Dawno dawno temu, przed cudownym odrodzeniem i odmłodzeniem fandomu dzięki serialowi BBC, brytyjscy afficionados tym różnili się od amerykańskich, że rzadziej uzurpowali sobie prawo do mówienia swojemu ukochanemu detektywowi po imieniu. Baker Street Irregulars z Nowego Jorku - to zawsze byli “Sherlockiści”, ale w Londynie mieszkali raczej “Holmesianie”. Brakuje mi czasem tego sztywnego “Mr Sherlock Holmes”, wyżej uszu już mam tego swojskiego “Sherlocka” odmienianego przez wszystkie przypadki. “Sherlock”, ziom “Johna”, uczłowieczany tak pracowicie, taki załzawiony, zrozpaczony i wściekły, taki emocjonalny, taki już-nie-maszyna, tyle ma okropnych problemów, rodzina toksyczna, tu fest ućpany, tam się napił za dużo, toastów się boi, zbić się dał i skopać, ale i tak sądzi jeszcze, że mu się należało, bo taki już gorszy jest, i nóżkę ma mniej albo bardziej, w życiu mu ogólnie nie wyszło i kto go przytuli.
No nie ja, w każdym razie. Z całą pewnością utulą go wystarczająco, a może i aż nadto niezliczoni fanfikowi Johnowie i kogo tam jeszcze naniesie fanfikowym Sherlockom wyobraźnia cudownych wariatów, którzy potrafią natrzaskać tyle tekstów dla czystej frajdy pobycia z takim bidulkiem ciaptakiem popapranym.
Ja nie mam z tego frajdy.
Na wypadek, gdyby osobom niewtajemniczonym w mój światopogląd ontologiczny zabrzmiało to uwłaczająco: jestem jak najdalsza od dyskryminowania fikcyjnych postaci, chociażby z czysto metafizycznych powodów, mrugam do Was realiści modalni. Niczego panu Holmesowi nie ujmuję, ciała ani kości, uczuć, świata, realnego egzystowania w niezliczonych światach, tych Doyle’owskich, i tych miliardach wersji, apokryfów, szalonych interpretacji. Tylko jedna jego własność jako postaci fikcyjnej jest jednak naprawdę istotna: nieusuwalny dystans, jaki dzieli go od nas. Holmes może balować z książkowym Kubą Rozpruwaczem i z fikcyjnym Henrym Jamesem, może hasać z tybetańskimi lamami i po norweskich fiordach, żartować z Watsonem i kochać się skrycie w Lestradzie; po prostu nigdy, przenigdy nie spotka się akurat z nami, nie pooddychamy z nim tym samym powietrzem. Jesteśmy zatem bezpieczni. Nie będzie rozczarowań. Nie będzie zawodów. Nie będzie żadnego prawdziwego sporu, w którym ktoś się dowie, kto od początku miał sto procent racji. Nie zostaniemy, jak Watson, oszukani, na trzy koszmarne lata, nie wypijemy szampana na koniec, z nami pogrywać może sobie najwyżej pan autor. I my też panu Holmesowi niczego nie jesteśmy winni. On nie czeka na żadne nasze telegramy, w ogóle nie patrzy nawet w naszą stronę. Ten dystans jest oczywisty, jawny i wypowiedziany, ani przez chwilę nie musimy się łudzić, że może być inaczej.
Gdyby pan Sherlock Holmes mieszkał z nami w tym samym, naszym rzeczywistym świecie, gdybyśmy byli jego Watsonem, mielibyśmy wszystkie te złudzenia i oczekiwania. Żywimy je wobec ludzi wokół, tych, którzy mogą pić z nami herbatę i whisky, oddychać z nami, kłócić o sprawy ważne, których możemy w każdej chwili zawieść albo, przeciwnie, na moment przekonać, że ich życie jest znośne i sensowne. Watson żywi je wobec Holmesa; dla Watsona Holmes nie jest przecież postacią fikcyjną.
Ale myślę, że pan Sherlock Holmes nie żywi ich wobec nikogo.
