piątek, 17 lipca 2015

His Last Vow. Human error.


To będzie długa historia o miłości.

Bo, widzicie, "Sherlock" jest dla mnie jak seks.


Większość fanów i fanek, nazywanych w burzliwych dyskusjach sherlockistami "nowej fali", uwielbia ten serial, bo jest doskonałą, inteligentną i wciągającą telewizyjną produkcją, z atrakcyjniejszą niż przeciętna obsadą, która sprytniej niż jakakolwiek inna podsyca zainteresowanie. Moffat i Gatiss to dla nich przede wszystkim błyskotliwi twórcy, którzy olśniewają zawiłymi zagadkami, bawią, wzruszają, śmieszą, tumanią i przestraszają, a seksi to ma być Cumberbatch w za ciasnej koszuli.

Dla mnie "Sherlock" to tylko rozdział w wielkiej historii - ale rozdział wyjątkowy, taki, który w trudnym momencie uratował całą powieść, pozwolił nam odzyskać serce czytelników i miękko popłynąć w stronę kolejnych tomów. Moffat i Gatiss zaś, to ludzie, którzy kochają tego samego faceta, co ja, z którymi mam wspólne anegdoty, żarty i wzruszenia, porozumiewawcze spojrzenia, wspomnienia i gesty. Dzięki temu właśnie, gdy snują tę swoją, cudownie błyskotliwą wersję, to czuję czasem, jak gdyby robili to specjalnie dla mnie, do mnie mówią, do mnie puszczają oko, do mnie szepczą coś dyskretnie. I to jest dopiero seksi.

Gdy oglądam te najlepsze odcinki, to choćby zachwycały się nimi całe rzesze, czuję się wręcz intymnie, tak bardzo bliski i znajomy to jest świat. Nasz świat, w którym ważne jest - superważne! - skąd wzięła się jakaś "pani Turner". W którym każda, najzwyklejsza, najbardziej przelotna uwaga w rodzaju "jest niższy niż myślałem" to echo, każde ujęcie może być inspirowane jakąś ilustracją, każdy dialog może okazać się cytatem, sprawa - częścią Kanonu, każdy drobiazg odwołuje się do jakiejś odwiecznej debaty albo problemiku rozwiązanego sto lat temu przez innego zwariowanego sherlockistę. Wczuwam się w rytm tej nowej-starej opowieści, współtworzę ją, rozszyfrowuję aluzje, odczytuję hasła, odpowiadam na zaczepki, cieszę się każdą śmiałą, a tak pięknie trafioną decyzją, każdym sprytnym, sprawnym ruchem doświadczonych narratorów, który poruszył we mnie te właściwe struny, tak jak lubię najbardziej, a zarazem doskonale wiem, kiedy zabawa się kończy, kiedy nie wystarczają już urocze błahostki, i trzeba skoczyć za Holmesem ze szczytu wodospadu, by przeżyć wszystko do dna.

Po napisach długo jeszcze czuję się pełna wszystkiego, co się stało, zapalam papierosa, porządkuję myśli ale bez pośpiechu, pozwalam sobie jeszcze trwać chwilę w tym błogim chaosie "jak oni na to wpadli" "jak on to zagrał" "nazwiska!!!" "ta scena, z mojego ukochanego opowiadania" "ach czyli znają i tę teorię". Waham się, czy bardziej chciałabym jeszcze trochę porozkoszować się tym sam na sam z "Sherlockiem", czy już wybiegać na ulice i opowiadać o nim wszystkim, którzy zechcą słuchać lub biegają wolniej ode mnie.

Ruszam nieśmiało, zaglądam w komputer - i jest tak, jakby sąsiadka z dołu nasłała na mnie Straż Miejską za hałasowanie. Ludzie poznali jakiś inny odcinek. To o czymś obcym, te wszystkie lodowate spostrzeżenia. Krytyka w ogóle obok. Mój "Sherlock" nigdy w życiu nie zachowałby się tak, jak oni mówią. Czemu tu jest tak zimno, w tym strasznym Internecie. Uciekam, już pokasłuję, kroi się zapalenie płuc.

I czasem potem żałuję - tak, jak żałuję, że kiedy wszyscy żyli awanturą o "His Last Vow", ja nie napisałam tego tekstu:



Oczywiście, to jest właśnie odcinek o miłości - i o powrotach - w tej serii "Sherlocka", w odróżnieniu od tych wszystkich ślubów i powrotów. I oczywiście, że, w odróżnieniu od nich, jest wspaniały.

"Charles Augustus Milverton", opowiadanie będące główną inspiracją "His Last Vow" wyróżnia się w Kanonie nie tylko tytułem - chociaż z detektywistycznego punktu widzenia nieco może kuleje (to jedna z tych historii, w których Holmes praktycznie nic nie osiąga, biernie, do czego skądinąd na pewno wrócimy, obserwuje rozwój wypadków) to trudno je zapomnieć. Być może Milverton właśnie udał się Doyle'owi najlepiej ze wszystkich czarnych charakterów. Ten cały Moriarty to jakaś zupełnie absurdalna historia, "arcywróg", którego praktycznie nie znamy, i którego najbardziej spektakularnym osiągnięciem jest wynajęcie pociągu. (Oraz jeden z najbardziej ikonicznych czarnych charakterów w popkulturze; kto czytał moją notkę o The Empty Hearse, serio jak to wyjaśnić bez hipotezy o złośliwych kosmitach...) Milverton... 

"Do you feel a creeping, shrinking sensation, Watson, when you stand before the serpents in the Zoo, and see the slithery, gliding, venomous creatures, with their deadly eyes and wicked, flattened faces?" 

Kto raz go pozna, kto raz wzdrygnie się przed nim jak na widok węża, ten na zawsze zapamięta go jak najobrzydliwszą kreaturę, z jaką miał do czynienia. 

Chyba, że wcześniej pozna Charlesa Augustusa Magnussena.

Charles Augustus, nikt nie oparł się tej chwytliwej zbitce imion - Doyle wziął je od Ch. A. Howella, prawdziwego słynnego szantażysty swoich czasów, nasi fanboye też im się nie oparli. Howell był niejednoznaczną postacią, która kręciła się wokół prerafaelitów, i nie ma nawet stuprocentowej pewności, że nie został pokrzywdzony przez opinię publiczną.
Milverton Doyle'a to już zawodowy szantażysta, bezdusznie wykorzystujący słabości osób, które choć należą do wyższych sfer, nie zawsze wcale są w stanie spełnić jego żądania, bez wątpienia oślizgły gad. Dla Holmesa i Watsona, dla wiktoriańskich dżentelmenów, ktoś, kto grozi - szczególnie kobietom - wywlekaniem osobistych sekretów intymnej natury jest kreaturą rzeczywiście bardziej odpychającą niż najgorszy morderca. 

W wieku XXI potrzebujemy czegoś więcej, żeby się wzdrygnąć.
Potrzebujemy Magnussena, o gadzich oczach, mokrych dłoniach, niekonwencjonalnych manierach i, jak twierdzi, doskonałej pamięci. Gdyby było szalone zapotrzebowanie na podręcznik "jak uwspółcześniać Doyle'a", napisałabym cały długi rozdział o scenie, w której Magnussen wkracza do mieszkania Holmesa. Jak oddać tę bezczelność Milvertona z kanonicznej sceny, jak pokazać ten sam stopień lekceważenia - jak wzbudzić to samo obrzydzenie, oburzenie, konsternację. I lęk, taki lęk, jaki budzi poczucie, że nic, zupełnie nic nie możemy mu zrobić. Jak? No tak jak w "His Last Vow". 



Nasz wszechmocny niemal, genialny detektyw, jest zupełnie bezradny. W Kanonie Holmes naiwnie liczy na to, że Milverton ma przy sobie listy. W "His Last Vow" naiwnie liczy na to, że fakt, że Magnussen je przyniósł, ma jakiekolwiek znaczenie. W Kanonie Holmes musi zniżyć się do tego, by w przebraniu hydraulika uwieść pokojówkę Milvertona - ku oburzeniu Watsona. W HLV Sherlock w przebraniu zwykłego człowieka uwodzi sekretarkę Magnussena, a przynajmniej tak mu się naiwnie wydaje. To, jak jest rozegrany ten akurat drobny wątek, to zresztą gra nie tylko z samym opowiadaniem, ale może jeszcze bardziej z wersją Granady. 

Gdybym chciała wyjaśnić komuś jedną sceną, czym różni się Sherlock BBC od Sherlocka Granady, czym różni się Holmes Bretta od Holmesa Cumberbatcha, jak inna jest to opowieść, to pokazałabym scenę pocałunku. Escotta-Bretta, który, oszołomiony, mówi zdławionym głosem "Oh Aggie... you've touched my heart" - i nagle to nasza kolej, żeby zdławionym głosem powiedzieć "Jeremy". I Cumberbatcha-Holmesa, którego pocałunek z Janine jest jak pojedynek z "Niebezpiecznych związków", w dodatku odrobinę sztucznie rozbudowany, chyba na użytek Johna.

W zawiłym - ale tak samo idiotycznie żałosnym jak w Kanonie - planie walki z Magnussenem, który sprowadza się do jakże subtelnego "włamię się i ci ukradnę te listy, he he, zobaczysz, gagatku", równie ważną rolę jak lipny romans odgrywa jednak wątek, który rozegrany został tak, że po raz pierwszy od czasu "Hounds of Baskerville" nabrałam niepowstrzymanej ochoty, żeby całej ekipie "Sherlocka" wyczyścić wszystkie pary butów.

Bo oczywiście nie wystarczyło im zrobić genialną adaptację CHAS (jeśli kogoś irytują te skróty, można je sprawdzać tu albo ignorować); dlaczego wcześniej nie przyszło mi do głowy, że CHAS tak wspaniale komponuje się z TWIS? "Sherlock" często budzi we mnie takie cudowne wrażenie oczywistości, no tak, przecież tak właśnie musieli to rozwiązać. Tak musiało być, bo nie mogło być inaczej - mogę najwyżej walnąć się w czoło, że sama na to nie wpadłam.

No, od czego oni właściwie mieli zacząć pierwszy odcinek po ślubie, jak nie od tego, co wymyślił Doyle?
Proszę bardzo, świeżo ożeniony Watson jedzie do meliny palaczy opium, aby wydobyć z niej męża przyjaciółki Mary. I w ciągu kilku minut dostajemy więcej niż przez całe półtorej godziny poprzedniego odcinka. John nareszcie w swoim żywiole, w Mary możemy się zakochać, to Molly niemalże cytatem z Watsona z Kanonu strofuje Sherlocka za ćpanie, Mycroft usiłuje i tak ukraść całą tę sekwencję, a przy okazji to jego reakcja jest dla nas pierwszym, i może decydującym sygnałem, że z tym Magnussenem sprawa może być bardzo poważna.

Oczywiście, że nie zapomniałam o Wigginsie, ale jest zbyt cudowny, żeby zmieścić się ot tak, gdzieś w środku zdania. Wiggins zasługuje na oddzielny rozdział w tym podręczniku do uwspółcześniania Kanonu. Co zrobić z uroczą, lubianą przez wszystkich postacią sprytnego, bystrego, zabawnego wszędobylskiego dzieciaka, którego Holmes posyła tam, gdzie diabeł nie może  - ale który ma tę wadę, że w wieku XXI w Londynie dziecko chowane przez ulicę to (na szczęście) byłby raczej materiał na jakiś bardzo wstrząsający dokument? No, to.



I oczywiście TWIS i CHAS to byłoby jeszcze dla nich mało. W "His Last Vow" aż roi się od - tym razem supertrafnych i pięknie niewymuszonych - odniesień. Do SIGN, skąd bierze się AGRA, inicjały Mary. Do "His Last Bow", nie tylko w tytule, naturalnie. z LAST bierze się domek w Sussex, choć Janine chce usunąć ule. Z LAST wieje wschodni wiatr, u Doyle'a wojna, która ma oczyścić Anglię - a gdy Holmes snuje te przepowiednie o losach kraju, poczciwy Watson myśli, że mowa o pogodzie, ale to właśnie jest dla nas gwarancją, że jakoś przetrwamy. Wracamy też na chwilę do EMPT, żeby nacieszyć oczy kukłą. Moffat śmieje się z dziesiątek lat debat o rodzicach Sherlocka, z setek powieści o jego, naturalnie, straszliwie toksycznym dzieciństwie, a kiedy okazuje się, że urocza pani Holmes jest matematyczką, gdzieś na świecie jakiś sherlockista pęka ze szczęścia - bo pamięta, jak pewien psychoanalityk wydobył z Holmesa, że profesor matematyki Moriarty był co najmniej kochankiem jego matki, i stąd potem całe to bojowanie.

Ale to są wszystko tylko dekoracje, smaczki, czekoladki. Chociaż oglądamy postacie i sytuacje z CHAS, TWIS, LAST, SIGN czy EMPT, to film tak naprawdę jest o czymś, co w Kanonie widujemy zupełnie gdzie indziej, zawsze przelotnie, w DEVI, 3GAR, MISS, trochę też w YELL, FIVE. 
Czyli, jak już mówiłam, o miłości, o błędach, które popełniamy, bo jesteśmy ludźmi, i o tym, co się dzieje, kiedy Holmes przegrywa.

Kiedy Holmes przegrywa, co dzieje się w Kanonie znacznie częściej niż ktokolwiek otwarcie przyznaje, ktoś brutalnie wybija nas z bezpiecznego świata, w którym superbohater uchroni swojego klienta przed wszelkim złem albo chociaż dopilnuje, by sprawiedliwości stało się zadość. Kiedy Holmes jest bezradny, mamy prawo się bać.
O dziwo, CHAS wcale nie jest jednym z takich opowiadań - CHAS kończy się wręcz pogodnie. Milvertona zabija pani z wyższych sfer, której nikt nie będzie specjalnie niepokoił, Holmesowi i Watsonowi nieudany włam też się upiecze, szantażysta nikomu więcej nie zagrozi. Skojarzenie historii Milvertona z wielką klęską Sherlocka bierze się z pięknego, nie do końca udanego, ale nieskończenie ponurego filmu Granady, w którym Holmes-Brett jest chory i smutny. I przegrywa wszystko.




W "His Last Vow" Sherlock jest całkowicie bezradny, i bardzo się boimy. Jest bezradny nie tylko wobec bezkarnego magnata prasowego - to już drugi raz zresztą, kiedy prasa właśnie występuje w serialu BBC jako siła zła. Zawodzi sam siebie: miał wszystkie wskazówki, widział wszystkie sygnały, a nie zorientował się na czas, nie przewidział, nie zapobiegł. Przez dłuższy czas, co gorsza, wciąż nawet nie rozumie, co się stało. Wielki twist odcinka jest wielki nie dlatego, że my go nie przewidzieliśmy - przeciwnie; wielu fanów, zwłaszcza tych znających opowiadanie, domyślało się, kogo zastaniemy w biurze Magnussena. Twistem jest raczej to, że Sherlock tego nie wiedział. Human error, jak powiedział Holmes drwiąco o Janine, która cały czas miała go praktycznie w garści.

Wszystkie wielkie słowa i uściski z poprzednich odcinków możemy wyrzucić do kosza, po tym jak zobaczymy kilka kolejnych scen. To, jak Sherlock i John porozumiewają się bez słów (przestawiony na powrót fotel!). A przede wszystkim - przede wszystkim! - to, jak Sherlock tłumaczy Johnowi, dlaczego to wszystko się stało. Jak w jednym z najtrudniejszych momentów życia Watsona staje się dla niego skałą, jak pyta go, kim jest Mary, każe odnaleźć w niej klientkę, która potrzebuje pomocy, i tym samym nadaje tej niemożliwej sytuacji takie ramy, by John był w stanie ją znieść, by zapanował nad chaosem. A John patrzy na niego. Wścieka się, miota, i patrzy na Sherlocka, wierząc, że jakimś cudem przyjaciel mu w tym wszystkim pomoże. I Sherlock pomaga. Wtedy właśnie staje się prawdziwym świadkiem Watsonów, najlepszym przyjacielem Johna.

