poniedziałek, 6 lipca 2020

O finale "Elementary" kilka słów na gorąco.

Moja znajomość z “Elementary” nie zaczęła się dobrze - na początku głównie narzekałam na nijakość pierwszych odcinków, na manieryczną i wyjątkowo nieprzekonującą dla mnie kreację Jonny’ego Lee Millera, na nadmierny nacisk położony na drugorzędne w Kanonie motywy (jak przede wszystkim zażywanie narkotyków) i banalne intrygi. Chociaż w kolejnych zrywach trochę z poczucia obowiązku łykałam odcinek za odcinkiem i w końcu sezon za sezonem, bardzo rzadko czułam jakieś większe emocje - czy to pozytywne, jak przy wprowadzeniu postaci Kate, czy też negatywne, jak przy historii ojca Sherlocka, który z początku był wyjątkowo wręcz karykaturalną postacią. Jeśli do czegoś nie miałam zastrzeżeń, to do Watson, a także do postaci drugoplanowych, od początku ładnie zarysowanych, a zwłaszcza do jednego z najmocniejszych elementów całego tego serialu, czyli ciepłego, ludzkiego i oddanego Sherlockowi detektywa Gregsona. 

Za to bardzo często narzekałam na to, co wyjątkowo wręcz irytowało sporo widzów amerkańskiej wersji uwspółcześnionego Holmesa: że padające w serialu nazwy, aluzje czy nazwiska do tego stopnia nie miały nic wspólnego z pierwowzorem, że właściwie stawały się zupełnie pustymi hasłami. Gdy twórcy “Sherlocka” zdobywali się na wyżyny pomysłowości, cudownie błyskotliwie mieszając wątki i postacie znane fanom z Doyle’a, “Elementary” przez wiele sezonów mogłoby być jednym z setek seriali o pracy policji w różnych miastach Stanów i gdyby nie te przyklejane aluzyjki czy nazwiska właśnie trudno byłoby znaleźć różnicę. Gdy w “Sherlocku” rozgrywały się emocjonujące dramaty wyciskające fanom z oczu coraz więcej łez, a tysiące pasjonatów snuło szalone teorie, nie mogąc doczekać się kolejnych odcinków, w “Elementary” dość miękko płynęliśmy z sezonu w sezon i pewnie nie byłam jedyną osobą, która regularnie zapominała po prostu, że wciąż to ogląda, i robiła sobie tony odcinkowych zaległości.


Z czasem jednak zaczęły dziać się rzeczy dziwne i niewytłumaczalne. Im więcej czasu spędzałam w towarzystwie Joan, Sherlocka i ich przyjaciół z nowojorskiego posterunku, tym bardziej lubiłam zaglądać, co u nich słychać. Doceniłam charakterystyczną pogodną dość atmosferę tego serialu, w którym nawet krwawe zbrodnie i bardzo smutne sytuacje osładzano atmosferą ciepła i zrozumienia. Doceniłam bardzo, że trochę podobnie jak w BBC, i tu Sherlock nawiązuje więzi nie tylko z Joan Watson. Jedną z najpełniejszych i najbardziej satysfakcjonujących relacji całego “Elementary” jest jego przyjaźń z Gregsonem, dobrze było popatrzeć, jak ładnie rozwija się współpraca z Marcusem, jak Sherlock mimo wszystkich irytujących manieryzmów i odzywek zachowuje się na każdym kroku jak porządny, dobry, uczuciowy człowiek, którym jest przecież w Kanonie. Nie zmaga się ze swoim człowieczeństwem, nikt nie musi uroczyście kwestionować, czy jest dobrym człowiekiem, albo ogłaszać, że już się nim stał. I to, no cóż, dla widza współczesnych adaptacji jest raczej świeże i odprężające.

Na etapie finału sezonu szóstego, który już troszkę pachniał zakończeniem, byłam więc całkiem kupiona i nieźle rozczulona, szczególnie że twórcy postanowili choć na chwilę wrzucić bohaterów w ich naturalne środowisko - do Londynu. Ale to nic w porównaniu z tym, co mnie czekało, gdy niezastąpiona moja czujna informatorka przypomniała mi niedawno (bo naturalnie znowu mi to wyleciało z głowy), że powstał jeszcze ostatni, krótszy sezon siódmy.

Miód na złamane serce, lanolina na otarcia, zimny ziemniak na siniaki i Cola na kaca po upiornym finale “Sherlocka”.


To nie jest sezon, w którym “Elementary” staje się nagle czymś zupelnie innym, arcydziełem kina detektywistycznego na skalę światową - owszem, nadal są w nim odcinki, przy których dobrze jest dziergać, sprawdzić fejsa albo pozmywać, żeby zabić nudę. Ale to jest sezon, w którym wszystko, co twórcy zawsze potrafili robić dobrze, wyszło im najlepiej, jak tylko wyjść mogło, a jakieś genialne wyczucie, czy może zwykły brak zadęcia? pozwolił im wyminąć doskonale te same rafy, o które rozstrzaskali się Moffat z Gatissem.

To sezon, w którym nagle aluzje nabierają więcej treści niż kiedykolwiek, dostajemy nie tylko postaci, mrugnięcia okiem, nazwiska - ale też całe sceny wyjęte żywcem z Doyle’a, pięknie zagrane, umiejętnie wplecione w akcję, jak czekoladki dla wytęsknionych fanów. I to sezon, w którym to charakterystyczne ciepłe i dość lekkie podejście do postaci pomogło twórcom nakręcić coś, co jest lepsze, prawdziwsze, bardziej ludzkie i bardziej trzymające się kupy niż to, co znamy z Kanonu. 

Okazuje się, że aby pokazać, jak bardzo Sherlock pokochał swoją Watson, nie trzeba kazać mu nikogo dla niej dramatycznie mordować, wracać, odchodzić, ćpać, rozpaczać, wygłaszać godzinnych przemów na ślubie i wkradać się w łaski. Czasem starczy “Of course I’m staying”, zagrane przez Millera tak, żeby mieć pewność, że nikt z tego cało bez chusteczek nie wyjdzie. Po "The Empty Hearse" cały czas czułam jakiś emocjonalny niedosyt czy niesmak, nigdy już do końca nie pasowało mi to, jak prowadzą Sherlocka i Johna włodarze serialu BBC. Bałam się coraz straszliwszych wzmożeń i tragedii, raziły mnie brutalnie sceny zupełnie niepasujące do postaci (nie wracamy do tego, ale wiecie, którą scenę z sezonu czwartego mam na myśli). W siódmym sezonie “Elementary” nie bałam się ani przez chwilę - owszem, przecież wiedziałam, że wszystko ogólnie rzecz biorąc raczej nie skończy się źle, a skoro jest FINA, to będzie też i EMPT. Ale czułam też, że twórcy złapali jakiś taki dobry rytm, ze tu nic złego zdarzyć się nie może. Przyjaciele zachowują się jak przyjaciele. Nie robią sobie skrajnych świństw - choćby wbrew Doyle’owi, i to jest tak genialny, tak wspaniały pomysł, że miałam ochotę wszystkich tam w “Elementary” ucałować. Dbają o siebie. Nie rujnują sobie nawzajem życia, ani chcący ani niechcący. A kiedy coś schrzanią - rozmawiają, po prostu. Wracają, wybaczają, tłumaczą, rowiązują problemy, które nie urastają do rangi wenezuelskich tragedii. 



Nie dotyczy to zresztą wyłącznie Joan i Sherlocka - wręcz przeciwnie. “Elementary” zadbało o to, żebyśmy w finałowym sezonie poświęcili chwilkę (a czasem i ze dwie łezki) wszystkim ważniejszym bohaterom drugiego planu. To, co bywało słabością serialu, to, że Sherlock w Ameryce był zawsze troszkę za mało charyzmatyczny, za mało wyróżniał się z tłumu maluczkich, za mało górował nad Joan umiejętnościami, pozwoliło jednak stworzyć układ, w którym więcej postaci jest naprawdę ważnych, miało swoje miejsce i losy, które nie sprowadzały się do orbitowania wokół jednej gwiazdy. A w dodatku, paradoksalnie, właśnie ta adaptacja, jedyna, w której Sherlock i Watson to dwie osoby różnej płci, ale tej samej, hetereoseksualnej orientacji, całkowicie ominęła rafę, na którą ostatecznie nadział się "Sherlock" BBC. W BBC coraz mniej udolnie balansowano między chęcią podgrzewania emocji fanów złaknionych gejowskiego związku między Sherlockiem a Johnem (co narażało ich na zarzuty o queerbaiting) a zamysłami, które chyba wprost takiego rozwoju akcji nie obejmowały, lub też, interpretacja smutniejsza: jakimś lękiem przed powiedzeniem "b" mimo licznych rozrzuconych aluzji. W "Elementary", do samego końca, udało się uniknąć wszystkich klisz i wytartych koszmarów tego rodzaju produkcji - rozwlekania w nieskończoność kwitnącego romansu, by trzymać widzów w niepewności, dram uczuciowych, jakichś straszliwych wyjaśnień na siłę, czemu związek jest niemożliwy. Sherlock i Joan są przyjaciółmi, w tak głębokiej i pięknej relacji, że nawet nas to specjalnie nie interesuje, czy kiedykolwiek zaczną z sobą sypiać. Trochę tak jak... w Kanonie.




Myślę, że nie jeden raz jeszcze w jakiś ciemniejszy i straszniejszy wieczór puszczę sobie dwa czy trzy finałowe odcinki. Wyciągnę chusteczki. I najbardziej będę popłakiwać sobie z rozczulenia na sam, samiutki koniec. Bo to wtedy twórcy tego dziwnego często, nierównego, za długiego o wiele odcinków serialu nagle w chwili jakiegoś olśnienia kazali Sherlockowi wypowiedzieć do Joan jedno zdanie, które jest taką esencją Kanonu, że nic lepszego nie może być pomyślane. “As long as we’re together, what does it matter?”
I nie trzeba nam ducha niczyjej zmarłej żony, żeby wiedzieć, że, oczywiście, tak, a raczej: nie, nic. Przecież dopóki ci dwoje trzymają się razem, i my wiemy, że jakoś to się wszystko ułoży.

piątek, 3 maja 2019

środa, 19 grudnia 2018

Pan Sherlock Holmes i świat najlepszy z możliwych

Kilka jest tylko tez filozofów, które zostały tak powszechnie obśmiane jak pomysł Leibniza, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Być może dlatego, że tezy filozofów w ogóle rzadko kogokolwiek obchodzą, nawet Wolterów naszego uniwersum. Pan Sherlock Holmes również nigdy nie wydawał się w najmniejszym stopniu zafascynowany moją ukochaną dyscypliną. “Philosophy - nil” - zapisał Watson w swojej słynnej tabelce, w której podsumowywał wiedzę przyszłego przyjaciela. Wiele naiwnych ocen Watsona dokonanych w tych pierwszych dniach na Baker Street można podważyć, ale raczej nie tę. W końcu mówimy o detektywie, który nazywał “dedukcjami” co najmniej trzy różne metody rozumowania oraz przeprowadził dowód na dobro Opatrzności w oparciu o mylne choć urocze twierdzenie na temat tego, czemu kwiaty są ładne i pachną.

A jednak potrafię sobie wyobrazić, że tę jedną tezę, tę o najlepszości naszego świata właśnie Holmes zrozumiałby lepiej niż niejeden student drugiego roku na kursie z nowożytnej. Nie, nie dlatego, że miał w sobie jakąś szczególną moralną dzielność, która każe dostrzegać równowagę i harmonię tam, gdzie inni poddają się zniechęceniu, ple ple.
Dlatego, że kochał paskudztwa.



czwartek, 19 lipca 2018

Co to znaczy "być fanką Sherlocka"? Rzecz o Sherlockonie.


Często opowiadam o tym, że należę do najstarszego i pewnie pod wieloma względami największego fandomu świata, opowiadam to, oczywiście, z dumą. Pokazuję artykuł Knoxa, opowiadam, jak to w roku 2005 dowiadywałam się wszystkiego, co wiem z amerykańskich forów dla wielbicieli wytwórni Hammer, albo, że wypożyczałam kiedyś kasety wideo z serią Granady z British Council (oraz co to u diabła jest “kaseta wideo”). Podaję kilka przykładów, jak grać w Grę, szukać, w jakim pociągu Holmes liczył prędkość ze słupków albo ile też żon mógł mieć John-James-Hamish Watson. Wyświetlam kilka zdjęć z dorocznych, uroczystych kolacji Baker Street Irregulars, które narodziły się w roku 1934, a przetrwały do dziś. I patrzę potem na te czarno-białe obrazki bogatych starszych panów przy luksusowo zastawionych stołach (panie wpuszczono łaskawie w te najzaszczytniejsze progi już w roku 1992, nie są sherlockiści z Ameryki organizacją nazbyt skwapliwie poddającą się szałowi postępu). 
I czuję, jak bardzo nie mam z nimi nic zupełnie wspólnego.

Sherlockon 2018, nie pamiętam, kto mi zrobił to cudowne zdjęcie, ale bardzo tej osobie dziękuję!

niedziela, 15 kwietnia 2018

Sekret Sherlocka Holmesa!



“The Secret of Sherlock Holmes” to sztuka Jeremy’ego Paula, scenarzysty wielu odcinków Holmesa Granady, która pewnie nie przeszłaby do historii, gdyby jej oryginalną obsadą nie byli Holmes i Watson wszechczasów, Jeremy Brett i Edward Hardwicke. Kto śledzi moją stronę (warto! pisuję częściej niż kiedyś), ten widział już linki do cudem znalezionego i wyczyszczonego nagrania z przedstawienia (samo audio) - akt 1 i akt 2 - i wie, że obiecałam parę słów.





sobota, 24 lutego 2018

Basil Rathbone, Nigel Bruce, "Przygody Sherlocka Holmesa". Dobro, piękno, prawda.

Uwaga, spoiler: drugi z serii klasycznych filmów o Sherlocku Holmesie z tak historycznie patrząc najsławniejszym i najpopularniejszym duetem Rathbone-Bruce w rolach głównych jest doskonały. 
Tak, jest też stary, czarno-biały (i nie snobujmy, że nikomu to nie przeszkadza…), Bruce jest tym śmiesznym dziadziem Watsonem, tak innym od współczesnych, do których jesteśmy już przyzwyczajeni, intryga to taka beztroska zapultana fanfikowa fantazja z wielkim strasznym Moriartym, demoniczną muzyką Indian z Chile oraz klejnotami koronnymi, a główna bohaterka kobieca to klasyczna dama w opałach, którą w którymś momencie Holmes musi wręcz nosić w ramionach.

Zaprawdę, zaręczam, może was spotkać straszliwszy los niż zobaczyć, jak olśniewający Basil Rathbone o pięknej, strzelistej sylwetce i niezrównanym marmurowym profilu, ubrany jeszcze w tej części filmu w nieskazitelny strój dżentelmena oraz cylinder delikatnie składa omdlałą Idę Lupino na szezlongu.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Pan Sherlock Holmes i melancholia



Dawno dawno temu, przed cudownym odrodzeniem i odmłodzeniem fandomu dzięki serialowi BBC, brytyjscy afficionados tym różnili się od amerykańskich, że rzadziej uzurpowali sobie prawo do mówienia swojemu ukochanemu detektywowi po imieniu. Baker Street Irregulars z Nowego Jorku - to zawsze byli “Sherlockiści”, ale w Londynie mieszkali raczej “Holmesianie”. Brakuje mi czasem tego sztywnego “Mr Sherlock Holmes”, wyżej uszu już mam tego swojskiego “Sherlocka” odmienianego przez wszystkie przypadki. “Sherlock”, ziom “Johna”, uczłowieczany tak pracowicie, taki załzawiony, zrozpaczony i wściekły, taki emocjonalny, taki już-nie-maszyna, tyle ma okropnych problemów, rodzina toksyczna, tu fest ućpany, tam się napił za dużo, toastów się boi, zbić się dał i skopać, ale i tak sądzi jeszcze, że mu się należało, bo taki już gorszy jest, i nóżkę ma mniej albo bardziej, w życiu mu ogólnie nie wyszło i kto go przytuli.
No nie ja, w każdym razie. Z całą pewnością utulą go wystarczająco, a może i aż nadto niezliczoni fanfikowi Johnowie i kogo tam jeszcze naniesie fanfikowym Sherlockom wyobraźnia cudownych wariatów, którzy potrafią natrzaskać tyle tekstów dla czystej frajdy pobycia z takim bidulkiem ciaptakiem popapranym.

Ja nie mam z tego frajdy. 


niedziela, 26 listopada 2017

Którym ekranowym Sherlockiem jesteś? Psychotest!

Którym Sherlockiem jesteś?
Oryginalnie psychotest był zabawą przygotowaną na II edycję Comic Conu, i robiłam go na żywo, przy okazji opowiadając o różnych sherlockowych adaptacjach, ich dziwactwach, zmianach, tradycjach i genialnych pomysłach. Ale to jest prawdziwy psychotest z pytaniami (piętnastoma), opcjami i wynikami, więc zachęcam, żebyście zrobili sobie na sucho, a jeśli którejś adaptacji nie znacie, to biegnijcie obejrzeć, dowiecie się czegoś o sobie ;)





poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Sherlock Holmes i Doktor Who - Whomanikon 2

Macie ochotę posłuchać, jak opowiadam na żywo o Sherlocku i Doktorze?

Zapraszam, nagranie pochodzi z drugiej edycji Whomanikonu, cudownego krakowskiego konwentu dla whomanistów i whomaniaków. (I jestem strasznie wdzięczna Orgom, że trafiłam do tej sali, gdzie nagrywali!)



poniedziałek, 9 stycznia 2017

To chyba jest zmierzch bardzo pięknej przyjaźni. "Kłamiący detektyw", drugi odcinek 4 sezonu "Sherlocka".

 
Myślałam, że napiszę ten tekst na spokojnie, kiedy obejrzę The Lying Detective po raz drugi, i starym zwyczajem na bieżąco wynotuję sobie wszystkie drobne zachwyty. Ale uświadomiłam sobie, że właściwiej będzie znów zrobić inaczej, znów napisać na gorąco, nie porządkować, wyrzucić z siebie te nieprzykrojone do określonej tezy emocje i wrażenia teraz. Chociażby dlatego, że tego odcinka nie chcę drugi raz oglądać, po raz pierwszy w historii serialu.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Wszyscy pójdziemy do piekła. Czwarty sezon Sherlocka: S01.



Początek czwartego sezonu nie zachwycił wielu osób, i mnie też nie zachwycił. Ale to nic nie znaczy. Ten odcinek pod wieloma względami nic nie znaczy bez tego, co będzie dalej, i bez tego, co już było, a jeszcze nie wiemy.

piątek, 16 września 2016

Notka w której nie ma żadnej recenzji, za to jest tabelka, Doktor, House, a także to, o co chodzi w całym tym Sherlocku Holmesie.


U Henryka Manna znalazłam kiedyś definicję tak cudowną, że przytaczam ją o wiele zbyt często. To dramaturg. - mówi ktoś o aspirującym młodym artyście.  - Przecież jeszcze nic nie napisał! - Nie, ale gdyby napisał, to byłby to dramat. No więc Sherlockista, moi drodzy, niewątpliwie jest blogerem, bo gdyby coś pisał, to pewnie Sherlockiana - ale nie jest już, na przykład, recenzentem. Pisuję Wam jeszcze krótkie podsumowania, lakoniczne polecanki albo życzliwe ostrzeżenia na facebookowej stronie Sherlockianów, ale jak mawiają bohaterowie "Zabójczej broni 3", długie recenzje? I'm too old for this shit. Naturalnie nie mam tu na myśli, że coś jest nie tak z formą recenzji albo że w ogóle nie warto ich moim zdaniem pisywać, bo znam mnóstwo takich, które warto, i ludzi, którzy robią to znakomicie - it's not you, it's me, recenzjo, zasługujesz na kogoś lepszego, hej! mam pomysł: zostańmy przyjaciółmi.

Z drugiej strony jednak, czasem, gdy przedzieram się przez tę wielką lawinę sherlockistycznej twórczości, o której wspominałam ostatnio na stronie, jakoś żałuję, że nie piszę tych recenzji, jakoś co i rusz chciałabym Wam o tym i owym powiedzieć. I, upychając myśli w krótkim statusie, który wydalam na pożarcie zasięgom facebooka, pomyślałam wczoraj, że bycie blogerem, nazwijmy to, "w sensie Mannowskim", ma jedną, ogromną zaletę: presja jest naprawdę zerowa. Jesli macie ochotę na jedną z tych notek, w których nie ma żadnej porządnej recenzji, a to jest pięć różnych książek, tabelka innych w zapasie oraz Doktor, House i sens holmesologicznego życia, to zapraszam.



piątek, 15 stycznia 2016

Sherlock i upiorna panna młoda. Korespondencja miłosna.

Kiedy pisałam o ostatnim odcinku, że "Sherlock" jest dla mnie przeżyciem paradoksalnie intymnym, nawet nie wiedziałam jeszcze, co to jest intymny "Sherlock".

Odcinek Bożonarodzeniowy, to jest orgia - dla nas, dla Moffata, Gatissa, i dla tych wszystkich maniaków rozsianych po świecie, którzy zobaczą w nim długi, szczegółowy list miłosny. Nie tylko do Kanonu i do sir Arthura Conan Doyle'a - do Holmesa samego, do Watsona, do wiktoriańskich duchów plączących się między gazowymi latarniami, a przede wszystkim do całej wielkiej tradycji najstarszego fandomu świata, od pierwszych sztuk przez Rathbone'a i Bruce'a po Jeremy'ego Bretta; od ilustracji Pageta po gify na tumblerze; od naukowych biografii Holmesa przez literackie analizy po niekończące się dyskusje przy szklaneczce brandy gdzieś w zacisznym scionie Baker Street Irregulars albo w wątku na forum.
Ci genialni wariaci tak strasznie nas wszystkich kochają.

piątek, 13 listopada 2015

Mr Holmes. Watson spisał tę historię i, dla pocieszenia, zrobił ze mnie jej bohatera.


Pod koniec filmu Mr Holmes stary detektyw ciepło, choć też trochę drwiąco wspomina gest przyjaciela, który usiłował tak przerobić historię jego ostatniej sprawy, żeby nie było widać, jak ogromną klęskę poniósł. Jestem trochę ciekawa, czy twórcy tego filmu świadomie weszli w tę samą rolę, zmieniając zakończenie historii opowiedzianej przez Mitcha Cullina. Ale bardziej chyba jestem rozczarowana, i o tym chciałam napisać, zamiast szczegółowej recenzji.

Muszę w tym tekście zdradzić i książkową, i filmową wersję, więc, Czytelniku, czuj się ostrzeżony. Filmu to aż tak bardzo może nie zepsuje, ale książkę - bardzo bardzo. Jeśli ktoś nie zna jeszcze ani jednego ani drugiego, koniecznie - koniecznie! - niech zacznie od powieści, a teraz ucieka przed spoilerami, które zaraz tu nastąpią.


niedziela, 12 lipca 2015

Too Much of Everything, chociaż w tytule tylko Sign of Three.

Kojarzycie "Too Much Of Anything" The Who? Z tym charakterystycznym refrenem "Too much of anything, too much for me; Too much of everything gets too much for me"? Huczy mi w głowie, ilekroć zaczynam w ogóle myśleć o drugim odcinku trzeciego sezonu Sherlocka (albo o Stevenie Moffacie, chociaż w tym przypadku bezpośrednim winnym jest Steven Thompson).


piątek, 10 lipca 2015

Not dead! O pustym karawanie.




Jeśli znów przyjdzie mi kiedyś dyskutować o tym, że  świat jest projekcją autorstwa złośliwych kosmitów z planety Alpha Centauri, to będę argumentować z historii Sherlocka Holmesa. 

sobota, 16 listopada 2013

Liebster Award, czyli Sherlockista, zasadniczo, o wszystkim co kocha



Wasz najpracowitszy z blogerów - i światowy specjalista w dziedzinie terminowego kończenia kalendarzy adwentowych! - otrzymał właśnie podwójne zaproszenie do udziału w łańcuszkowym wyzwaniu Liebster Award, co oznacza, że może odpowiedzieć na dwa świetne zestawy pytań na raz!






piątek, 15 marca 2013

V jak VOICE (bo U się gdzieś szwenda)





Ściślej rzecz biorąc, V1.

Dziś jest dzień złamanych obietnic.
Wpis nie jest o jedenastej. 
Wpis nie jest w klejności alfabetycznej 
(dlaczego, to się wyjaśni, gdy odnajdzie się notka na U).
Wpis jest w istocie połową wpisu.

Sherlockista wyznaje w nim, że jest kaczką i prosi, żebyście szeptali mu do ucha.
Zapraszam.





piątek, 1 marca 2013

T is for TRUTH i o tym, czemu Holmes miał fuksa.

Ta notka ma dłuższą historię niż którakolwiek z czekonotek i piszę ją właśnie już trzeci raz. Co tylko dowodzi mocy czeko-fatum, bo w pierwszym swoim wcieleniu nazywała się, po prostu T jak THREE, była gotowa na początku stycznia i już oczekiwała na publikację, gdy wtem...




poniedziałek, 31 grudnia 2012