To takie spostrzeżenie, które łatwo odczytać w typowy, stereotypowy sposób, tak tak, Holmes-maszyna, niezdolny do relacji z ludźmi, bla bla, zimna matka, smutne dzieciństwo, było, było, było milion razy. Chodzi mi tu jednak o coś trochę innego. Holmes jak mało kto brutalnie i świadomie odczuwa ten nieusuwalny dystans nawet do osób niby z własnego świata. Wszystkie te wspólne rytuały, to wspólne powietrze co i rusz okazują się przecież tylko kolejnym poziomem małego złudzenia. Najważniejsze sprawy wciąż pozostają nietknięte, nieprzekazane, oddzielne. Nie dlatego, że biedny Watson nie obejmie rozumkiem przestworzy Umysłu Geniusza; Geniusz też nigdy nie zrozumie naprawdę biednego Watsona. Mogą najwyżej czasem spróbować spojrzeć w tym samym kierunku, macać, sondować, zbliżać się, starać. W tych staraniach mnóstwo jest życzliwości, a nawet czułości, dużo więcej niż goryczy czy nieprzyjemnych ukłuć. Dlatego też nawet te klasyczne adaptacje, w których Watson naprawdę jest głupiutki i czasem nieznośny są wbrew pozorom prawdziwsze, prawdziwsze w tonie i w odczytaniu istoty sytuacji, od niektórych współczesnych prób, w których równorzędni partnerzy prowadzą jakieś irytujące bezlitosne walki na wyrzuty, złośliwości i ciosy. Problem nie jest z nie dość genialnym Watsonem, który włazi w doniczki; problem jest z metafizyką, on tak się tylko zabawnie w tej relacji objawia, takie przyjmuje kształty, ale ostatecznie fundamentalne znaczenie ma nie problem, a to, jak bardzo Holmesowi wbrew wszelkiemu sceptycyzmowi, zależy, żeby wciąż go przekraczać. Być może w relacji ściśle romantycznej nie chciałby już znosić napięcia czy gorzkiego posmaku, i być może dlatego właśnie w ściśle romantyczne relacje nie wchodzi, nie są one dla niego tego warte.
Jako się rzekło, my natomiast mamy z Holmesem zupełnie czystą sytuację.
I uderzyło mnie dziś - w bardzo nieoczekiwanych okolicznościach, o których za chwilę opowiem, - że jest pewna cecha pana Sherlocka Holmesa, której lubię się przyglądać z tego bezpiecznego dystansu. W której lubię mu towarzyszyć z sąsiedniego świata. Słuchałam dziś jednej z książek z długiego cyklu Laurie King, w którym Sherlock Holmes żeni się z młodziutką Mary Russell i razem rozwiązują niezliczone zagadki - cykl ten kiedyś szalenie mnie (a także wielu ortodoksyjnych Sherlo… Holmesistów) oburzał, teraz jedynie trochę nudzi, gdy sięgam po kolejne tomy, nieodmiennie w losowej kolejności i nieodmiennie ekscytujące zapowiedzi egzotycznych przygód lub też rozwinięć mniej znanych wątków Kanonu kończą się na ledwie sprawnym, niemożliwie nudnawym powieścidełku bez żadnych właściwości. I oto nagle poczułam, że ta książka - akurat jedna z najstarszych, czwarta z serii, “The Moor” - ma w sobie coś nieodzownie kanonicznego, nareszcie trąca jakąś prawdziwą nutę, chwyta coś, co sprawiło niegdyś, że tak bardzo pokochałam Doyle’a. Holmes i Russell lądują znów na bagnach w Dartmoor, tych samych, po których wiele lat wcześniej grasował najsłynniejszy pies świata, aby rozwiązać zagadkę dla stareńkiego, umierającego już powoli przyjaciela Holmesa, którym King w bardzo pięknym geście uczyniła skądinąd postać autentyczną, dziadka pierwszego oficjalnego biografa detektywa, Baring Goulda. Holmes, oczywiście, nie rozpacza, nie wygłasza przemówień z wielkimi słowami; dedukuje jak co dzień, i od rana do nocy snuje się po koszmarnym, zamglonym bagnisku znów rzeczowo poszukując tropów wielkiego psa. Jest jednak trochę bardziej niż zwykle smutny.