I dla nas też dopiero w tym odcinku małżeństwo Watsonów staje się czymś więcej niż odfajkowaną "komplikacją z Kanonu" oraz pretekstem, żeby pani Hudson założyła kapelusz. Mary staje się kimś, kim chyba nie była nigdy w całej historii adaptacji Kanonu: osobą. Nie: żoną Watsona, której największe przymioty to częste znikanie u cioci oraz szybka śmierć na gruźlicę; i nie "równą babką" z początku sezonu, której rychłego zgonu wszelako wciąż troszeczkę wyglądamy (podobno gruźlica wraca!), i nie upierdliwą przeszkodą dla bromansu Sherlocka i Johna. 

Z prawdziwymi osobami, zwłaszcza tymi, które kochamy, zawsze jest najwięcej kłopotów.
Tu zawalili wszyscy. Mary, bo chciała uchronić Johna, bo za bardzo się bała, że go straci, bo nie do końca się na nim poznała. John, bo zawiodła go ślepa wiara w przyjaciela i nie umiał go powstrzymać we właściwym momencie. Wreszcie: nawet Mycroft, wiecznie bagatelizujący wyskoki młodszego brata, najpotężniejszy człowiek w Anglii, najmądrzejszy z Holmesów, który nie potrafił, czy nie chciał w porę okiełznać jednego szantażysty - i nie potrafił, czy nie chciał okiełznać Sherlocka. Human error, human error.



Oczywiście największą klęskę poniósł Sherlock. Pół biedy, że - może przez to całe układanie toastów, walców i serwetek - nie poznał się w porę na Mary. Aż do końca nie poznał się na Magnussenie. Nawet on, były "bohater Reichenbach", nie wziął pod uwagę tego, kluczowego faktu, że media nie muszą niczego udowadniać, muszą to tylko opublikować. Wszystko miał przed oczami, dosłownie, obejrzał nawet te okulary, w których nie było żadnych tajemniczych mikrowyświetlaczy. Do końca nie wiedział - a może nie chciał wiedzieć - że od samego początku nie tyle był przegrany, ile w ogóle nawet nie grał we właściwą grę. Human error.
Kiedy Sherlock ponosi klęskę, kończy się świat, który znamy. Nie został już żaden ruch zgodny z regułami jakiejkolwiek gry. Sherlock przysiągł, że będzie chronił Johna i Mary, była tylko jedna rzecz, którą mógł jeszcze zrobić.
I nie, to nie był błąd.

Wiem, że to o to właśnie - o strzał oddany do nieuzbrojonego człowieka - rozgorzał największy spór. Tak, Holmes spartaczył, nikt nie twierdził, że w ten sposób udało mu się "zwyciężyć". Przecież od dawna nikt nawet nie marzył już o zwycięstwie, najwyżej o przetrwaniu. 
Wielu widzów żądało konsekwencji, oburzało się, że Sherlock nie gnije w więzieniu albo na misji będącej w istocie karą śmierci. Nie wiem, czy chodziło tu bardziej o jakąś moralną potrzebę, czy po prostu o realizm.
Nie wiem nawet, jak zacząć rozpatrywanie wołania o realizm. Od tego, po co właściwie bawić się w kolejne przywracanie Sherlocka cudem na Londynu łono, skoro i tak musi tam wylądować na początku następnego sezonu? Od ogólnego poziomu realizmu w serialu, w którym państwem trzęsie jeden Szwed, ponieważ pamięta wszystkie kompromitujące fakty o wszystkich oraz jeden Holmes trzymający w laptopie (ale zahasłowanym!) wszystkie główne sekrety kraju?
Odwołam się zatem do moralnej potrzeby.
Ja widzę przegranego detektywa i przegranego przyjaciela, któremu nie pozostało już absolutnie nic innego, i który świadomie ryzykował własne życie, a na pewno przyszłość, żeby oddać ten strzał. Granice obrony koniecznej w walce z szantażystą to kwestia sporna, choć nie dla Doyle'a. W opowiadaniu Holmes i Watson przypatrują się biernie jak Milverton jest mordowany; nie robią nic, by powstrzymać zemstę jego ofiary. To coś w rodzaju "problemu wagonika"; czy powstrzymanie się od działania, to coś mniej niż działanie, jeśli ma takie same skutki. Kanon by Sherlocka usprawiedliwił.

Nie, to nie był błąd. To była konieczność. Obrona konieczna - i coś, co koniecznie należało powiedzieć o tej postaci. Właśnie tak. Właśnie tak oburzająco i dobitnie.
Bo nie, zabijanie nie jest "out of character" Sherlocka Holmesa, chociaż rzadko mamy okazję się o tym przekonać. Pistolet "na akcję" zawsze nosi Watson. A jednak aż dwukrotnie dowiadujemy się, kiedy Holmes byłby skłonny kogoś zabić. Raz, w DEVI, kiedy puszcza wolno mordercę, który pomścił okrutną śmierć narzeczonej - "Nigdy nie kochałem" - twierdzi Holmes - "ale gdybym kochał, i gdyby moją ukochaną osobę spotkał taki los, to może postąpiłbym jak on".  "Nigdy nie kochałem"... human error, Sherlocku. 
Drugi raz w 3GAR, kiedy Watson zostaje ranny. "Gdybyś go zabił, nie wyszedłbyś stąd żywy" - mówi Holmes do niegodziwego Garrideba. Widzicie tu wzór, trudno go nie zauważyć.
W ABBE Holmes twierdzi, że nie zna osoby, która byłaby bardziej godna roli jury w procesie sądowym niż Watson. Chwilę później Watson uniewinnia innego bohatera, który zabił w obronie kogoś, kogo kochał.

Ja też rolę jury w każdej sprawie bez wahania oddam Watsonowi. W pełni godząc się z faktem, że być może człowiek, który na dobry początek znajomości zastrzelił kogoś, by ocalić Sherlockowi życie, nie będzie zupełnie bezstronny.

8 komentarzy:

Rykoszetka o życiu w mieście pisze...

Tyle czasu minęło, odkąd obejrzałam (po raz któryś tam) ten odcinek. A teraz się wzruszyłam.
I chyba muszę znaleźć czas na re-watch :)

Sherlock Kittel pisze...

To znaczy, że my work here is done :)

Anonimowy pisze...

Oj jak to przyjemnie przeczytać taką notkę! Sherlockista to jak zawsze tak dobrze w słowa ujął! Gdyby można było jeszcze raz zalajkować Sherlockiana to ja bym zalajkowała każdą kończyną (toe up) za tych co odlajkowali. Od czasu pierwszego oglądu, obejrzałam sezon 3 już chyba z 5 razy, co prawda daleko temu jeszcze do szaleństwa z Reichenbach Fall, ale za każdym razem z przyjemnością odnajduję nowe "smaczki", a im więcej czytam tym więcej ich znajduję, bo to jak odkrywam, nie tylko do Kanonu fanboje nawiązują, przeczytałam ostatnio Horowitza, nie żeby mi się bardzo podobało, ale kilka razy miałam "aa, to stąd to mieli", nieumarcie Moriarty'ego okazuje się nie być takie nowatorskie jak mi się początkowo zdawało. Dziękuję za panią Turner, tego nie złapałam. Cieszę się, że Sherlockista zwrócił uwagę na moją ulubioną scenę - kiedy usadzają Mary jako klientkę, jak się roztasowują na swoje miejsca a ona siadając poprawia płaszcz, tak się zastanawiam czy nie jest to moja ulubiona scena. Nie załapałam się jakoś na dyskusje czy zabicie Magnussena było "out of character", nawet mi to przez myśl nie przeszło, bo co innego można było zrobić żeby bronić przyjaciół?
Scenę z postrzałem cały rok wykorzystywałam na zajęciach ze studentami nawiązując oczywiście do sceny pojedynku Kmicica w Wołodyjowskim, kiedy to stwierdzają, że żyje bo nie upadł na wznak, poszukujemy - w ramach ćwiczenia poszukiwania odpowiedzi na pytania medyczne - czy jest związek między rokowaniem a tym jak padł delikwent po urazie? Wiele miałam dzięki temu uciechy.

ninedin pisze...

Notko! Kocham cie, notko.

Sherlock Kittel pisze...

@Ninedin :) Chyba za każdym razem, kiedy piszę coś na blogu, myślę sobie, że bardzo bym chciała, żeby Tobie osobiście się spodobało :)

@Anonimowy (AH :)?) Zazdraszczam studentom. A z tym Moriartym, to pomysł jest tak stary jak fandom chyba, mnóstwo było różnistych wersji, można je nawet dzielić na podtypy ;) Np "Holmes i Moriarty to ta sama osoba" więc trochę a fortiori (to bardzo dziwne użycie a fortiori, wiem :D ) Moriarty też przeżył itp - akurat mam takie podejrzenie, że naszych fanbojów mogła zainspirować na przykład sztuka, w której grał Brett, i w której tak chyba jest, o ile mi się nie pozajączkowało.

RoXcia pisze...

Świetna notka :) I doskonale wszystko ujełaś..Po prostu majstersztyk :D Jestem pierwszy raz na twoim blogu a już mnie zaciekawił straszliwie...Zresztą wszystko co się wiąże z Sherlockiem mnie zaciekawia XD Pozdrawiam Cię gorąco ^^
sherlock-polska.blogspot.com

Lucy M. J. Archer pisze...

Witaj!
Świetna notka :) Idealnie wszystko opisałaś, aż naszła ochota na 'Sherlocka' ;)
Ale, ale! Czytam sobie twego bloga, uśmiech na twarzy coraz większy, a tu nagle: 'UPS!', bo na lipcu notki się skończyły :( Dlaczego, ja się pytam? Hmm? Niecierpliwie oczekuję kolejnych, gdyż (przyznaję) niesamowicie wpływają na mego wewnętrznego sherlockistę ;) Wywlekają go za nogi na światło dzienne, tak, że mam ochotę wybiec na ulicę i krzyczeć 'I BELIEVE IN SHERLOCK HOLMES! MORIARTY WAS REAL!'
A to jest przecież to, co tygryski lubią najbardziej ;)
Pozdrawiam i oczekuję kolejnych notek :)

Anonimowy pisze...

Ciekawy post:)
Sami twórcy serialu zabicie Magnussena argumentowali tym, że scenę uśmiercenia Milvertona u Doyle'a zrozumieli inaczej. Według nich to Holmes i Watson zamordowali CAMa.
Cytaciki:
Moffat: "Also, if you read [The Adventure Of] Charles Augustus Milverton, Dr. Watson in the opening paragraph tells you that he’s about to tell you a porkie. He says, ‘I even now must be very reticent.’ I think what Doyle is hinting at is that Sherlock Holmes and Dr. Watson sat in Baker Street and said, ‘Right, we’re going to have to go and kill him, aren’t we? That’s the only way we can do this.’ So they break in, kill him, and then Dr. Watson writes up a version of the story that puts the murder [on someone else]."

Gatiss: "They’re hiding in their burglar masks behind the curtain, and this random woman comes and shoots Milverton in the face and then grinds her heel into his face. It’s odd, isn’t it? So I mean really, it’s just an extrapolation of saying, ‘Well, he probably did it, I think.’

Moffat: "If Sherlock Holmes decided that somebody should die, he would kill them. I don’t think he’d have any problem with that".

Gatiss: "He regards Milverton as a sort of plague, something that should be eradicated".
E.