Uwaga, spoiler: drugi z serii klasycznych filmów o Sherlocku Holmesie z tak historycznie patrząc najsławniejszym i najpopularniejszym duetem Rathbone-Bruce w rolach głównych jest doskonały.
Tak, jest też stary, czarno-biały (i nie snobujmy, że nikomu to nie przeszkadza…), Bruce jest tym śmiesznym dziadziem Watsonem, tak innym od współczesnych, do których jesteśmy już przyzwyczajeni, intryga to taka beztroska zapultana fanfikowa fantazja z wielkim strasznym Moriartym, demoniczną muzyką Indian z Chile oraz klejnotami koronnymi, a główna bohaterka kobieca to klasyczna dama w opałach, którą w którymś momencie Holmes musi wręcz nosić w ramionach.
Zaprawdę, zaręczam, może was spotkać straszliwszy los niż zobaczyć, jak olśniewający Basil Rathbone o pięknej, strzelistej sylwetce i niezrównanym marmurowym profilu, ubrany jeszcze w tej części filmu w nieskazitelny strój dżentelmena oraz cylinder delikatnie składa omdlałą Idę Lupino na szezlongu.
Rathbone’a-Holmesa miałam w oczach, w sercu, a i też w uszach (bo mnóstwo nagrał też słuchowisk), od zawsze i często też o nim wspominałam, był nieodzownym punktem odniesienia. Dla sherlockistów/holmesistów starszych pokoleń, których teksty i wypowiedzi wprowadziły mnie w ten fandom, to Rathbone był tym słynnym, oczywistym, defaultowym Holmesem, a za nowego, świeżego i emocjonującego uchodził Jeremy Brett. Do obejrzenia ponownie zachęciła mnie Ninedin, która ostatnio na blogu opublikowała nie tylko recenzję z Adventures, ale, uwaga, całą serię recenzji z wszystkich Rathbone’owych filmów! Nie obiecuję, że pójdę dosłownie w jej ślady, już na początku jakoś zadrżała mi ręka przed włączeniem pierwszego z serii “Psa…”, ale nie odmówię sobie przyjemności napisania paru ciepłych słów przynajmniej o jednym z najwspanialszych Sherlocków w historii. (A dalej to się zobaczy.)
Owszem, współczesne adaptacje mają wiele zalet, które zawdzięczają częściowo właśnie temu, że ich twórcy zwracali się przeciwko takim właśnie klasycznym interpretacjom z ich zramolałymi Watsonami, lekkimi awanturniczymi intrygami wolnymi od głębszej logiki, i przede wszystkim z czystym, ślicznym, uładzonym, kostiumowym światem osławionych gazowych latarni. Nawet filmy z Rathbone’em w większości z różnych przyczyn zupełnie nie trzymały się wszystkich elementów tego wzorca, a mocno wryte w sherlockistyczną pamięć pokoleń połączenie Holmesa z nostalgiczną tęsknotą za wiktoriańską Anglią dużo mocniej ugruntowywały słuchowiska radiowe, z ich słynnym hasłem “Tu zawsze jest rok 1895”.
Ale ten właśnie film, robiony wciąż przez XXth Century Fox (przed przenosinami serii do studia Universal), wciąż utrzymany w epoce, wciąż poubierany w piękne stroje i trzymający się jeśli nie kanonicznych wątków, to przynajmniej różnych ogólnych pomysłów z już wtedy istniejącego “uniwersum rozszerzonego” Sherlocka (w postaci przede wszystkim super popularnej sztuki Williama Gillette’a) jest najdoskonalszym ucieleśnieniem wszystkiego, co tradycyjne - i szczególnie wszystkiego, co w klasycznych adaptacjach było wspaniałe.
Czytelnicy mojej fan-strony wiedzą, że ostatnio oglądałam scenkę, w której Holmes przygrywa muchom na skrzypcach, i porównywałam wersję Rathbone’ową, ze współczesną, z Robertem Downeyem Juniorem. Porównanie mówi nam tyle o obu tych filmach, że jest to aż zabawne. W “Przygodach…” piękny Rathbone o szlachetnym obliczu, w nieskazitelnym szlafroku przeprowadza eksperyment, w którym bada, jak muchy (w eleganckim kieliszku) reagują na gamki chromatyczne. Stawka eksperymentu jest niebagatelna, Holmes jest bliski wynalezienia znakomitej, bezkrwawej metody odstraszania much! Bruce patrzy z pobłażaniem, ale i nieskrywanym humorem na te poczynania, a sytuacja znajduje swoją konkluzję w finale filmu, w którym scenka się powtarza, ale tym razem Bruce nie wytrzymuje, trzepie muchę gazetą, i obaj panowie żartują, że proste, tradycyjne metody też mają jednak swoje zalety. W 2009 roku wściekły, jak zawsze, Jude Law wparowuje do kryjówki nieogolonego Downeya, który w oparach szaleństwa (wypił płyn do operacji oczu) twierdzi, że muchy nie reagują na zwykłe gamy chromatyczne, ale atonalne współbrzmienia powodują, że zaczynają krążyć w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Porządek z chaosu! Zapytany, Downey chwali się, że łapał muchy po jednej, że zajęło to sześć godzin, na co wkurzony już do imentu Law oczywiście powolnym, demonstracyjnym gestem je uwalnia.
