrywanych z bibliotek. Wróćmy jednak do studentki i do jej ramotki.


Prawdopodobnie najcenniejszy przedmiot, jaki w ogóle posiadam.
Prawdopodobnie też całkiem już rozmagnetyzowany.
Trzęsącymi się rękami odwinęła folię, wsunęła kasetę do kieszeni radiomagnetofonu. Trafiła w "play". Popłynęła muzyka, potem odezwał się głos narratora. Całkiem przyjemnie się słucha tych opowiadań, dziwne, że nie wciągnęłam się jako dziecko, chyba traciły w tłumaczeniach, pomyślała ze zdziwieniem studentka i nawet nie zauważyła, że trochę przeciąga sprzątanie po kolacji, żeby może liznąć jeszcze strony B. A potem jeszcze chwilę posiedziała przy stole, wokół był zimowy wieczór, cichy Kraków, ona w absolutnym skupieniu, bo każdy dźwięk musiała sobie przetłumaczyć na obrazy, sceny, miny, deszcze, dorożki, konie, gazowe latarnie, powiewające we mgle poły płaszczy, Londyny i Ameryki. A tam na kasecie był tylko jeden aktor o wielu głosach, Watsona, Holmesa, klientów, złoczyńców - i muzyka.

Czterdzieści wysłuchań kasety później studentka była już maniaczką audiobooków, bez których do dziś nie wytrzymała chyba ani jednego pełnego dnia, oraz miała na półkach ładnych kilka innych kaset, w tym także - co stanowiło wyraźny, choć subtelny na razie znak, że właśnie rozpoczęły się pewne nieodwracalne procesy - te same opowiadania w konkurencyjnym wykonaniu. Lekko zmienił jej się akcent, na nieco zbyt wyraziście brytyjski, a w mowie zwłaszcza coraz częściej zaczęła używać gotowych fraz Doyle'a. W dodatku, przyszło jej do głowy, że podczas najbliższego pobytu w Warszawie mogłaby wypożyczyć sobie filmowego Holmesa, z biblioteki British Council. Widziała tam nawet kiedyś kilka kaset video, to był telewizyjny serial z jakimś facetem na B. 


W ciągu kolejnych dziesięciu lat ciężkiego sherlockizmu rzadko przypominałam sobie o tamtych początkach. Owszem, przywoływałam je od czasu do czasu, pamiętałam nazwisko owego narratora, ale wśród wszystkich tych Brettów, Rathbone'ów, Merrisonów, brakowało mi miejsca na rozczulanie się nad zwykłymi odczytaniami skróconych wersji opowiadań. 

No a przede wszystkim, wydawało mi się, że nie jestem kaczką.

Myliłam się.


To nie jest moje konto ;) 

Tak, moi Czytelnicy, dziś pierwsze z zapowiadanych osobistych wynurzeń Sherlockisty: jestem kaczką i to kaczką wpisującą się w najbardziej upokarzające i anatidefobiczne* stereotypy.

W szczególności, jestem kaczką żywcem wyjętą z prac Konrada Lorenza o tak zwanym efekcie wdrukowania. Kaczką, która pisklęciem w gnieździe otworzyła uszy i musiała podążać za pierwszym głosem, który usłyszała - chociaż nawet nie wiedziała, że tak czyni. Naprawdę, miałam szczęście, że to nie był Richard Roxburgh...


Zorientowałam się, że jestem kaczką kilka dni temu, gdy otworzyłam pudełko z bardzo wyczekiwanym, starym, czarno-biały, lecz nowym dla mnie filmowym Sherlockiem. Wsunęłam DVD do zewnętrznej stacji, kliknęłam play na ekranie i po chwili popłynął do mnie głos aktora grającego głównego bohatera.

MY MASTER'S VOICE.

Głos Douglasa Wilmera.
O, bogowie, jaki to jest Sherlock Holmes.



Kiedyś, gdy zastanawiałam się nad tym, bez jakiej cechy nie potrafię wyobrazić sobie Holmesa, stwierdziłam, że chodzi o władczość, przy innej okazji wymieniłam charyzmę. Tej pierwszej tak boleśnie brakuje Millerowi, czy uroczemu Downeyowi; ta druga to specjalność wspaniałego Czwartego Doktora, której Baker nie potrafił jednak przenieść do roli Sherlocka. Już wtedy, gdy to pisałam, skojarzyłam tę władczość i charyzmę z głosem i profilem Douglasa Wilmera. Nie zdawałam sobie chyba jednak sprawy, jak głęboko mam tego Wilmera wyrytego w pamięci. 

Jeremy Brett jest moim ukochanym Sherlockiem - ale nie mierzę innych jego miarą, nawet jeśli dokonuję porównań. Jeremy jest jedyny, wyjątkowy i nie chciałabym, by ktokolwiek próbował chodzić jego drogami; zresztą: nie da się podrobić tak ludzkiego, najpiękniejszego ze wszystkich Holmesa. Moim Sherlockiem najkanoniczniejszym jest z kolei perfekcyjnie wyważona kreacja Clive'a Merrisona - ale skoro jest już jeden taki Sherlock, ulepiony z samego Doyle'a uzupełnionego o tak celne wglądy Berta Coulesa, że zachodzi podejrzenie, czy nie gadał on z sir Arthurem przy pomocy jakiegoś wirującego stolika, to wystarczy. Wierniejszego po prostu nie będzie, ale nie wszyscy muszą być tacy sami. 

Stałym, nieuchronnym, podświadomym i nieusuwalnym punktem odniesienia jest dla mnie zawsze właśnie ten głos, mój pierwszy głos, przenikliwy, soczysty, wielobarwny, donośny i nieznoszący sprzeciwu Holmes Douglasa Wilmera.

Wtedy, słuchając mojej pierwszej kasety, w tych fragmentach, w których Wilmer czytał kwestie Holmesa, nie mialam przed oczami ilustracji Pageta - nawet ich dobrze nie znałam. Nie miałam też jeszcze w sercu żadnego z kinowych czy telewizyjnych Sherlocków, nie widziałam odruchowo żadnej bliskiej twarzy. Sklejałam tylko wysmukłą, szlachetną sylwetkę Holmesa z opisów Watsona z tym dumnym, natarczywym głosem. I tak z żółtej mgły wynurzała mi się chodząca charyzma, sześć stóp autorytetu, mocy i szczególnego, nieodpartego, szorstkiego uroku. To na pewno był kawał porządnego Sherlocka, ten mój pierwszy wyobrażony Holmes.


Ale kogokolwiek stworzyła moja wyobraźnia, i tak mógłby czyścić buty temu Holmesowi, jakim jest sam Wilmer na ekranie.
Powiedzmy sobie szczerze, nie ma wielu postaci, które po tej konfrontacji nie skończyłyby z pastą i szczotką w rękach przy szafce z obuwiem.





To byłaby właściwie nieuczciwa konkurencja. Doprawdy, to jest nieetyczne, żeby oprócz takiego, TAKIEGO głosu dostać jeszcze niebanalną, fascynującą i na swój bardzo nietypowy sposób piękną twarz, wielkie oczy, idealną posturę, umiejętność dopieszczenia każdego najmniejszego gestu i miłość kamery. Gdy włączyłam pierwszy odcinek telewizyjnego Wilmera i usłyszałam mojego wdrukowanego Sherlocka, wzbogaconego o jeszcze bardziej niesamowity wymiar wizualny, przez dłuższą chwilę nie mogłam skupić się na akcji. Rwałam się do robienia notatek, ale zarzuciłam je, gdy się zorientowałam, że są mniej więcej następującej treści: "BOGOWIE, JAK ON PODAJE TEKST! Jak on trzyma głowę! Jakim gestem on ją uspokaja, o mój królu, wodzu prowadź na Kowno, jak on patrzy na Watsona, jak się uśmiecha, niech przestanie, bo będę płakać, jak on stoi, oooch!".

Czasem zdarza się, że trudno zrozumieć, jak Watson mógł tak pokornie znosić wszystkie wybryki Holmesa, czemu bez szemrania spełniał polecenia, dlaczego wykonywał nawet najbardziej absurdalne prośby i nigdy nie stracił do niego zaufania. Ilekroć mamy taki problem, ilekroć przychodzi nam do głowy ślad pomysłu na możliwe powody, dla których bylibyśmy skłonni rozważyć, czy dałoby się rozsądnie uzasadnić jakieś wahanie, czy uznać autorytet Holmesa, tylekroć możemy być pewni, że Sherlockiem, którego właśnie oglądamy NIE jest Douglas Wilmer.
W zasadzie, samo wspomnienie o Douglasie Wilmerze może rozpraszać dowolne życiowe rozterki. I to nie dlatego, że jest on karykaturalnie, płytko, czy naiwnie napisany, albo ma szczególnie naiwnego i bezkrytycznego Watsona (nie ma, ale o tym będzie w notce V2). 
Za tym facetem można tanecznym krokiem wejść do pokoju pełnego jadowitych węży, okrutnych morderców albo śmiercionośnych oparów trucizny. Skoro Wilmer mówi, że tak trzeba, to tak trzeba, można, należy, i prawdopodobnie jest to najlepszy pomysł na spędzenie popołudnia. A jeśli jakimś cudem nie jesteśmy do końca przekonani, to pójdziemy i tak, po prostu dlatego, że wtedy Wilmer się do nas uśmiechnie.

A przyjmujemy taką postawę nie dlatego, że Wilmer lubi używać rozkazującego tonu - nie ma nic bardziej godnego pożałowania niż wymuszanie autorytetu bez pokrycia.  Idziemy za nim, bo jego oczy aż błyszczą od inteligencji, a pod apodyktycznym sposobem bycia czuć pokłady poczucia humoru, życzliwości, troski, wszytkich tych Sherlockowych uczuć, o których tyle pisałam w samym kalendarzu. Holmes Wilmera jest jednym z najcudowniej inteligentnych Sherlocków, jakich w ogóle widziałam. Scenariusze oferują mu, niestety, tylko tyle okazji, by się wykazać, ile stworzył ich sam Doyle. Ale, o, ileż mówią nam te leciutko ironiczne, czasem umyślnie przerysowane miny, te kilometry dystansu, które wyczuwa się między nim a światem. 
Poznajecie, skąd to ujęcie z prawej?

I to jest dopiero jedna strona, lewy profil Wilmerowego Sherlocka. Tylko najdzielniejsi z nas potrafią łączyć wielką inteligencję ze słonecznym spojrzeniem na świat i ujmującym sposobem bycia. Holmes niewątpliwie dzielny pod tym względem nie był, pozwalał sobie na cierpkie nastroje, puszczał wodze złośliwości, pogrążał się w melancholiach i zniechęceniach. Wielka, niezgłębiona ponurość, która potrzebuje potężnego ładunku humoru, by nie pociągnąć Sherlocka na dno, jest motorem napędowym postaci Wilmera. Sam aktor twierdził zawsze, że starał się być mroczniejszym, dzikszym Sherlockiem niż którykolwiek z jego poprzedników. A czy mu się udało, tego dowiecie się, drodzy Czytelnicy, w drugim odcinku.

Kiedy odkryłam, że moje DVD mają po dwie strony, że dostałam 11 z 13 filmów serii (poprawka dzięki komentarzowi Czytelniczki), i jak bardzo one są dobre, i kiedy po obejrzeniu pierwszych czterech moje notatki zaczęły wylewać się z notesu, postanowiłam, że zamiast usypiać Was czterema kilometrami postu, podzielę go na dwie części. W tej drugiej znajdziecie więcej informacji o samej serii, najlepsze odcinki, Watsona, Kornwalię, a także Drugiego Doktora (!).

Tę pierwszą chciałabym zakończyć tak jak kończy się "Yellow Face". Od trzech lat prowadzę bloga, w którym przedstawiam się jako Sherlockista. Od dziesięciu lat znałam głos Douglasa Wilmera. DVD z jego Sherlockiem są wydane od lat dwóch. Dlaczego dopiero tydzień temu odnalazłam jednego z najlepszych Sherlocków, jakich kiedykolwiek widziałam i słyszałam, tego nie da się wyjaśnić bez przyjmowania bardzo niepochlebnych założeń na temat mojej kondycji intelektualnej.

I dlatego od dziś, gdy będziecie odnosić wrażenie, że zbyt pewnie poczynam sobie na gruncie sherlockologii, że nie dość dokładnie się rozglądam i nie dość głęboko wiercę, szepnijcie mi proszę do ucha "Norbury". Albo "Douglas Wilmer".

---
*anatidefobia jest to fobia, którą po moim dzisiejszym kaczym wyznaniu mogą rozwijać w sobie wszyscy aktorzy grający rolę Sherlocka Holmesa




11 komentarzy:

Anonimowy pisze...

[jn] Jest 10 epizodów na DVD? Amazon podaje, że nakręcono 13, dwa przepadły ["The Abbey Grange" i "The Bruce-Partington Plans"] - czyli powinno być 11?
Ale ile jest, tyle jest, cieszę się, że Sherlockista się cieszy!!! I ja wkrótce będę się cieszyć, bo świadomość, kto jest "tak ludzkim, najpiękniejszym ze wszystkich Holmesów" nigdy mi nie przeszkadzała w poznawaniu innych panów H. :-)

Pytanie, dlaczego to jest na region 1 [USA, Kanada]? I jaki jest obraz, podobno nie najlepszy?

Anonimowy pisze...

Będzie Troughton!! :D :D

Matko kochana, jak ja się cieszę, że napisałaś notkę - prawie zapomniałam, jak uwielbiam czytać Twoje wpisy. Tyle w nich czułości wszelakiej, miłości i oddania, że na chwilę zapomniam o bożym świecie!

I oczywiście czekam na dokończenie kalendarza!

Pozdrawiam!
cichoń

Sherlock Kittel pisze...

@JN Dziękuję za poprawkę, naprawione :) Niestety w kwestii obrazu nie mogę się wypowiedzieć, bo ja jestem kompletnie ślepa na jakość obrazu. To jest region 1, bo zostało wydane przez BBC America, nie BBC i prawdę mówiąc stwierdziłam tylko, że chodzi w mojej zewnętrznej stacji DVD i to mi zupełnie wystarczy ;) Widać i tak znacznie lepiej niż mój drugi zakup, czyli archiwalne Sherlocki z lat nastych i dwudziestych między innymi ;)

Sherlock Kittel pisze...

@JC Okropnie mi miło :) Jest Troughton już go widziałam, ma całkiem sporą rolę ;)

Anonimowy pisze...

[jn] Moje ustrojstwo zewnętrzne też łyka wszystko, PAL-e czy NTSC, ale dziwi mnie, że nie wydano tego w UK! :-)

Anonimowy pisze...

V1- po prostu bomba!!! Jeśli przeszukujecie net w poszukiwaniu informacji o Sherlocku granym przez Wilmera - czy może ktoś wie, czy polska TV puszczała te filmy około lat siedemdziesiątych? Obejrzałam wczoraj "Six Napoleons" - i ja to musiałam już oglądać!!!, co prawda historia jakby znana a inscenizacja archetypiczna, ale wrażenie - to jest właśnie pierwszy Sherlock Holmes jakiego widziałam jest nieodparte.
Pozostaję z nadzieją, że nic nie zasabotuje V2 (i V3). Aharper

Cisowa pisze...

Och jak to miło przebrnąć przez śniegi, niemalże zamarznąć i zniknąć ze świata zakopanym pod jakąś zaspą, żeby dojść do domu, usiąść z herbatą truskawkową i wafelkami cytrynowymi, włączyć laptopa i stwierdzić, że pojawiła się nowa notka na Sherlockianie! :) Taka gratka w zupełności wynagradza długi spacer! Z wielką ciekawością przeczytałam o nieznanym mi filmowym Holmesie i zwróciło moją uwagę na nadrabianie zaległości. Z całą pewnością muszę dorwać filmy i przekonać się na własnej skórze, czy czar Wilmera zadziała też na mnie.
Pozdrawiam!

Sherlota pisze...

Witam serdecznie,
bardzo podoba mi się Twój blog o Sherlocku, a jest Ci pewnie wiadome, że każdy polski fan Sherlocka jest na wagę złota :) czytam Twoje artykuły z dużą ciekawością i chciałabym Ci dać coś w zamian; oto mój blog: sherlota.tumblr.com, pisany, tak, po polsku. Informuję wszystkich polskich fanów Sherlocka ( szczególnie tego 'bibisowskiego' ) o jej istnieniu, gdyż zawieram tam najważniejsze niusy na temat naszego detektywa. Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyś zareklamowała go u siebie i w ten sposób przyczyniła się do rozwoju mojej strony. Pozdrawiam!

Transport pisze...

Z niecierpliwością oczekuję kolejnego wpisu:)

Zakupy przez internet pisze...

Fajne podsumowanie tematu.

Windykacja poznań pisze...

Ten wpis warto przeczytać