Kilka jest tylko tez filozofów, które zostały tak powszechnie obśmiane jak pomysł Leibniza, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Być może dlatego, że tezy filozofów w ogóle rzadko kogokolwiek obchodzą, nawet Wolterów naszego uniwersum. Pan Sherlock Holmes również nigdy nie wydawał się w najmniejszym stopniu zafascynowany moją ukochaną dyscypliną. “Philosophy - nil” - zapisał Watson w swojej słynnej tabelce, w której podsumowywał wiedzę przyszłego przyjaciela. Wiele naiwnych ocen Watsona dokonanych w tych pierwszych dniach na Baker Street można podważyć, ale raczej nie tę. W końcu mówimy o detektywie, który nazywał “dedukcjami” co najmniej trzy różne metody rozumowania oraz przeprowadził dowód na dobro Opatrzności w oparciu o mylne choć urocze twierdzenie na temat tego, czemu kwiaty są ładne i pachną.
A jednak potrafię sobie wyobrazić, że tę jedną tezę, tę o najlepszości naszego świata właśnie Holmes zrozumiałby lepiej niż niejeden student drugiego roku na kursie z nowożytnej. Nie, nie dlatego, że miał w sobie jakąś szczególną moralną dzielność, która każe dostrzegać równowagę i harmonię tam, gdzie inni poddają się zniechęceniu, ple ple.
Dlatego, że kochał paskudztwa.
Heheszki z najlepszego ze światów oraz z Leibniza, tego naiwnego przygłupa, wynikają częściowo z nieporozumienia. Określenie “dobry” miewało w historii filozofii mnóstwo znaczeń i występowało na wielu różnych poziomach abstrakcji. Owszem, możemy mówić o dobrych rzeczach, czyli fajnych, czyli przyjemnych, i kłócić się najwyżej, które to są, po czym je poznajemy, albo czy są fajne tylko relatywnie do naszych upodobań, czy może absolutnie. Ale w średniowiecznej teorii transcendentaliów, “dobro” z “fajnością” wspólne miało tylko skojarzenia; było to bowiem takie nad-pojęcie, które, podobnie jak “byt", “jedność", “prawda", “piękno", “rzecz" i co tam jeszcze kto miał na swojej liście, obejmuje wszystko, co jest na świecie. Transcendentalia nie działały jak określenia przypisujące zwykłe cechy, jak ordynarne jakieś i codzienne pojęcia w rodzaju - tfu! - “niebieski”. Mówiły raczej coś o tym, co i jak w ogóle widzimy w świecie, że wyróżniamy wokół jakieś takie w miarę spójne obiekty, że w ogóle jakoś tak rzucają nam się w oczy raczej te rzeczy, które są niż te, których nie ma. Mogłaby być wszędzie próżnia, a tu - cosie takie liczne, mają własności, estetyczne też, funkcje, wyrabiamy z nimi najróżniejsze rzeczy. No i dlaczego raczej te cosie, niż nicosie?
W skrócie - wersja tl;dr poprzedniego akapitu - jest w filozofii silna tradycja myślenia, w której “dobro” nie musi koniecznie oznaczać czegoś szaleńczo plusowego dodatnio. I faktycznie, dla Leibniza, jak go przycisnąć, to “dobro" jego to przede wszystkim różnorodność rzeczy. Liczba bytów, które jednocześnie są w stanie funkcjonować, które są na raz możliwe. Lepszy świat to świat, w którym więcej jest różnych różności od takiego, w którym byłaby na przykład tylko umiłowana przez starożytnych doskonała kula, albo i jedno najfajniejsze pod słońcem ciastko, i nad nim my z łakomym widelcem. (Choć, przyznaję, ta ostatnia teza wciąż może brzmieć nader wątpliwie.)
Jakośmy jednak ustalili, te różności muszą być "na raz możliwe”. Co to znaczy “możliwe”? Moje Lewisowskie serce trochę rwie się, żeby opowiedzieć od razu, jak to jest tak naprawdę, ale na razie wystarczy myśleć o tym tylko tak, że “logicznie niesprzeczne”. Na przykład, nie jest możliwe, żebyśmy na raz byli i nie byli ssakami, albo żeby grawitacja była powszechnym prawem przyrody, ale zarazem by strącone kanapki nasze z dżemusiem o smaku pomarańcza-imbir łagodnie lewitowały nad podłogą, posmarowaną stroną ku nam obrócone, oczekując, aż je z powrotem przeniesiemy na talerz. No chyba, że jesteśmy akurat w rakiecie.
Ten drugi świat niewątpliwie przyjemniejszy byłby we współżyciu, jednak możliwy jest tylko ten nasz, kompromisowy, w którym dżem pomarańcza-imbir w ogóle miał szansę zaistnieć, a życie na Ziemi jest łatwiejsze niż w Kosmosie i jedzenie ogółem jednak też mniej pokomplikowane, choć ceną są strącone - i stracone - kanapeczki. Ceną również było ewidentnie to straszne trzęsienie ziemi w Lizbonie, które ponoć bezpośrednio rozsierdziło Woltera i nastroiło go do drwin. Nie było możliwe, aby stało się inaczej.
Kiedy zatem myślimy o potencjalnym stwórcy światów, który miałby udowodnić, że ma dobrą wolę, to niestety nie należy oczekiwać, że będzie on miły. Równie dobrze, możemy uwierzyć Holmesowi w teodyceę wyprowadzoną z miłej aparycji róży. Stwórca tylko komponuje światy tak, aby upchnąć maksymalnie najwięcej, tyle, na ile tylko pozwolą mu prawa logiki. Te nasze prawa ewolucji, zamknięte kręgi życia, geometria - wszystko to struktury, które stanowią najłagodniejsze możliwe i najszersze ramy ograniczające dzikie harce różnorodnych bytów.
I wyobraźmy sobie tylko, jak potwornie nieszczęśliwy były pan Holmes, gdyby się to stwórcy nie udało.
Pan Sherlock Holmes, jak pisałam tu ostatniej zimy, nie wolny jest od naszej ludzkiej, arcyludzkiej melancholii, do której skłania nas sama prosta i fundamentalna ch… chm khm, nazwijmy to, nieprzyjazność świata. To absolutnie ostatnia osoba, która naiwnie zachwycałaby się efektem końcowym starań naszego demiurga, nie dostrzegając, jak bardzo nie jest on przyjemny. Ale pan Holmes jak mało kto zapewne potrafi docenić tę nie tyle kruchą, ile właśnie doskonale stabilną równowagę między wymogami logiki a pragnieniem bogactwa. Nic nie jest droższe jego sercu niż myśl o tym, że ostatecznie, jeśli tylko pogrzebiemy dostatecznie głęboko i wytrwale, odsłonimy kryształową, racjonalną strukturę pod zwałami pozornego chaosu. I nic nie jest większą dla niego rozkoszą niż wszystkie te chaosy, dziwaczne, niepojęte, groźne, paskudne i wspaniałe, przez które będziemy musieli się przekopać.
Pan Sherlock Holmes z lubością grzebie się zatem we wszystkim, co niecodzienne, sarkając często na bezdenną nudę zwyczajności, która go przytłacza. Wyczekuje na klientów przepisujących encyklopedię, wampiry, szatańskie psy, opętanych profesorów, wszystko to, co skatalogowałam niegdyś w specjalnej czekonotce poświęconej jednemu z jego ukochanych słów. Outre. Magnes, który przyciągnął do Holmesa również samotnego, zdołowanego i nadgryzionego przez wojnę weterana. Nasz dobry doktor nie lubował się przecież w intelektualnych zagwozdkach, choćby i Holmes i wielu jego wielbicieli tak właśnie przede wszystkim charakteryzowali pracę detektywa. Watson kochał tajemnice, z wszystkim, co w nich brudne, straszne i, pozornie, nie z tego świata. To jedna z największych różnic między Doyle’em a powieściopisarkami Złotej Ery kryminału, przede wszystkim Christie: chociaż Pan Sherlock Holmes dużo mówi o jakichś szalenie logicznych operacjach, których rzekomo dokonuje, zupełnie nie ekscytuje go wyliczanie, czy ktoś mógł mieć alibi między 10.34 a 11.09 ani czy truciznę w kawie mógł podać lewą ręką zły brat przebrany za lokaja, nie analizuje nawet zbyt często ani zbyt dogłębnie psychiki i charakteru podejrzanych, choć przecież tyle potrafiłby wydedukować z każdego ich zegarka albo tatuażu. Ściga demony przeszłości, włóczy się po bagnach, zdejmuje maski z dziwnie zniekształconych twarzy, łowi absurdy, wdycha toksyczne narkotyczne korzonki, przyciągają go trumny, szyfry, dramatyczne scenerie i egzotyczne stworzenia. Przygody. Bogactwo szerokiego świata pełnego miejsc ciemnych i mrocznych.
Zadaniem detektywa jest zawsze nie tylko odkrycie, kto tam co zmalował - trzeba jeszcze odpowiedzieć na pytanie, dlaczego, po co, w jaki sposób, podać racje, i to dostateczne, dla tego, co się wydarzyło. A czasem w ogóle nie ma żadnego “kto”, “co” i “dlaczego”, czasem można jedynie zrozumieć, jaka sekwencja wydarzeń doprowadziła do tego, co nas zadziwiło, jakie prawa przyrody, jakie prawa ludzkich reakcji. Pan Sherlock Holmes kopie zatem niestrudzenie, i choć czasem łypnie sobie mrocznie i westchnie tajemniczo, zawsze stanowił przecież jeden z literackich symboli niezłomnej wiary w głęboką racjonalność świata. When you have eliminated all the impossible, whatever remains, however improbable, must be the truth- to najbardziej wytarty bodaj cytat z Kanonu (nie licząc wariacji nt. “Elementary…”). Nasz świat jest możliwy, a zatem niesprzeczny; gdy oczyścimy go z tego, co wydawało się wykraczać poza racjonalne zasady, gdy wyrzucimy wszystkie wampiry i duchy, wyrwiemy sens z niezrozumiałych obrazków i cel wyszarpiemy z ekstrawaganckich wybryków, rozwiejemy zwidy, wyjaśniając, jaki wywołał je narkotyk, umyjemy pysk psa-klątwy z przyziemnego fosforu, to, co pozostanie, choćby na pierwszy rzut oka nieprawdopodobne, jednak prawdą być musi. I to jedynie logiczną.
Niewiele zna pan Holmes wspanialszych rozkoszy niż ten moment, gdy odsłania nam się twardy szkielet, gdy udaje się nareszcie pojąć, oczyścić, rozpoznać. Jest jednak w jego spostrzeżeniu o prawdzie, która wcale nie musi być na pierwszy rzut oka do prawdy podobna, wątek głębszy niż ta nasza paleontologia racji. Znów, kompletnie inaczej niż w większości popularnych kryminałów późniejszych, u Doyle’a wyjątkowo skomplikowany jest związek między znalezieniem rozwiązania a sprawiedliwością, karą dla zbrodniarza, ratunkiem dla niewinnych, szczęśliwym zakończeniem dla drugoplanowych zakochanych. Owszem, występują i takie elementy, wyraźnie jednak nie są w centrum uwagi - tak jak są dla moralisty-amatora Poirota, który surowo podkręcając wąsa lubi powtarzać nam, jak bardzo nie aprobuje morderstwa. Praca Holmesa zadziwiająco często nie przynosi nikomu zbyt wiele dobrego - a czasem nawet, gdy przynosi, to tylko dlatego, że detektyw decyduje się szybko z powrotem zagrzebać świeżo znaleziony szkielet. Klienci i mordercy często giną sami z siebie, niekiedy nic w ogóle nie da się dla nikogo zrobić, skarby przepadają, a największa namacalna zasługa pana Holmesa, ukoronowanie jego kariery, uwolnienie Londynu od Napoleona zbrodni to coś, co w ogóle nie zostało nigdzie specjalnie opisane.
Lubimy myśleć, że wyjaśnienia przynoszą ulgę i szczęśliwe zakończenia, a odkrycie racjonalnej struktury powinno nam pomóc. Pan Sherlock Holmes zdaje sobie jednak sprawę, że to znów naiwne oczekiwanie, znów oparte na nieuprawnionych przejściach, skojarzeniach słów. Wiele w swojej karierze zrozumiał i wiele dostarczył wyjaśnień, które nikomu nie przyniosły ulgi. Wie doskonale, że czasem przekopujemy się przez wesoły chaos i kuszące tajemnice tylko po to, by długo stać potem nad rozgrzebanym dołem, z otartymi kolanami jak złodziej z Ligi Rudowłosych, z brudem pod paznokciami i obrzydzeniem do świata i do siebie.
Whatever remains, however improbable, MUST BE the truth, choćbyśmy rozpoznać jej wcale nie chcieli. Tyle mówiliśmy o możliwościach, czas i na konieczność. To samemu istnieniu logicznej konieczności zawdzięcza Holmes ulubione swoje frajdy paleontologa. Bez niej nie byłoby “dedukcji” ani detektywistycznych popisów. Nie byłoby świata, najlepszego z możliwych, a najwyżej jakaś chaotyczna zbieranina atomów. Nie byłoby bogactwa, ekscytacji, kopania.
Z nią jednak nie jest możliwy świat najfajniejszy z fajnych i najmilszy tak po prostu - bez umierających ukochanych, bitych żon, zamęczonych Greków. Bez trzęsień ziemi. Najlepszy nieironicznie i nie nazbyt “meta”. A zarazem kompletnie bezsensowny i niezrozumiały.
Pan Holmes być może nie interesował się specjalnie filozofią, jestem skłonna uwierzyć, że nie znalazł na nią czasu, zajęty madrygałami i kolacyjkami z lubującym się w sensacjach i przygodach Watsonem. Nie interesował się nawet etyką - bo nie musiał, w chwilach wątpliwości jego kompasem moralnym było bezgraniczne zaufanie do najlepszego człowieka, którego kiedykolwiek poznał. Johna H. Watsona. Wątpię, czy mój tekst jakoś szczególnie by go zainteresował, być może z wyjątkiem fragmentu, w którym porównuję go do konkurencji.
A może odpowiedziałby mi, uprzejmie, choć chłodno, że owszem, niekiedy, gdy odkrył już całą, nieprawdopodobną prawdę, nie widział innego wyjścia, jak chociaż puścić wolno tych, którzy przez prawo byliby skazani. Zabójca chciał tylko obronić kobietę przed oprawcą. Morderca wymierzył własnoręcznie karę mordercy stokroć bardziej bezwzględnemu. Złodziejaszek w więzieniu nauczyłby się tylko jeszcze bardziej desperacko walczyć o przeżycie. Sherlock Holmes postanowił dać im szansę. To mieściło się w zakresie możliwości na tym najlepszym ze światów. To chociaż dało się zrobić, aby był ten świat też odrobinę mniej szpetny, choć zarazem mniej zrozumiały dla niewtajemniczonych.
“It is the season of forgiveness” - mówi pan Sherlock Holmes w zakończeniu świątecznego “The Adventure of the Blue Carbuncle”, które pewnie co drugi sherlockista na świecie rytualnie odczytuje co grudzień. Sezon na wyjaśnianie świata trwał u niego cały rok - i prawie zawsze wierzył, że wyjaśnianiem da się go też naprawiać. Ale najbardziej lubię go w tych rzadszych momentach. W tych, w których ma śmiertelnie dosyć wspaniałej równowagi między bogactwem a racjonalnością, i zadowalania się tym, że możemy tak pięknie rozumieć. W których chociaż odrobinę, na skalę opowiadań porządnego brytyjskiego doktora, buntuje się przeciwko światu najlepszemu z możliwych i zachciewa mu się nieobrzydliwego.
Tym wszystkim, dla których święta to taki czas, że i Wam nieobrzydliwego świata się zachciewa, życzę najserdeczniej, żeby czasem prawda podobna była i do siebie, i do czegoś znośnego. “Znośny” nie było nigdy pojęciem transcendentalnym.
1 komentarz:
Ładne!
Prześlij komentarz