I znów piszę coś, co tak łatwo odczytać w jakiś koślawy, wykrzywiony sposób, przez pryzmat smętnych gifów i fanfików pełnych mroku i rozpaczy.
Pan Sherlock Holmes, którego znam z Kanonu, ma po prostu dość melancholijne usposobienie. To nie ma wbrew pozorom wiele wspólnego z bardzo skądinąd umiłowanymi przez fandom smutnymi kreacjami z adaptacji. Nawet z przeżartym wprost dwubiegunową depresją Jeremym Brettem, jak strasznie bym tego zdesperowanego Holmesa nie kochała. Melancholia pana Holmesa to nie łzy Christophera Plummera na koniec upiornie melodramatycznej sprawy z pomordowanymi prostytutkami, szaleństwem, podłością, oszustwem i ogólną telenowelą w tle kadru. To nie spektakularne ucieczki w narkotyki. Pan Holmes jest zawsze trochę smutny bo zawsze widzi, że świat jest trochę obrzydliwy. Doyle czasem pisze to tak, jak gdyby chodziło o nieszczęsnego geniusza, udręczonego towarzystwem tępych normalsów. Och, nieznośna rutyno egzystencji. Och, czyż zbrodniarze utracili już wszelki polot. Och, okrutne męki w okowach stagnacji. Och, foch. Jednak pan Sherlock Holmes nie jest aż tak znów genialny, nie tak naprawdę, on przecież ostatecznie tylko błyskotliwie rozwiązuje łamigłówki (w jakiś dość podejrzany i magiczny sposób); stworzył go niezwykle zdolny, ale nie ponadludzko bystry - bo ludzki - umysł Doyle’a. Pan Sherlock Holmes jest natomiast naprawdę bardzo inteligentny i nadludzko szczery, przede wszystkim wobec samego siebie. Z wielką uwagą obserwuje świat, istotnie często bardzo się nudzi. I świat trochę go przygnębia.
Wieś wydaje mu się groźna, z tymi rozsianymi daleko od siebie domkami, w których mogą się dobrze skrywać wszelkie pospolite okrucieństwa. Miasto tonie w gryzącej, paskudnej mgle. Zagadki stanowią znakomitą rozrywkę, oczywiście, ale - co szczególnie widać właśnie w samym Kanonie, dużo mniej w adaptacjach - wielka część z nich, to zwykłe, ludzkie tragedie, na które nic nie da się poradzić, którym można tylko pozwolić rozegrać się do końca, licząc na nieco mniej ponure zakończenie. Pan Sherlock Holmes patrzy na to wszystko z niezmierzonym znużeniem i jest trochę smutny. Czasem trochę mniej, gdy ma dobry, przyjemny dzień, coś go rozbawi, przeżyje ekscytującą przygodę i zje dobry obiad, przy którym pogada sobie o Nelsonie, o skrzypcach i o madrygałach. Czasem pewnie trochę bardziej, gdy ze świata znika kolejna rzecz, która mu się w nim podobała, jak niemiecka muzyka albo kolejna osoba, w której szukał przyjaciela. I ta mała, zmęczona melancholia może jest jedną z tych cech, które składają się na jego nieodpartą charyzmę. Trudno jej nie rozumieć. Trudno jej nie podzielać. Nie jest niczym niezwykłym, jest najzwyklejsza, najcodzienniejsza, najbardziej ludzka.
Patrzę na pana Sherlocka Holmesa w jego pobliskim, odległym świecie. On nie patrzy na mnie, ale tak jakoś lepiej mi w jego towarzystwie.
1 komentarz:
Jestem zaszokowany odkryciem Twojego bloga. Pasjonuje się kanonem i adaptacją Granady od 15 lat, w polskim internecie była jakaś strona poświęcona tej tematyce w okolicy 2005 roku, potem cisza... Serial BBC całkiem mi się podobał, ale nie traktuje go jako specjalnie związanego z twórczością ACD, co potwierdza "odmłodzony fandom": mangowe ilustracje i nudna już insynuacja homoseksualnego konkubinatu na Baker Street 221b. Dlatego też Twój blog tak mnie zaszokował :)
Życzę powodzenia i zagłębiam się w lekturę!
Prześlij komentarz