Po siedemdziesięciu latach oczywiście mamy prawo mieć ochotę na nową, przybrudzoną (by nie rzec: wątpliwą) estetykę i kompletnie inne relacje między bohaterami (które w wypadku Lawa i Downeya, troszeczkę jak w wypadku późnych sezonów “Sherlocka” BBC stają się momentami nawet odrobinę przemocowe, tj. Watson jest świadomie i celowo dość bezwzględny wobec Holmesa). Ale, bogowie, jak miło zobaczyć znów tę łagodną, ciepłą, prostą wersję z Kanonu, nawet jeśli wizerunek Watsona odbiega od doskonałości. Owszem, Holmes jest wobec niego nieznośnie protekcjonalny (wyzywa go od ostatnich partaczy, po czym na pociechę klepie po ramieniu), ale zupełnie ratuje to fakt, że Watsonowi szczerze, w żadnym momencie, ani odrobinkę to nie przeszkadza. Może czasem trochę sarka, ale przecież nigdy nie jest naprawdę nieszczęśliwy, może dlatego, że w każdej chwili czuć, jak bardzo Holmes go wbrew wszelkim wadom szanuje, ceni i lubi. Jest między panami takie bezproblemowe, miłe, serdeczne ciepło, którego często potwornie brakuje w wielu współczesnych ekranizacjach, nawet tych, które w bardzo ciekawy sposób rozwijają tę relację. I to ciepło tak strasznie przypomina Kanon z jego regularnymi wzmiankami o kolacyjkach, wspólnych świętach, koncertach, takiej łatwej, codziennej sympatii, bez wielkich emocji, bez dramatów, bez wyrzutów. Przytyki, czy złośliwości zawsze są łagodne, a Watson, owszem, czasem wygłasza kazania z cyklu "ja-jako-twój-lekarz", ale nie są one podszytą osobistą irytacją, takim zniecierpliwieniem Holmesem, z którym to “zawsze coś”. Bo Holmes Kanonu - podobnie jak Holmes Rathbone’a - też i nie jest tak naprawdę specjalnie irytujący, nie wymaga ciągłej opieki, tolerancji, zamartwiania się, ulegania. Poza kilkoma, tym bardziej przejmującymi dzięki temu, wyjątkami, trzyma fason, zarówno odzieżowy, jak i metaforyczny.
Rathbone jest śliczny, elegancki, pełen godności - a do tego jeszcze, przynajmniej w tym filmie, uprzejmy, wręcz miły. To kompletnie, zupełnie! nie jest udręczony geniusz, który będzie się wyżywał na zbyt nudnych klientkach, tak jak nie wyżywał się na nich zresztą Holmes w Kanonie. Jeśli chodzi o nie do końca udolnych policjantów, Holmes Rathbone’a ograniczy się do niewinnych złośliwostek i nie odmówi pomocy. Potrafi za to również doskonale się przebierać, i brawurowo, ale bez popadania w śmieszność, odegrać rolę komediową. To dobry facet, walczy tak po prostu po stronie aniołów, choć zarazem nie jest wolny od słabości, w tym słabości do ulegania ekscytującym zagadkom. W niczym nie przeszkadza mu to wszystko w wywieraniu wręcz magnetycznego wrażenia - być może to zasługa wspaniałego, charyzmatycznego głosu Rathbone’a, doskonałej ekranowej prezencji, która znosi nawet słynne wdzianko z peleryną, a może wreszcie naprawdę dobrego scenariusza. Jak sugeruje sam tytuł, to film pełen przygód, z mnóstwem klasycznych tropów, czy to Doyle’owych (Indianie z Chile! powieszony na szyi albatros! demoniczna, hipnotyczna muzyka! no to jest to, co Holmes i Watson tak kochali i nazywali “outre”) czy to typowych dla tego rodzaju produkcji (przenikliwy kobiecy krzyk we mgle, piękna niewiasta ucieka przez chaszcze nocą, szalony pościg dorożką, szczypta akcji z pistoletami, na krętych schodach, na których kładą się tak wspaniałe szczególnie w czarno-białym filmie cienie!). Jest też zaskakująco świeży i lekki - być może dzięki udanemu humorowi, a może po prostu jak zawsze działa magia na swój sposób idealnie, choć tak już jak na współczesne gusta naiwnie czy wręcz niestosownie dobranych Holmesa i Watsona.
Napoleon Zbrodni Moriarty (George Zucco!) - o którym wiele trafnych uwag napisała Ninedin w swojej recenzji - to najklasyczniejszy z możliwych nieprzesadnie demoniczny, ale jednoznacznie zuy Zuol, Zuodziej Najgorszy, który wyżej ceni sobie swój wypieszczony kwiatek od życia starego sługi, i nie zawaha się przed morderstwem z dowolnego powodu.
Tak, oczywiście, przywykliśmy już do innych standardów, do realistycznie brudnych, wymemłanych ciuchów, nieogolonych policzków, kryzysów egzystencjalnych, superinteligentnych Watsonów, których lepiej nie drażnić, bo nie wiadomo, do czego się posuną, intryg pełnych smutku i logicznej maestrii. Do bardziej wyrafinowanych aluzji i nawiązań, do plątania przeróżnych wątków z Doyle’owych opowiadań. Tu dostaniemy wprawdzie szkocki akcent pani Hudson, perski kapeć i Billy’ego paige-boya, ale większość z dekoracji i tonu tego filmu pochodzi duchem bardziej z Holmesa scenicznego. Rathbone-Sherlock - ten konkretny, z “Przygód”, bo nie mówmy jednak jeszcze o całej serii tych bardzo różnorodnych nawet stylistycznie filmów! - z pewnością jest troszkę wygładzony, podejrzanie miły w odbiorze, podejrzanie łagodny. I nawet finał, który dzisiaj mógłby pewnie obudzić niejedną żywą dyskusję, w tej konwencji jest podejrzanie doczywisty i bezproblemowy.
Ale może właśnie dlatego, po dwóch Downeyach i czterech sezonach “Sherlocka”, ja mu się oprzeć nie mogę. Wy też się nie opierajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz