niedziela, 15 kwietnia 2018

Sekret Sherlocka Holmesa!



“The Secret of Sherlock Holmes” to sztuka Jeremy’ego Paula, scenarzysty wielu odcinków Holmesa Granady, która pewnie nie przeszłaby do historii, gdyby jej oryginalną obsadą nie byli Holmes i Watson wszechczasów, Jeremy Brett i Edward Hardwicke. Kto śledzi moją stronę (warto! pisuję częściej niż kiedyś), ten widział już linki do cudem znalezionego i wyczyszczonego nagrania z przedstawienia (samo audio) - akt 1 i akt 2 - i wie, że obiecałam parę słów.







Sztuka jest bardzo krótka, praktycznie nie ma w niej zagadki i składa się w ogromnej mierze z posklejanych cytatów z Kanonu - a zatem również z cytatów z Granady, przy czym zabawnie widać, że Jeremy Paul ma predylekcję do tych opowiadań, które sam zaadaptował. Jednym z nich było NAVA, i jednym z cytatów jest mój ulubiony, tak uroczo nieprawdziwy z biologicznego punktu widzenia i tak rozbrajający z każdego innego monolog Holmesa o róży, więc żeby nie było, że narzekam, tak tylko zauważam. Narzekam trochę na sam fakt, że trudno o większe pójście na łatwiznę niż powycinanie tych drobnych fragmentów z opowiadań/odcinków, które mówią coś o samym Holmesie i jego relacji z Watsonem i udawanie, że po sfastrygowaniu to się będzie czegoś trzymało. 

Trzymać to się może trzyma, ale wyrzucając zagadki, wyrzucamy, niestety, całą istotę opowiadań o detektywie. Dawno już zwróciłam uwagę na zabawny paradoks sherlockizmu: od bardzo długiego czasu nie bawi mnie praktycznie żadna zagadka czy tajemnica, czy to kanoniczna, czy dopisywana przez choćby najbardziej błyskotliwych autorów współczesnych, skupiam się na relacjach, emocjach, rozwojach i zwojach postaci - a jednak, gdy zagadek brakuje, gdy robią się już zbyt pretekstowe, odjechane, drugoplanowe, czy też nadmiernie skoncentrowane bezpośrednio na bohaterach, narzekam jeszcze bardziej. Bez lepiszcza wszystko się sypie. Same przyprawy szybko robią się niestrawne. Sprawa jest oczywista: Sherlock Holmes, wbrew upartym wysiłkom tylu autorów, nie nadaje się na samodzielnego bohatera obyczajowych dramatów o głębiach ludzkiego wnętrza, chyba, że się go napisze praktycznie od nowa i jakoś mu się owego głębokiego wnętrza wraz z dramatami dosztukuje. Co się czasem udaje, skądinąd. 



Jeremy Paul wybrał wyjście najgorsze, bo ani  w tę ani we w tę; ani nie trzymał się zagadek, ani nie poszedł śmiało w twórczość własną, raczej dopisał do sentymentalnego zlepka cytatów typu “zupa przegląd Kanonu” potwornie naciąganą tajemnicę, która dotyczy samego Holmesa i brzmi jak na oko jedna trzecia spośród czterech i pół miliarda fanfików napisanych w dziejach na temat historii wielkiego hiatusu i demonicznego Moriarty’ego. Tak już jest: kiedy w jakiejkolwiek okołoholmesowej opowieści zagadka sprowadza się do osobistych problemów detektywa, to bardzo rzadko nie kończymy w jakimś tanim i tandetnym miejscu, trącącym operą mydlaną, telenowelą lub melodramatem. 

(Tak, wiem, o czym teraz myślicie. W ostatnich tygodniach czuję, że jednak od tego nie ucieknę i niebawem nadejdzie ten dzień, kiedy z ciężkim sercem sięgnę po pióro*, żeby napisać to i owo na temat finału serialu, który kiedyś kilkakrotnie doprowadził mnie bez żadnej metafory do łez radości i zachwytu, no a potem. A potem. Aj, nie będę teraz o tym rozmawiać, jeszcze nie.)

No ale, my mieliśmy dziś pogadać o sztuce, nie o bólu. Więc tak w skrócie, jeśli już Wam się troszkę wprowadzenie nudzi - ta sztuka, ona nie powala. Co rodzi naturalnie pytanie, czy naprawdę chcemy słuchać jakiegoś cudem i nie do końca doczyszczonego, trzeszczącego co nieco nagrania bez wizji, za to z udokumentowaną na wieczne czasy gruźlicą publiczności?


Wyobraźcie sobie teraz podekscytowanego do imentu Bretta-Sherlocka, który po długim poście nareszcie wysłuchał jakiegoś interesującego klienta i zatrzymuje go w drzwiach emfatycznym "I wouldn't have missed it for the world!".

Zacznijmy od spraw oczywistych - czyli od wartości historycznej nagrania występu Jeremy’ego Bretta na żywo. W wersji teatralnej (i w roku 1989) jest to Brett trochę już schorowany i mocno zmanierowany, bez wizji trudniej jest może wczuć się w jego niespodziewane akcenty w dziwnych miejscach, zakrzyki czy chrumknięcia. Granie w tym spektaklu było zresztą bardzo wymagające fizycznie, i wiadomo, że stopniowo trzeba było wprowadzać pewne ułatwienia dla coraz gorzej się czującego Jeremy’ego. Niemniej - to Brett na żywo, i to wyraźnie w doskonałym kontakcie z publicznością. 

Chyba najbardziej rzuca się w uszy w tym nagraniu, że sztuka ta ewidentnie bardzo widownię bawiła, i choć nie zawsze da się jeszcze zrozumieć bez wizji, dlaczego, jakoś ciepło się robi na sercu na myśl o tym, jak udana musiała być mina Bretta czy Hardwicke’a, jak bardzo musieli się podobać. Niektóre pary, czy to w życiu czy na scenie, są stworzone do tego, aby być razem, i choćby solo każdy z artystów radził sobie wręcz spektakularnie, jak na przykład Stephen Fry i Hugh Laurie, gdy robią coś wspólnie, rodzi się między nimi jeszcze ta emergentna wspaniałość, całość o tyleż potężniejsza od sumy cząstek. 

Tak się stało z Watsonem i jego Holmesem, których relacja unieśmiertelniła ich obu pewnie bardziej niż wszelkie dedukcje, czapki z daszkami i  pościgi po Tamizie - i tak, oczywiście, jest z Jeremym Brettem i Edwardem Hardwickiem. Co charakterystyczne, na żywo jest to jeszcze bardziej wyczuwalne niż na ekranie, może dzięki odrobinę podrasowanym dialogom, które zdradzają nieco więcej ciepła i emocji między bohaterami, a może  to zwykły efekt teatralnej sceny, na której wszystko staje większe, wyraźniejsze i wyostrzone. Nawet najkanoniczniejsze z kanonicznych “I’m lost without my Boswell” nigdy nie brzmiało tak smutno. 



I to jest zresztą bardzo w sztuce udane - humorystyczne akcenty są troszkę po to, żeby mocno podtragizowana całość nie była niestrawna. “The Secret of Sherlock Holmes” wpisuje się w niezwykle już wyeksploatowany nurt “Sherlock Holmes - smutny, samotny, lodowatym dzieciństwem na zawsze poraniony”, co można jej jednak, z wielu powodów, wybaczyć. Po pierwsze, wtedy ten nurt nie był jeszcze wówczas wyeksploatowany tak straszliwie, a, po drugie, ekranowy Holmes Jeremy’ego Bretta i tak konsekwentnie zmierzał w tę stronę. “Damaged penguin” - powiedział o Sherlocku Jeremy. Mit nieszczęśliwego dzieciństwa sugerowany jest w “The Master Blackmailer”. Chory i smutny Holmes, którego tylko Watson trzyma jakoś w kupie, a i to nie zawsze, stał się głównym wątkiem ekranizacji Granady, praktyczne od serii po wielkim hiatusie, od czasu wielkiego kryzysu psychicznego samego Jeremy’ego Bretta i pogłębienia się jego kłopotów z sercem, i od czasu pojawienia się Edwarda Hardwicke’a w roli Watsona. 

Glówny twist sztuki, którego konsekwentnie nie zdradzam tylko dla porządku, bo raczej się domyślicie, albo już to milion razy słyszeliście, to taki pomysł, który byłby niewyobrażalny w erze Davida Burke’a i Bretta skaczącego po kanapach z entuzjastycznym okrzykiem, ale już w epoce “Eligible Bachelor” i “Sussex Vampire” nie zszokowałby pewnie specjalnie nikogo. Wyostrzenie pewnych motywów i aspektów relacji pod pewnymi względami wypada, paradoksalnie, bardziej naturalne niż w serialu.  W telewizyjnej wersji panowie często zachowują się odrobinę nienaturalnie sztywno jak na to, co dzieje się w scenariuszu, a nawet w ich oczach. Dlatego na przykład uzupełnienie koszmarnie bezdusznej kanonicznej sceny z opowieścią Holmesa o przygodach Sigersona w Tybecie o awanturę Watsona, czy o sugestię, że lama nakazał detektywowi wrócić do przyjaciela brzmi raczej jak ta właściwa, normalna wersja, niekoniecznie sceniczna karykatura. Choćby historia nie była za mądra, Holmes i Watson Bretta i Hardwicke’a nigdy jeszcze nie byli tak normalni. Ludzcy, żywi.




Wiecie, oczywiście nie odmówiłabym, gdyby ktoś cudem odnalazł jakieś cudem zarejestrowane wideo z tego przedstawienia. Ale słuchanie tego niedoskonałego nagrania ma w sobie coś bezcennego. To jak podglądanie, gdzieś z daleka, przez dziurkę od klucza czegoś, co nieodwołalnie minęło i nigdy już się nie powtórzy. Nielegalna podróż w czasie. Jeremy Brett umarł. Umarł jego Edward Hardwicke. Nigdy już nie zagrają, nigdy więcej nie wystąpią na scenie, razem, wspaniali, najwspanialsi. Została nam tylko ta cząstka, ich głosy, Holmes i Watson, śmiech i szczęście publiczności. Ta cząstka jest większa od całości.
I wouldn't, I wouldn't have missed it for the world.

*No ja mam nadzieję, że wiecie, do czego to aluzja? Jak nie, to nawet mnie nie osłabiajcie, łapcie chusteczki i pędźcie przeczytać "The Final Problem".

Brak komentarzy: