piątek, 15 stycznia 2016

Sherlock i upiorna panna młoda. Korespondencja miłosna.

Kiedy pisałam o ostatnim odcinku, że "Sherlock" jest dla mnie przeżyciem paradoksalnie intymnym, nawet nie wiedziałam jeszcze, co to jest intymny "Sherlock".

Odcinek Bożonarodzeniowy, to jest orgia - dla nas, dla Moffata, Gatissa, i dla tych wszystkich maniaków rozsianych po świecie, którzy zobaczą w nim długi, szczegółowy list miłosny. Nie tylko do Kanonu i do sir Arthura Conan Doyle'a - do Holmesa samego, do Watsona, do wiktoriańskich duchów plączących się między gazowymi latarniami, a przede wszystkim do całej wielkiej tradycji najstarszego fandomu świata, od pierwszych sztuk przez Rathbone'a i Bruce'a po Jeremy'ego Bretta; od ilustracji Pageta po gify na tumblerze; od naukowych biografii Holmesa przez literackie analizy po niekończące się dyskusje przy szklaneczce brandy gdzieś w zacisznym scionie Baker Street Irregulars albo w wątku na forum.
Ci genialni wariaci tak strasznie nas wszystkich kochają.


Oglądając "The Abominable Bride" po raz drugi, chciałam wynotować kilka szczegółów, cytatów, aluzji - nie dało się, nie potrafilam przestać zapisywać każdego kolejnego zdania, nie nadążałam ze śmiechem, wzruszeniem i przypominaniem sobie, skąd dokładnie to znam, czemu się śmieję, czemu wysyłam serce w paczce do nieznośnego Moffa, bo i tak jest już jego.

Bo, rozumiecie, to nie sprowadza się do paru rzuconych cytatów, jakiegoś dowcipu, prostej gry. Prosta gra to była w "A Study in Pink" (zaznaczmy, że jestem ostatnią osobą na świecie, która będzie na ten odcinek i jego proste gry narzekać). Tu orgia toczy się na wszystkich możliwych płaszczyznach. W końcu patrzymy, jak współczesny Sherlock, który jest wcieleniem Holmesa kanonicznego, stara się wejrzeć w samego siebie, przeglądając się we własnej historii, kanonicznej, tradycyjnej, fandomowej. Mamy tu perspektywę subiektywną i obiektywną, oczy Sherlocka i oczy Watsona - ale przeglądające się w oczach Sherlocka, przyszłość projektującą przeszłość, przeszłość wyglądającą w przyszłość, narkotyczne wizje, zjawy i sny o śniących snach, w których nie wiemy już, czy to Czuang Cy śni, że jest motylem, czy to motyl śni, że jest Czuang Cy.

Wiem - albo przynajmniej mam nadzieję - że przeczytają ten tekst również osoby, które nie czują się aż tak mocno częścią oszalałego świata klasycznych sherlockistów, które może wolałyby zwyczajny odcinek bez dziwactw, a może z większą ilością błyskotliwych dedukcji, dowcipów, czy z normalnym morderstwem zamiast duchów. Nie wyłączajcie się, dajcie się chociaż trochę oprowadzić, przekonać, że to nie jest impreza zamknięta.


Oni po prostu nie mogli się powstrzymać. Można zrobić trzy może nie idealnie równe, ale średnio znakomite sezony błyskotliwie uwspółcześnionego Holmesa. Każde "the game is afoot" zmienić inteligentnie i z wyczuciem na "the game is on"; "you've been in Afghanistan, I perceive" - na "Afghanistan or Iraq?", Strand Magazine na bloga, dorożkę na taksówkę, tylko... tylko, jezus, jak strasznie tęskni się za tą normalną i prawdziwą wersją, którą się czytało tysiąc i widziało na ekranie trzy tysiące razy. Musicie im wybaczyć. Jak się człowiek tyle w życiu nawzruszał patrząc, jak ranny lekarz przybywa do Londynu i przypadkiem, za pośrednictwem dawnego znajomego, znajduje współlokatora, a to staje się początkiem dość pięknej przyjaźni; jak zna na pamięć słowa, które o tym opowiadają, a które nie miałyby miejsca w XXI wieku - i jak ten człowiek potem dostaje do ręki wspaniałych aktorów, plan filmowy i całą resztę ekipy, to naprawdę nie wiem, jaka siła mogłaby go powstrzymać od nakręcenia tego chociaż raz tak, jak to powinno być. Jak to było naprawdę.

Gdyby pretekst do tej zabawy był zupełnie idiotyczny, gdyby odcinek był kompletnie poza tym nieinteresujący, to ja i tak siedziałabym w kinie z wielkim uśmiechem, i z tą dziwaczną, paradoksalną ulgą, jaką przynosi wyzwolenie się od tej całej męczącej współczesności, żeby wrócić do domu, do dziewiętnastowiecznych gorsetów. Do "Come at once, if convenient, if incovenient come all the same", "There's not a moment to lose!", "These are deep waters...", "London, that great cesspool...", "It's a dangerous habit..." No cóż, różne bywają powody, dla których ludzie są skłonni krzyknąć w kinie "Hell yeah!". Dajcie mi Watsona-Boswella z wąsiskiem, wspomnijcie choć o kochanym "Blue Carbuncle", dajcie klientkę z zasłoniętą twarzą, 5 pestek pomarańczy, Holmesa medytującego w fioletowym szlafroku, pana Melasa z "Greek Interpreter" do spółki z ważnym dla Holmesów nazwiskiem "Vernet" w kalendarzu Mycrofta (off topic: coś tu się knuje z tym GREE - wątkiem chyba!), a tak po prawdzie, to ja już będę całkiem zadowolona.

Ale pretekst jest genialny.

Wymyślić, że Holmes będzie przepracowywał samego siebie zanurzając się we własną tradycję, w dawne wcielenia, że jego narkotyczny mind palace to historia naszego własnego holmesologicznego szaleństwa... Tak. No tak. Tak musieli właśnie wymyślić, oczywistość.

Sama struktura tej opowieści jest znakomita. Nakłucia, kiedy płąszczyzny się przenikają. Sygnały od podświadomości Holmesa, sygnały dla niego - i dla nas, czego nie traktować poważnie, co należy do klasycznej narracji niczym prosto z Kanonu albo jakiejś wiktoriańskiej powieści, na co mamy zwrócić uwagę, właśnie dlatego, że jest dziwne, czy groteskowe. Dostajemy dostęp do samego Holmesa, jego lęków, obsesji, pęknięć na soczewce, ale także po prostu do tego, co postrzega jako ważne.

Mamy krwawe YOU na ścianie - i groteskowo wielkiego Mycrofta, zakładającego się, jak bardzo słodycze skrócą mu życie. Może Sherlock, taki zazdrosny i poniżony, gdzieś tam się jednak martwi o tego okropnego brata - bo jak Mycroft martwi się o niego, tego nam jeszcze tak pięknie nie pokazano. Gatiss. Jak ty potrafisz powiedzieć co trzeba kiedy trzeba. Mamy wspomnienia o weselu  i echa kłótni Johna z Mary, w jednej krótkiej scenie z akompaniamentem skrzypiec. Mamy, wreszcie barwne, często głupiutkie dekoracje (bo nasi szaleńcy kochają nie tylko Sherlocka). Białą damę, gasnące świeczki, gonitwy w ciemnościach po starym domu, a na koniec nawet fioletowy Ku Klux Klan i gong. "Speaking as a criminal master mind, we don't really have gongs" - drwi sobie Moriarty w wersji "upiorna panna młoda". A co innego mielibyśmy dostać, skoro nasz bohater, jak już wiemy drama queen, naczytał się i naoglądał dokładnie tych samych sensacyjnych powieści i filmów, co my, i teraz wyobraża sobie, jak wyglądałaby naprawdę czadowa sprawa w roku 1894?

Po co to wszystko?

Po to, żeby opowiedzieć historię, która jest bardziej klasyczna i bardziej Holmesowa niż "A Study in Scarlet".

Zaczynamy w roku 1894, roku powrotu Holmesa znad wodospadu, roku zakończenia wielkiego hiatusu. Moffat i Gatiss też rozmawiali oczywiście godzinami o typowych strukturach opowiadań Doyle'a. Najpierw: obowiązkowa scena przy Baker Street, wprowadzenie, pogawędka z Watsonem, oczekiwanie na przybycie klienta. Och, ale nie, jeszcze przedtem, jeszcze pokażmy, jak oni przyjeżdżają dorożką, w filmach tak często malowniczo przyjeżdżają dorożką, ktoś sprzedaje Strand, w drzwiach czeka pani Hudson. I niech koniecznie będzie Billy, the paige boy, tradycja niekanoniczna, ale tak stara, że zdążyła rozkwitnąć i zaniknąć w całości jeszcze przed narodzinami większości ze współczesnych fanów "Sherlocka" - a przecież i tak kto trzeba będzie wiedział, o kogo chodzi. "I shall have to go deep into myself", mówi Sherlock, możemy sięgnąć nawet Williama Gillette'a.

Nie chcemy naturalnie rozczarować ludzi, który lubią sobie popłakać przy serialu z naprawdę naprawdę dziwnych powodów, więc warto zaznaczyć - muzyczną frazą, ujęciem - że tak, że my też tak strasznie kochaliśmy intro z Sherlocka Granady. Można spędzić pół życia oburzając się na forach, jak to Watson Nigela Bruce'a z lat 40 wykoślawił wizerunek tej postaci, och taki był karykaturalny niepotrzebnie, taki głupiutki i niezdarny, taki uroczy dziadek, który niechcący wlezie do doniczki z kwiatami, będzie wyczyniał głupoty pod hipnozą, i to jego wieczne "'straordinary... 'straordinary, Holmes... mumble mumble". Ale za naszych czasów, kiedy my uczyliśmy się sherlockowej manii, TO był właśnie najbardziej klasyczny Watson - a Burke czy Hardwicke to były tylko jakieś nowoczesne i przełomowe wynalazki. Więc, tak, nasz Watson niech zostanie na co dzień zdolny, pomysłowy, odważny i pomocny, ale dajcie nam tę jedną scenę w Klubie Diogenesa, w której wyjdzie na idiotę bo niewyraźnie mówi w języku migowym. 

A jeśli mysleliście, że oprzemy się pokusie, żeby posadzić ich w pociągu, naprzeciwko siebie... Pomyślcie jeszcze raz. Kto nie kocha Pageta. Kto nie kochał ekranizacji Sherlocka Granady za to, że w Pagecie się przeglądała, że Brett z premedytacją odtwarzał pozy z ilustracji. Na marginesie: Benedict z przylizanymi włosami, z muchą schowaną pod kołnierzykiem, nie nie wydawało wam się. Widzieliście ducha.

Tak, Cumberbatch sam Wam wykrzyczy, że duchów nie ma, ale zauważy też, że sami je stwarzamy.

Holmes wobec tego, co może okazać się nadprzyrodzone, walczący o zachowanie racjonalnego obrazu świata, o zapanowanie mocą ludzkiego umysłu nad zjawami i urojeniami - to jeden z najbardziej klasycznych motywów całego Kanonu. Klientka, która przychodzi pełna wątpliwości, czy sprawa mieści się w zakresie jego kompetencji, nie ma bardziej naturalnego zawiązania akcji. Jeśli dałoby się wybrać jakikolwiek bardziej typowy, bardziej przez Doyle'a ulubiony motyw, to grzechy przeszłości, które nagle wracają. Oh, wait. "We all have a past; the shadows that define our every sunny day."

Ilu, ilu widzieliśmy biednych sir Eustace'ów w śmiesznych dziewiętnastowiecznych piżamkach, uciekających nadaremno przed demonami z przeszłości. Wiemy, że to się nigdy nie udaje.

Nie uda się też pewnie Holmesowi, z duchem, którego on sobie stworzył. Z tym Moriartym, którego w Kanonie naprawdę prawie nie ma - a który przenika całą tę ogromną tradycję, te niezliczone apokryfy, powieści i sztuki. O, tak, przecież Moffat i Gatiss też to wszystko znają. Jak leczył się Holmes z Moriarty'ego u "wiedeńskich alienistów". Jak tęsknił, jak sensu życia odnaleźć bez niego nie mógł, jak wzdychał i narzekał, że nie ma juz takich przestępców, jak okazywał się nim, jak okazywało się, że znał go już wcześniej, jak Moriarty przeżywał, by w nieskończoność się mścić, jak...  Zawsze. W całej wielkiej tradycji zawsze jest wielki detektyw i jego arcywróg, Napoleon Zbrodni. I tak, chcemy przecież zobaczyć ich znowu nad wodospadem, w tych melodramatycznych okolicznościach przyrody, w walce wręcz, którą nazwiemy "intymną" - a ileż się człowiek nakpił z tego naiwnego Doyle'owego pomysłu na forach. Tylko ten jeden, jedyny, jedyniutki raz niech tam będzie Watson. Tak. zobaczyć scenę nad wodospadem raz w życiu z udziałem Watsona, tak jak zawsze powinna była wyglądać, jak nakazywał rozsądek (tyle się człowiek nawymyślał teorii, czemu na bogów nie wyglądała tak u Doyle'a, bo Angielka z gruźlicą i Mary, bo...)... no, I O U, Wy fanboye Wy.

Dostaliśmy jedynego współczesnego Watsona, który odważył się być jak Nigel Bruce - i może jedynego w historii, który nie był na tyle kretynem, żeby dać się zwieść i opuścić Holmesa nad wodospadem. "There's always two of us, don't you read The Strand?"

Ach, ten Strand. My z niego wszyscy. Moffat i Gatiss, Baker Street Irregulars, Watson współczesny i Watson dziewiętnastowieczny, Holmes na narkotykowym tripie w samolocie i Holmes, którego ten ućpany Holmes sobie halucynuje, i Moriarty, i wodospad Reichenbach, i ten blog, i wszystko, wszystko wszystko z tego Strandu się wzięło, jak ocean z kropli wody. "I'm a storyteller, I know when I'm in one" - mówi... no, któryś z tych wszystkich Watsonów. "Sherlock" Moffata i Gatissa narodził się z rozmowy z tymże "Strandem", z opowieściami Watsona. W tym odcinku to już nie jest dialog, to wielogłosowa, polifoniczna struktura, tak, trochę tak, jak w mojej notce o polifonii w Sherlocku. I zupełnie taka, jak w tamej notce. Chyba jakoś podobnie z Moffem i Gatissem widzimy większość spraw. Przecież oni też doskonale rozumieją, że Holmes, maszyna bez serca, dla której wszelkie uczucia są czymś wstrętnym i szkodliwym, to tylko frazy z opowiadań Watsona. Równie doskonale potrafią pokazać, jak Holmes chętnie przegląda się w opowiadaniach Watsona. Obaj panowie wiedzą, jak bardzo obraz jest wyidealizowany - dużą wyobraźnię ma nasz dobry doktor. "You promised me, never on a case. -  No, I just said it in one of your stories." Och, ileż razy, gdy w jakimś filmie pokazywano ćpającego Holmesa, wśród sherlockistów wrzało od oburzenia. Never on a case, powtarzaliśmy z przekonaniem. Never. Holmes był najbardziej nieskazitelnym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znaliśmy. Z opowiadań Watsona. Ten motyw oczywiście także jest nowy - gdy Watson, ten współczesny, żąda od Sherlocka lepszego prowadzenia się, to nawiązuje nie tylko do wyrzutów, jakie zawsze w Kanonie czynił Holmesowi, ale także do Jeremy'ego Bretta, który sam postanowił wyraźnie pokazać w odcinku serialu Granady, że Sherlock Holmes porzucił narkotyki. Bo dzieci patrzą. A tu nieśmiertelne... which is it today, morphine or cocaine? Seven percent solution. Dobrze, że przynajmniej pamięta o czapce. (Naturalnie czapka, jak wszystko, to wina ilustratora, żart sherlockistów z taką, taką długą i piękną brodą.)

I nie, oczywiście Moffat i Gatiss  nie pójdą tą najłatwiejszą, banalną ścieżką, żeby dopisać Sherlockowi jakąś prostą traumę, która wyjaśni, co uczyniło go takim, jakim się stał. Och, tyle, tyle takich prób było. Takie to kuszące. Ci cudowni maniacy obczytali się w tym wszystkim po uszy, przecież. I właśnie dlatego, kręcąc tę scenę, którą tak uwielbiamy, bo widzieliśmy ją tyle razy, tę scenę, kiedy Holmes i Watson przyczajają się gdzie na długie, nocne, nudne i troszkę straszne godziny, musieli do niej dołożyć jeszcze i ten mały prezent dla umęczonych holmesistów. "I made myself". Po prostu po to, żeby ten widz hipster od płaczu w dziwnych momentach musiał jęknąć z ulgi. 
Nie ma tak prostej odpowiedzi na to, dlaczego izolatka to dla Holmesa zamknięcie w jednej celi z jego najgorszym wrogiem. I jego duchami.

Więc tak, byłam zachwycona. Za drugim razem jeszcze bardziej, bo doceniłam wtedy całą te wielowarstwową, rozkosznie zaplątaną strukturę. I za drugim razem dopiero zrozumiałam coś jeszcze - kto zarzuca temu odcinkowi  nieszczęsny mansplaining, ten może nie do końca chwyta, o co tu chodziło. Zagadka kryminalna, z kobiecym klanem mścicielek, sprawa sufrażystek, sprawa głosu, niewidzialna armia, która musi wygrać - to jeden plan. Ale drugi: że te pogardzane, ignorowane, niezauważane kobiety odgrywają tak wielką rolę w podświadomości tego konkretnego mężczyzny. Wszystkie te nakłucia w opowieści, żona histeryczka, która może się najwyżej zająć doborem kapelusza, Mary, której John każe czekać z kolacją, ta pokojówka, która jest tak nieistotna, że mężczyzna nie może się zniżyć nawet do tego, by ją osobiście zwolnić, a która wypowiada się tak zaskakująco śmiało, Molly, która musiała wejść w męską rolę, by spełnić życiowe ambicje... the women I...we disparaged... To jest podświadomość współczesnego człowieka, ze świata, w którym niewidzialna armia może jeszcze nie wygrała wojny, ale z pewnością wiele bitew. Sherlock, współczesny Sherlock, jest już po naszej wspólnej stronie, choć może nie mieć spokojnego sumienia, zwłaszcza z uwagi na Molly. Ale jednak to on osobiście chce nam coś przekazać. Może mówi do kobiet, które aż do lat 90 nie mogły uczestniczyć w spotkaniach Baker Street Irregulars - ale teraz, już na równych prawach, są sercem całego fandomu. Może mówi o tym, że jednak w tych najcudowniejszych na świecie wiktoriańskich opowiadaniach są rzeczy, które nie powinny nas do końca zachwycać; doceńmy, że ta nasza współczesna wersja wygląda jakoś inaczej.

Szkoda, że już nigdy nie dowiemy się, co miała do powiedzenia kanoniczna pani Hudson. "Don't feel singled out, Mrs Hudson - pocieszył ją jednak Sherlock - I'm hardly in the dog one."

I ten cytat, z Holmesa spoglądającego na epokę Doyle'a oczami Sherlocka współczesnego, z Holmesa tak niemożliwie, doskonale klasycznego i tak cudownie świeżego zarazem, z Holmesa Watsona, jego agenta literackiego, jego współczesnej i klasycznej wersji, jego naśladowców i podrabiaczy, z Holmesa fanowskich dyskusji i żartów, naukowych elaboratów i lirycznych wierszy, ten cytat będzie dla mnie jedną z najukochańszych rzeczy, które kiedykolwiek wydarzyły się w tym serialu.

13 komentarzy:

Aneta Ciri Em pisze...

Miód mi lejesz na me serce zbolałe, kochana.
Piękna notka, zaiste!
A poza tym...mam taką jakąś... wewnętrzną potrzebę odświeżenia sobie Twoich recenzji wszystkich odcinków :)

ninedin pisze...

Piękne.
Powiedziałaś to jakby prosto też z mojego serca; widziałyśmy dokładnie to samo.

Sherlock Kittel pisze...

To mi się w ogóle często zdarza na tym blogu, ale tym razem naprawdę szczególnie myślałam o Tobie i dziwnie czułam, że tak było :)

Karolina.ja pisze...

To jest odcinek, który bardzo mnie zachęcił (ale nie tak w głowie, tylko w sercu), żeby znowu sięgnąć po Sherlocka. Serial od początku, szybko, całość, opowiadania i powieści Doyla, ale też różne inne rzeczy. Cudowne to było! <3
No i między innymi na fali tego entuzjazmu w koncu dokończyłam dzisiaj "Detektywa cudow" i siegnęłam po pierwszy tom o Arsenenie Lupin (coś tam dawno temu czytałam). I tak się zastanawiam czy Sherlocksta znajdzie kiedyś czas i napisze o tym dżentelmenie-włamywaczu wzorowanym na detektywie-włamywaczu?

Sherlock Kittel pisze...

O, dziękuję za sugestię! Byłam tak przekonana, że o Arsenie już kiedyś pisałam, że aż przeszukałam etykiety :) A tu się okazuje, że pora. Ależ rozkosznie sobie będę powtarzać, cudownie!
Natomiast byłam taka przekonana, bo pisałam kiedyś, w zawiłej notce o życiu, pracy i finale "House'a" o innym dżentelmenie-włamywaczu na HOlmesie wzorowanym, czyli o Rafflesie (http://sherlockista.blogspot.com/2012/05/o-lajfstajlu-o-pracy-i-o-tym-czego.html#more ) ;)
Dzięki jeszcze raz!

Karolina.ja pisze...

Tak, wiem, że czytałaś, bo pzeszukałam bloga i aż zdziwiłam się, że o Lupinie tylko zajawka. Ale za to dowiedziałam się o Rafflesie, a wcześniej chyba nigdy o nim nie słyszałam. Przy okazji na pewno sprawdzę :)

Anonimowy pisze...

Wszyściuteńko jest dokładnie tak, jak napisałaś - i tak, właśnie TAK wygląda szczęście.

kłaniam się do ziemi -
allegra walker

Ysabell pisze...

Och, tyle rozkosznych dreszczy miałam czytając ten wpis. Tak bardzo dziękuję.
I jednak dobrze, że nie przeczytałam przed napisaniem swojego, bo bym się pewnie nie odważyła...

Mary. pisze...

Wspaniała recenzja i wspaniały serial. :)
Zapraszam do mnie.
i-am-sherlocked-sh.blogspot.com

Cosplasyky UK pisze...

hi, this is Maggie from http://cosplaysky.co.uk/, we are now planning on the articles to promote our Sherlock, I am wondering if you can help us to review it, as we would offer a Sherlock in free to you ,pls feel free to come back to us if you have any interests.

Anonimowy pisze...

Napiszesz cos jeszcze o Elementary?

Sherlockistka pisze...

Hm... wątpię, czy notkę, chyba że nie wiem co się wydarzy w 5 sezonie. Pisałam sporo takich krótkich wrażeń jak nadrabiałam zaległości na facebookowej stronie Sherlockianów https://web.facebook.com/Sherlockiana/?fref=ts

primewire pisze...

Great : watch sherlock online