poniedziałek, 9 stycznia 2017

To chyba jest zmierzch bardzo pięknej przyjaźni. "Kłamiący detektyw", drugi odcinek 4 sezonu "Sherlocka".

 
Myślałam, że napiszę ten tekst na spokojnie, kiedy obejrzę The Lying Detective po raz drugi, i starym zwyczajem na bieżąco wynotuję sobie wszystkie drobne zachwyty. Ale uświadomiłam sobie, że właściwiej będzie znów zrobić inaczej, znów napisać na gorąco, nie porządkować, wyrzucić z siebie te nieprzykrojone do określonej tezy emocje i wrażenia teraz. Chociażby dlatego, że tego odcinka nie chcę drugi raz oglądać, po raz pierwszy w historii serialu.

Nie, nie uważam, że był zły, wręcz przeciwnie - być może dawno, a na pewno od czasu Hist Last Vow nie było lepszego. Jeśli tylko wyjaśniony zostanie dość podstawowy problem fabularny - dlaczego dokładnie Wielki Sherlock Holmes nie rozpoznał własnej siostry? (czy mogę prosić, żeby to jednak nie była ta siostra, tylko jakaś podpucha?); podobno przecież mimo tego skrajnego ućpania zachował jednak zdolność dostrzegania szczegółów i dedukcji, że nie wspomnę nawet o niedawno eksplorowanym w serialu szóstym zmyśle/intuicji? - jeśli  to uda się jakoś rozwiązać, to odcinek powinien generalnie się podobać.
I na mnie też wywarł bardzo duże wrażenie, jako odcinek bardzo dobrego brytyjskiego serialu. Miał też sporo takich rozwiązań, takich chwil, ujęć momentów, w których bliska byłam najprawdziwszego zachwytu. Ale też był to pierwszy odcinek "Sherlocka", w którym musiałam tak dobitnie powiedzieć sobie, że nie, to już nie jest mój Sherlock Holmes.  Może zresztą był i drugi - po "Sign of Three", ale "Sign of Three" można było od razu potraktować jak kolorowy przerywnik i bardzo się nim nie przejmować.
Gdybym była scenarzystką czy producentką adaptacji przygód Sherlocka Holmesa, gdybym zobaczyła w moim serialu scenę, w której Watson bije i kopie swojego chorego i słabego przyjaciela, i gdyby to w dodatku miało realny psychologiczny sens w mojej produkcji, bo Sherlock sam uważa, że mu się należy, bo John ma prawo do takiej rozpaczy, gniewu i utraty wszelkiej cierpliwości i wszelkich zahamowań, to pomyślałabym, że coś tu poszło grubo, bardzo grubo nie tak. Że chyba gdzieś dawno temu przegapiłam właściwy zjazd z autostrady i jadę, owszem, zrozumiałą, spójną, a nawet interesującą trasą. ale chyba nie tam, gdzie powinnam. Miałam wracać na herbatkę do Londynu, a tu na horyzoncie majaczy w upale Wenezuela i wezbrany ocean.
Ale to nie ja jestem panią i władczynią dwóch najbardziej kultowych produkcji brytyjskiej telewizji, ja jestem autorką lewo zipiącego blożka, na którym mogę najwyżej napisać o "Sherlocku" parę słów - i z pełną pokorą, a także z pełnym niekłamanym szacunkiem dla twórców "Sherlocka" uznaję ich artystyczne wybory. Jeśli zatem stwierdzam, że nie byłyby moimi, to nie chciałabym, żebyście czytali w tym krytykę zblazowanego maniaka-ramola, który życzy sobie bardziej ortodoksyjnej interpretacji. Ja niczego sobie nie życzę, wszystko, czego tylko mogłam sobie życzyć we współczesnej adaptacji "Sherlocka" już dostałam w drugim sezonie. Ale zaletą małych blożków dla garstki najlepszych i najwybrańszych Czytelników jest to, że można sobie napisać coś osobiście.
Tak osobiście zatem, dla mnie zawsze w tym całym BBC Sherlocku zawsze kryły się dwa trochę różne seriale. Jeden był niesłychanie wierną adaptacją Kanonu, pełną tak świeżych, tak inteligentnych, a tak zarazem idealnie trafionych pomysłów, że samo ich śledzenie było niesłychanie ekscytujące. Pomysły te nie dotyczyły tylko, a może przede wszystkim nie dotyczyły drobiazgów, umiejętnego wplatania nazw, nazwisk, haseł czy drobnych nawiązań - przede wszystkim były to pomysły na prowadzenie relacji między postaciami w wersji XXI w, na Sherlocka, Johna, Mary, Mycrofta, panią Hudson, którzy będą zarazem doskonale znani, a całkiem nowi i interesujący. To nie jest do końca ten sam "Sherlock", który zrobił furorę, który stał się tak cudownie popularny (cudownie z punktu widzenia kogoś, kto w 2009 szczerze wątpił, czy jeszcze obejrzy fajną produkcję o Holmesie, bo nikt już nie chciał tego oglądać ani robić...). Ten drugi "Sherlock", zachwycający nowoczesną, bardzo wymagającą publiczność, dla której związek postaci i akcji z Doyle'em był sprawą zupełnie drugorzędną, opierał się przede wszystkim na błyskotliwych dialogach, inteligentnych pomysłach na rozwiązania fabularne, i na ogólnie świetnej jakości tej znakomicie obsadzonej, cudnie zagranej, sprawnie napisanej i dobrze kręconej produkcji. Ta druga warstwa - to było wspaniałe pole do popisu dla Moffata, z jego upodobaniem do zagadek, zawikłanych historii i nabierania ludzi. Wspólną część obu tych seriali stanowiło niewątpliwie to, co podobało się wszystkim: relacje między postaciami, nie tylko samo sedno potęgi Doyle'owskiej nieśmiertelnej opowieści, czyli przyjaźń Johna i Sherlocka, ale i wszystkie te ciepłe, dziwne, straszne, śmieszne, czułe relacje z osobami z drugiego planu.
Jak w bardzo wielu produkcjach, wątki osobiste i obyczajowe stopniowo zaczęły dominować nad obiema warstwami "Sherlocka", co irytowało fandom obu warstw, dlatego często zdarzało mi się narzekać w unisonie ze wszystkimi. Naprawdę jednak narzekałam zawsze z trochę innych powodów; nawet nie dlatego, że życie osobiste bohaterów przesłania intrygi - dlatego, że im bardziej twórcy w tym życiu grzebali, tym bardziej psuli mi moją ukochaną warstwę. Chociaż mam mnóstwo wspólnych spraw, żartów i aluzji z Moffatem i Gatissem, chociaż kochamy tego samego faceta, jak pisałam w recenzji Upiornej Panny Młodej, to jednak ostatecznie okazuje się, że pod wieloma względami widzimy Kanon zupełnie inaczej. A wtedy dla mnie niewiele już w "Sherlocku" zostaje - bo dla mnie druga warstwa nie ma specjalnego znaczenia. To mnie akurat nie kręci, i nigdy nie kręciło, te wszystkie dedukcje, intrygi - zachwycają mnie naprawdę tylko jako cudownie błyskotliwa odpowiedź na Doyle'a. Zagadki Moffa - jako zagadki znudziły mi się od czasu 6 sezonu Doktora, nic a nic mnie nie interesuje, jakie będzie rozwiązanie.
I mało tego, wkurza mnie nawet, kiedy te zagadki znów wybijają się na plan pierwszy, jako jedyna przeciwwaga dla rozbuchanego melodramatu w "Sherlocku".
Tak, wkurzyła mnie Euros. Z tym zmyślnym imieniem - Wiatr ze wschodu - które niby nawiązuje do His Last Bow. Niby nawiązuje - bo w opowiadaniu wiatr symbolizował nadchodzącą wojnę, która miała odmienić Anglię, a Watson, ostatnia osoba na świecie, którą wiatr może odmienić, nasz ostatni, najpewniejszy punkt, nawet nie zrozumiał aluzji Sherlocka. Tu wojną, która ma wszystkich odmienić jest najwyraźniej mityczna siostra (oby jednak okazało się, że to podpucha, oby jednak...). W takim, jak by to nazwać, "Expanded Universe" Sherlocka Holmesa, brakującym w kanonicznych tekstach rodzeństwem jest brat Mycrofta i Sherlocka, na ogół nazywany Sherrinfordem. Sherrinford to po prostu jeden z pomysłów Doyle'a na imię samego Sherlocka. Dlatego w nerd-friendly wersji BBC kuszono nas mniej lub bardziej subtelnie Sherrinfordem własnie, i dlatego Moffatową zaskoczką ma być (jak się wydaje, przy zastrzeżeniu jak wyżej), że nie dość, że Sherrinford była kobietą, to jeszcze o innym kanonicznym imieniu. Ale ta aluzja wydaje mi się, jak coraz więcej rzeczy w ostatnich odcinkach, zupełnie naciągana. Tak zupełnie fałszywie to brzmi; symboliczny wiatr z ciepłej rozmowy starych przyjaciół po udanej akcji szpiegowskiej, w obliczu wielkiego kataklizmu, któremu na pewno jednak dadzą radę - i na pewno razem, tu staje się imieniem jak to zwykle u Moffa nadgenialnej nadsprytnej nadpodstępnej i naddemonicznej kobiety o różnokolorowych oczach, która w dodatku musi być siostrą Sherlocka, bo, jak pamiętamy z mojego poprzedniego wpisu, już dawno mieszkamy w telenoweli i wszyscy muszą się znać. To znaczy nasz ubergeniusz, który przewidział ruchy wszystkich na dwa tygodnie do przodu (chociaż jeszcze tydzień temu dość rozsądnie kpił z idei, że tak da się zrobić...) najwyraźniej własnej siostry nie zna, ale dam jeszcze twórcom szansę to naprawić.
A tak naprawę, od dawna jesteśmy w typowej fazie schyłkowej telewizyjnej produkcji, w której niegdyś wszystkie intrygi były świeże i nowe - a teraz muszą koniecznie osobiście wiązać się z bohaterami. I to mi się kojarzy bardzo brutalnie z pewną inną uwspółcześnioną adaptacją Holmesa, którą ten dokładnie mechanizm poprowadził na zupełne manowce.
Już w tekście o The Six Thatchers nie potrafiłam uciec od skojarzeń z House'em (może dlatego, że w ogóle ostatnio o Holmesie w kontekście House'a myslałam), a w tym są one prawdę mówiąc uderzające do tego stopnia, że trudno mi się od nich uwolnić. Ginie żona Watsona, ginie przez Holmesa, dlatego, że chciała mu pomóc, John wini Sherlocka, Sherlock wini siebie, obaj ciągle z nią rozmawiają, w mniej lub bardziej wyhalucynowanej wersji. Amber była częścią umysłu House'a, ciągle podpowiadała mu, co robić; Wilson z kolei nie umiał się z nią rozstać i wieczorami długo rozmawiał z jej wyobrażeniem - Mary pełni tę samą funkcję dla Johna. Nawet bardzo ładna historia o dziewczynie, która przychodzi do Sherlocka, a jej los porusza go na tyle, że próbuje jej pomóc rozmową podczas pięknej nocnej wędrówki po Londynie (śmiałam się do łez, i wzruszyłam się do łez, ale to bardziej na wspomnienie wędrówek Bretta w Eligible Bachelor) dziwacznie przypominała mi odcinek o Housie, który nagle przejmuje się i zachowuje jak człowiek wobec zgwałconej dziewczyny. To samo w sobie nie jest zarzut - myślę tylko, że sam fakt, że twórcy, przypuszczalnie nieświadomie, wpadli dość głęboko w schematy fabularne z zupełnie innej co do tonu, treści, wyrazu i zasadniczo wszystkiego adaptacji, jest znaczący.
A przecież nawet nie zająknęłam się jeszcze o ućpanym przez równe półtorej godziny odcinka Sherlocku, który nigdy jeszcze tak nie przypominał House'a na jego wiecznym Vicodinowym (lub innym) haju, ciągle o pół kroku od całkowitego zawalenia sobie życia lub wręcz śmierci przez nałóg.
Ten ućpany Sherlock był dla mnie strasznie męczący w takiej dawce - jak wspominałam na stronie, wyjątkowo jakoś nie lubię oglądać ludzi pod wpływem narkotyków w filmach - ale z drugiej strony przecież nie mogłam nie zachwycić się tym, jaki to jest świetny pomysł na "The Adventure of the Dying Detective". To dla mnie najbardziej frustrujący aspekt całego tego odcinka, jak mawiają kibice: a było tak blisko! Tak blisko czegoś zupełnie genialnego, czegoś na miarę Hounds i Reichenbach Falls. Ten moment, pod koniec, kiedy chory Holmes leży w szpitalu pod okiem mordercy, na którego poluje, po tym wszystkim, w wyniku swojego planu, kiedy nagrywa go z laski Watsona - och, to jest moment. To jest jeden z tych momentów jak prosto z ilustracji Pageta, ten idealny, genialny, absolutnie taki jak należy moment.
I taki - TAKI - moment tonie, jak zwykle ostatnio, jak zawsze, bo już tak być musi, pod zalewem tych przefajnionych moffacizmów. Bo Culverton Smith wyczynia jakieś teatralne idiotyzmy z kroplówkami. Bo musi być sprytne hasełko, które się nawet specjalnie kupy nie trzyma - "anyone" złamało życie choćby i udawanej córce Smitha? Bo plan Sherlocka oczywiście musiał być genialnym planem przewidującym z dwutygodniowym wyprzedzeniem, co wszyscy po kolei zrobią, w każdym detalu. Przecież to się nawet kupy nie trzyma. Że Watson obejrzy film od Mary i tylko dlatego wróci też Sherlock przewidział?
Ja na przykład, prawdę mówiąc, tego nie przewidziałam. Ja naprawdę rozumiem, że Moffat, który tak strasznie stara się nie być seksistą, że bez przerwy wychodzą mu jakieś straszne dość odwrócone schematy, musiał tak zrobić, żeby to Mary wymyśliła absolutnie wszystkie mądre rzeczy, i wszystkim sterowała, i wszystko wiedziała lepiej o wszystkich. Rozumieć, nie znaczy akceptować. John Watson wraca ratować życie Sherlocka Holmesa tylko dlatego, że tak kazała mu zmarła żona. Skoro już jesteśmy w Wenezueli (festiwal filmów offowych i alternatywnych), to ja poproszę drinka z palemką. Dużego.
Rozumiem też - patrz Moffat i jego pojęcie na temat tego, czym jest nieseksistowska postać kobieca - że pani Hudson, która mówi być może najfajniejszą, najmądrzejszą i najważniejszą rzecz w całym tym serialu, czyli że Sherlock jest po prostu emocjonalnym facetem, który strzela do portretów ludzi, z którymi nie może sobie poradzić i wbija noże w trudne listy, musiała też dostać te same, klasyczne, sztampowe, przefajnione atrybuty, którymi zawsze ociekała (ukochana przeze mnie absolutnie skądinąd) River Song. Bo to jest oczywiście najsuper i whoah, jak starsza pani ma szybki czerwony samochód, i pożycza sobie kajdanki, gdyby tylko robiła kanapki i mówiła mądre rzeczy, nie byłaby oczywiście seksi badass silną bohaterką. Nie wiem. Nie dla mnie.
Ale, no właśnie. Nie wszystko na świecie musi być dla mnie. Dla mnie były już całe sezony, a w tym odcinku tak cudownie ciepła, prosta i piękna scena, w której Sherlock (nareszcie jakoś bez większych problemów i zdziwień: człowiek) pociesza Johna, po czym idą sobie razem na tort. Pamiętacie, że Sherlock ma urodziny w Trzech Króli? Twelfth Night. John może nie wiedział, ale ja to akurat wiedziałam. Wolałabym, teraz tysiąc razy, zobaczyć, jak siedzą sobie, i rąbią to ciastko, niż jak magicznym sposobem John uchyla się przed wściekłym powiewem wiatru ze wschodu.
Nie wiem, czy to był ostatni odcinek Sherlocka, w którym jeszcze coś dla mnie się znalazło, pewnie nie, nie żegnam się, nie przed ostatnim odcinkiem tej serii, a może jednak nie będzie to w ogóle - wbrew wielu plotkom - seria taka zupełnie ostatnia. Ale mam ochotę jednak cofnąć się do mojego przegapionego zjazdu i wrócić na tę herbatę do Londynu.

14 komentarzy:

Gordiana17 pisze...

Dla mnie jedynym wyjaśnieniem nierozpoznania siostry jest to, że jej baaardzo dawno nie widział, opcjonalnie, że zrobiła sobie jakieś zmiany w wyglądzie.
Mnie się ten odcinek bardzo podobał, o wiele bardziej, niż pierwszy z serii. Teraz przeczytam opowiadanie i obejrzę jeszcze raz, ale nie sądzę, żeby to coś zmieniło w kwestii generalnego odbioru.

Indileen pisze...

Tak. Mam praktycznie te same odczucia (i byłam autentycznie przerażona, kiedy John zaczął kopać w żebra leżącego na ziemi człowieka i widać było, że sprawiało mu to sadystyczną przyjemność. Wyłączyłam właśnie w tym momencie.) To już nie jest mój Sherlock, to nie mój John i chociaż w przeciwieństwie do Ciebie kierowały mną jakieś oczekiwania (w okolicach trzeciego sezonu, bo teraz jestem zdania, że nie ma co wskrzeszać trupa) to przede wszystkim tak bardzo mi przykro. Bo dwa pierwsze sezony podbiły moje serce i nie brały jeńców, bo potrafię w nocy o północy gadać cytatami i niepotrzebne mi egzorcyzmy, bo w głowie mam cały alternatywny trzeci sezon, pisany od czterech lat (zwariowałam, mam tempo jak Moffat).

I kurczę, dzięki za ten wpis. Bo mam też wrażenie, że jestem osamotniona w tym żalu, bo cały świat zachwyca się Sherlockiem, który dla mnie nie jest już mój

Sherlockistka pisze...

Indileen bardzo Ci dziękuję za komentarz! Byłam tak zdziwiona, że nikomu oprócz mnie ta scena nie przeszkadza, że aż zaczęłam myśleć, że to ze mną jest coś nie tak, że może patrzę zbyt płytko na tę scenę, nie rozumiem, przez co John przechodzi itd... A ona jednak jest straszna nie tylko dla mnie...

Unknown pisze...

Hej! Czytam Cię już od jakiegoś czasu, ale komentuję po raz pierwszy - a komentuję przede wszystkim dlatego, że jestem świeżo po drugim odcinku, który mnie zabolał. Twoja recenzja doskonale wyraża chyba wszystko, co chciałabym temu odcinkowi zarzucić, i pomogła mi uświadomić sobie, dlaczego właściwie on mnie tak zabolał - no bo kurczę, tak wszyscy podobno chwalą, tyle plot twistów w nim i niespodziewanego wszystkiego, a ja siedzę zawiedziona? I zdałam sobie sprawę, dlaczego. Przekombinowali, po prostu. Ja też nie rozumiem, jak Sherlock mógł nie poznać własnej siostry, i naprawdę liczę na to, że to jednak nie będzie jego siostra - a tak w ogóle to czy ktoś mi może wytłumaczyć, dlaczego niby Smith miałby dać kartkę zapisaną przez Faith siostrze Sherlocka? Co to za diaboliczny plan? Czy ja po prostu czegoś nie pojęłam?
Pani Hudson też bym odjęła samochód. No fajne autko, ale przedobrzyli w kreacji postaci - kobieta parząca herbatę i mówiąca mądre rzeczy już jest silną bohaterką jak dla mnie.
Również wolałabym zakończenie, w którym je się cake'a, a nie odnajduje dziwne a sekretne siostry głównych bohaterów. Scena z Sherlockiem po ludzku obejmującym Johna jest moją ulubioną z tego odcinka tak w ogóle.
Dołączam do klubu osób, których boli John znęcający się fizycznie nad własnym przyjacielem (ba, ja od poprzedniego odcinka twierdzę, że ten motyw z pretensjami Johna jest naciągany i banalny). I tak, ten dziwny Sherlock na haju też nie jest moim Sherlockiem, ale tu przede wszystkim John, tak obojętny na swojego przyjaciela, pomagający mu dopiero po obejrzeniu filmiku z Mary... to zupełnie, w ogóle i wcale nie jest mój John, niestety. Ale jestem skłonna rozgrzeszyć twórców z jednej rzeczy - jednak z Mary nie zrobili aż tak genialnej babki, bo przecież ona założyła, że John przybiegnie Sherlockowi na pomoc z własnej woli. Nie przewidziała, że zobaczy nagranie, i to ono je do tego skłoni.
Przepraszam, że ten komentarz jest dość długi - ja z natury nie umiem pisać krótkich rzeczy, a po tym drugim odcinku naprawdę mam potrzebę się uzewnętrzniać. Szczerze Ci dziękuję za tę recenzję - bardzo w punkt jest. Pozdrawiam serdecznie! Oby trzeci odcinek wynagrodził krzywdy, które wyrządził drugi...

Sherlock Kittel pisze...

Uwielbiam długie komentarze, dzięki :) No, mam nadzieję, że ten plan z siostrą jednak jakoś zostanie doszlifowany jeszcze... Tylko obawiam się, że w trzecim odcinku to oni już będą chcieli maksymalną katastrofę zrobić i świat spalić, no bo przecież siostra Sherlocka to już musi być najstraszliwszy przeciwnik w historii galaktyki.

Anonimowy pisze...

Nie zdążyłam jeszcze obejrzeć tego odcinka, ale nie mogłam się powstrzymać przed przeglądaniem ogólnych spojlerów (znowu ;)
Mam pytanie: Co z Sherrinfordem? To Auros nim jest? Czy jest jeszcze ktoś inny? Bo Sherrinford był zapowiadany o ile wiem na odcinek 3. Mam nadzieję, że nie chodzi o Moriartego, to już byłoby nienormalne. Chociaż wyjaśniałoby częściowo ewentualne jego "wskrzeszenie". Już wolę wersję z Janine. Czy rodzice Holmesów na pewno byli zupełnie normalni jeśli nadali swoim dzieciom takie imiona?
I naprawdę John bije chorego Sherlocka?! Po trzech latach oczekiwania na nową serię można było mieć nadzieję na coś lepszego.
Dalej się nie wypowiadam, to byłoby zbyt ryzykowne, może za kilka tygodni, jak już będę mogła obejrzeć całość.
Bardzo lubię ten blog. Twoje przemyślenia są niezwykle głębokie. Z dużą łatwością i jasnością wyrażasz myśli, które pojawiają się i znikają zbyt szybko w czasie oglądania.

anna pisze...

I ja przyłączę się do podziękowań, Sherlockista zaiste potrafi rzecz trafnie ująć w słowa! zazdroszczę bardzo! i cudownie też że jest takie miejsce gdzie można sobie porozmawiać. Pozwolę sobie zwierzyć się ze swoich odczuć, bo jak nie tu to gdzie? Pierwszy odcinek czwartej serii nie zachwycił mnie nic a nic, kilka sympatycznych nawiązań do Kanonu, ale w sumie niewiele poza tym, obejrzałam po raz drugi, ale ani te intuicje mnie nie przekonały, ani samotne wędrówki Mary, ani nic w ogóle. Pierwszy raz nie czekałam na kolejny odcinek, co więcej wyszłam na spacer z psem, zakładając, że jak się spóźnię to trudno, dziecko mi szybko streści co i jak. Lezę z psem i cały czas myślę, no masakra, koniec i nie ma szans. No trudno, myślę sobie jednak, jest jak jest, może ktoś jeszcze kiedyś zrobi jakiś fajny film. Spóźniłam się ociupinkę. John jest u nowej terapeutki, streściło dziecko. A potem rolerkoster, najpierw byłam przekonana, że to wszystko gra i wszystko zaplanowane, potem na chwilę zwątpiłam, drama jednak wielka drama, a potem mnie kupili od nowa. Właśnie obejrzałam drugi raz i nie będzie to raz ostatni. Jak to jest zagrane! John i Mary grający jednym spojrzeniem, jednym ruchem głowy, jednym półuśmiechem. I "jest jak jest" Sherlocka. Sherlock wyrzucający pistolet "panny Smith" do Tamizy, to jest kwintesencja człowieka w służbie dobra, ekscentryka i egocentryka, narkomana na dodatek, ale człowieka który robi wszystko aby dobro wygrało ze złem. Wiemy wszak od pierwszego odcinka, że Sherlocka nie będzie nigdy po drugiej stronie, gdzie widzi go sierżant Donnovan. I takim jest przecież bohater Doyle'a. Wątek narkomaństwa Sherlocka jest nadużywany, jest w nim jakaś obrzydliwa sensacja z kolorowego pisemka, ale ciągle nie jest to Elementary. Jest to tylko sposób, gra, jak poprzednio, już tak przecież bywało. Bardziej myślałam, że będzie to potrzebne, aby znieczulić się na tajemniczy lek odbierający pamięć, mogło być, byłoby jeszcze jedno nawiązanie, ale trudno. Co samą mnie dziwi absolutnie kupuję gniew Johna i pokorę Sherlocka w scenie pobicia. John bijał już przyjaciela wcześniej kilka razy, po raz pierwszy Sherlock wydaje się rozumieć czemu obrywa. Odebrałam to jako rozwój postaci, który zaczął się od "Mam tylko jednego przyjaciela" w Baskerville i trwał do teraz. John nie bije chorego przyjaciela, broni Calvertona Smitha przed Sherlockiem i Sherlocka przed zabiciem kolejnego człowieka, a potem coś puszcza i bije fiuta, który wkręcił go po raz kolejny, który oderwał go od żałoby, od dziecka, który odpowiada za śmierć Mary. Znajduje ujście strasznie ludzka frustracja. Kupuję to, tak skrajne emocje mogą być tylko w miłości. I robi się to znowu opowieść o wielkiej przyjaźni, tak jak trzeba, żeby było. Pachnie Wenezuelą, ale wydaje mi się, że wszystko trzyma się kupy, jak od dawna się nie trzymało. I oczywiście, że nie jest możliwe aby Sherlock nie rozpoznał własnej siostry! Przecież to wielki detektyw jest! Przyznaję, że "The Dying Detective" to moje ulubione opowiadanie, opinia ta jest więc skrajnie zbiasowana, ale w przyszłym tygodniu wyjdę z psem odpowiednio wcześniej, aby nie uronić ani chwileczki. A dodatkowe rodzeństwo Holmesów, niezależnie od płci, zachęcam aby poszło porobić kangurka, bo w tym sprawdza się najlepiej.

Sherlock Kittel pisze...

@Anonimowy @Anna Harper dziękuję za dobre słowo :) Tak, Euros jest (chyba, że będzie jakiś przekręt znowu) siostrą Sherlocka, czy Sherrinfordem, to nie jesteśmy pewni; do tej pory jak oni wymieniali nazwę/imię/słowo Sherrinford, to wszyscy zakładali, że 3 brat. Mnie się to w ogóle, niestety, nie podoba...
Co do bicia, to jak widać z komentarza AH można patrzeć różnie. JA prawdę mówiąc tego nie czuję. To znaczy, jak zaznaczyłam w tekście, rozumiem, skąd miały się wziąć tak potężne emocje w Johnie, taki gniew i taka frustracja, żeby to usprawiedliwić. Ale Sherlock jest ewidentnie bardzo osłabiony, nie jest w stanie fizycznie (przynajmniej w oczach Johna) lub i nie chce się bronić, gdy sytuacja jest już dawno opanowana, czyli nikt już nikogo nie atakuje, Sherlock leży na ziemi, John go wciąż kopie, z całych sił.
No, nie.
Ja nawet szczerze powiedziawszy tak nie do końca widzę, gdzie Sherlock jest takim fiutem. Owszem, zawiódł w takim sensie, że nie dopełnił przysięgi, owszem, jest nawet obiektywnie winny (prowokował Norbury), ale o tym drugim Watson nawet nie wie przecież, bo go tam nie było. Ale przysięga była od początku kretyńska, no nie można komuś obiecać czegoś takiego, nie wspominając już o tym, że przysięgając, Sherlock jeszcze nie wiedział, kim jest Mary i jak trudno może być tej przysięgi dotrzymać. Że Sherlock Johna wkręcił (chociaż też to nie jest takie oczywiste w tym odcinku, w ogóle na ile tam jest wkręcanie i udawanie, a na ile po prostu działanie z premedytacją, ale bez nadmiernego oszukiwania), tego John też nie wie w tej scenie.
Ja znam z życia superemocjonalne relacje, w których jest wielka miłość i dlatego czasem jak wybucha gniew, agresja, żal, zawód, frustracja, to wióry lecą. I ta scena wydaje mi się tak strasznie fałszywa w tym świetle, to bicie kogoś zupełnie załamanego, zachowującego się jak wariat, ewidentnie fizycznie chorego, kopanie leżącego, dosłownie, no nie. To już jak dla mnie erm zbyt szorstka miłość. PRzy czym ja zaznaczyłam, że szanuję osobną wizję twórców. Ale nie jest to na pewno - na pewno- moja wizja relacji Watsona i Holmesa, gdzie prawdę mówiąc tego typu miłości jakoś nigdy po prostu nie widziałam. Choć widziałam naprawdę potężne uczucie i napisałam o nim pół bloga... Ale to jest kwestia samej fabuły, no nie widziałam też między Holmesem a Watsonem tragedii osobistych na taką skalę, zawsze największym zgrzytem między nimi było po prostu to zniknięcie.
I, szczerze mówiąc, dla mnie to, rozegrane tak jak w Empty Hearse, znowu z biciem, które miało być wtedy zabawne, a bez jakiegoś takiego... tego takiego spokojnego ciepła, ulgi, że jak dobrze, że wszystko znowu na swoim miejscu, bez tego kocyka HArdwicke'a też było trudne do zaakceptowania w "Sherlocku".

Sherlock Kittel pisze...

P. S. co do postulatu, żeby dodatkowe rodzeństwo poszło robić kangurka - <3 <3 <3 <3 <3 <3 <3 <3

Kto z Czytelników zastanawia się o jakiego kangurka chodzi na Wielkiego Scotta proszony jest o obejrzenie "Sherlock Holmes Smarter Brother", w trybie natychmiastowym :)

Anonimowy pisze...

Czy lubisz długie niegramatyczne komentarze? :D Pisałam tutaj, że jeszcze nie widziałam tego odcinka. Teraz piszę po pierwszym obejrzeniu. Wcześniej rzeczywiście byłam pewna, że zgodzę się całkowicie z treścią Twojej recenzji. Ale nie, nie, nie. Po raz pierwszy (i chyba jedyny) nie. W moim odczuciu "The Lying Detective" jest genialny, większe wrażenie wywarł na mnie tylko The Reichenbach Fall (i być może A Scandal in Belgravia) i to głównie dlatego, że w TLD nie było aż takiego "wstrząsu" jak przy "obłąkanym" Moriartym (na Wielkiego Scotta, jakie cechy może dzielić z nim Scott? Podobno, jak sam mówił, jakieś dzieli) i Sherlocku skaczącym z dachu ;). I po raz pierwszy w życiu cieszę się, że przeczytałam spoilery. Już kiedyś przy "A Study in Pink" przerwałam dalsze oglądanie z powodu Sherliego dręczącego umierającego człowieka (wciąż mnie razi ta scena, a przez to ASiP). Teraz wiedziałam co nastąpi i nie było już tak źle z powodu rozczarowujących zachowań głównych postaci. Pierwsze wrażenie "emocjonalne" miałam "z głowy". Pisałaś, że to może być koniec przyjaźni. Powiedziałabym, że to koniec pewnego ETAPU przyjaźni. Teraz ta przyjaźń stała się bardziej dojrzała, oparta na głębszym poznaniu drugiej osoby, pozbawiona niepotrzebnego idealizowania. DOPIERO TERAZ to jest TEN Holmes, którego polubiłam kilkanaście lat temu. To już nie "chodząca maszyna", ale człowiek z krwi i kości, mający głębokie przemyślenia, spoglądający dalej niż sięga czubek jego nosa. Ten Holmes z kanonu, którego pokochałam, dokładnie gdy w momencie decydującym zaczął "bredzić" o róży jako nadziei na miłość Boga. Ten, którego było mi żal, bo poza Watsonem nie ma nikogo, więc "z nudów" grzęźnie w nałogu narkotykowym, udaje, że wszystko jest pod kontrolą, a w ogóle to "never on the case"* (*f***offmydearWatson) i nie pozwala się uratować. Ten Sherlock, którego ostrożnie lubiłam w pierwszym sezonie serialu, a pokochałam DOPIERO wtedy, gdy ocalił Adler, choć na to obiektywnie nie zasługiwała. Czasem odpychająca "chodząca tajemnica" odkrywa całą swoją głębię w najmniej oczekiwanych, bardzo rzadkich i dlatego bezcennych momentach. I dopiero wtedy naprawdę zachwyca. A John? Zaczął bić Sherlocka po tym, jak uwierzył Smithowi (i jak zrozumiałam Sherlockowi), że jego przyjaciel "zaćpał się" do tego stopnia, że utracił swoje zdolności, to wszystko, za co John tak go podziwiał. Czy pamiętasz jak Watson był przerażony i rozczarowany gdy Holmes zaczął swoją przemowę o ostrygach i uzyskiwaniu równowagi dzięki przekładaniu pieniędzy w kieszeniach? Tutaj to tylko "mocniejsza" wersja. Gniew za śmierć Mary w TST był spowodowany tym, że John miał Sherlocka za nieomylnego, "wszechmocnego", a on zawiódł. W TLD zawiódł po raz kolejny z powodu nałogu. Można by pomyśleć, że tak jak Molly John uznał, że do Sherlocka inaczej niż przez bicie dotrzeć się nie da. A że było więcej emocji, to i bicie się zmieniło. Całe to zdarzenie również w moim odczuciu nie nadaje się do usprawiedliwiania. Ma jednak sens, przynajmniej w kontekście dalszej przyjaźni między dwoma panami. Czasem coś musi być zburzone, by mogło powstać coś lepszego i pewniejszego.

Anonimowy pisze...

... Sherlock w TLD na skutek traumatycznych przeżyć odzyskuje "dostęp" do samego siebie i nie traci przez to "siły rażenia". Przeciwnie, zyskuje większą. W poprzednich odcinkach cały czas miałam wrażenie, ze oglądam jakąś "niedorobioną" wersję Holmesa. Jakby czegoś w niej brakowało, choć przebłyski PRAWDZIWEGO geniuszu owszem, bywały. W ASiP zrozumiałam, że inteligencja i mądrość to nie to samo. Twórcy tego inteligentnego "debila" przeprowadzili przez szereg zdarzeń po to, by doprowadzić go do stanu, w którym go poznali gdy byli dziećmi. A w serialu może zrobił to Moriarty, by jego przeciwnik sam przed sobą wreszcie w całej pełni i świadomie odkrył własne serce i mógł tym razem z całą mocą doświadczyć jego "spalenia"?
Znając zawczasu główne wątki i zakończenie można skupić się na szczegółach. Po raz pierwszy przy "Sherlocku" bez ŻADNYCH emocji, oczekiwań, ocen , nadziei próbowałam tylko czysto intelektualnie zrozumieć co zostało mi pokazane. Byłam raczej przygotowana na najgorsze. Między innymi dlatego ten odcinek bardzo mnie zaskoczył. O tym może jednak innym razem, za dużo by pisać przy ograniczonym czasie.
Największym "wstrząsem" była dla mnie histeryczna scena ujawnienia się Euros. Może zbyt szybka, może nie taka, może zbyt banalna, jakby inspirowana kiepską telenowelą (tutaj może raczej Bondem, zwłaszcza ostatnie dwie sekundy)? Z pozoru tak. A mnie dopiero przy niej otworzyły się oczy. Takie małe trzęsienie ziemi. Jakbym po kilku latach oglądania (lub raczej oczekiwania) zrozumiała w jednej chwili cały serial. Nie, Euros JEST siostrą Sherlocka, miała nią być już od pierwszego odcinka pierwszego sezonu. Teraz mam wrażenie, że od jednego słowa taksówkarza "oni" wszystko, wszystko do niej prowadziło. Wszystkie scenki bez sensu, niewyjaśnione sprawy. To chyba był ten plan Moftissa. Ujawnienie się panny E. tam, dokładnie w tamtym punkcie historii wydało mi się tak naturalne, jakby było zaplanowane przez naszych dwóch kochanych maniaków na samym początku, przy kształtowaniu idei serialu. Takie detale, drobne niewyjaśnione scenki. Zawsze np. zakładałam, ze kartka z kobiecym pismem w TGG pochodziła od Adler. Że mój najukochańszy Mycroft w TRF mimo swoich licznych zalet okazał się faktycznie bezdusznym "gadem", który za potrzebne informacje zdradza brata i naraża go na śmierć. Teraz nawet w moim odczuciu ewentualne "sfingowanie" samobójstwa Moriartego miałoby sens (dlaczego i jak).
PRZECUDOWNA scena z wypadającą soczewką. Jedno oko niebieskie, drugie brązowe. Trochę subtelniejsze ujęcie niż to z Jimusiem wystającym spod ślubnego welonu.
Ponieważ jednak NICZEGO nie można być pewnym w przypadku "Sherlocka", nawet nie będę próbować wyjaśniać moich podejrzeń (nienawidzę produkowania spiskowych teorii do tego serialu, podobnie jak gier losowych, strata czasu, sił i nerwów, a szanse na powodzenie równie pewne) Zresztą jak jest przekonam się najwcześniej za tydzień i to przy dużym szczęściu. O cokolwiek naprawdę by nie chodziło, mam wrażenie, że dzisiejszy odcinek mimo chaosu informacyjnego ze strony twórców i aktorów będzie ostatnim. Życzę miłego oglądania (mimo wszystko) i przepraszam za spamowanie XD

Sherlock Kittel pisze...

DZiękuję bardzo za komentarze! Cenię sobie ogromnie inne spojrzenie, i w ogóle cieszę się, że to nie jest obiektywnie zły sezon, że znajdzie nie tylko zwolenników, ale i ludzi, którym naprawdę sprawi radość.
Ja szczerze mówiąc, jak piszę na stronie, po finałowym odcinku odpadłam zupełnie... Widzę i rozumiem, co się mogło podobać, i jak można życzliwiej interpretować różne rozwiązania, trochę żałuję, że nie potrafię tego tak zobaczyć, wolałabym na pewno. Kiedyś sama bywałąm po tej stronie, która właśnie widziała trafność wyborów twórców Sherlocka i broniła ich decyzji, tam było mi lepiej ;) I na pewno nie zapomnę, ile zawdzięczam im wspaniałego "Sherlocka", tylko już tak nie umiem...
Pozdrawiam serdecznie :)

Anonimowy pisze...

Teraz się zgadzam. Nawet nie mogłam obejrzeć w całości trzeciego odcinka. Co oni zrobili z tym serialem? To już fani napisaliby lepszy ciąg dalszy sezonu 3. Moim zdaniem to The Reichenbach Fall powinien być ostatnim odcinkiem. A pojawił się w serialu zbyt szybko. Już wieczne zastanawianie się jak Sherlock TO przeżył byłoby lepsze niż to, co nastąpiło później. TRF w środku był zbyt dobry i już nic z tym nie mogło się równać. Czekałam na sezon 4, bo myślałam, ze dzięki niemu słabszy trzeci nabierze głębszego sensu. Po co im była ta siostra? Czy naprawdę musieli wyjaśniać dlaczego Sherlock był akurat taki a nie inny? Odarli wszystko z tajemnicy i sensu. Po stokroć wolałabym, by siostra nie istniała lub tak jak Harry Watson była nieobecna, a by w zamian za to twórcy wskrzesili Moriartego (nawet to wypadłoby wiarygodniej) lub przynajmniej zrobili inteligentną "pośmiertną grę" tylko od niego, mogłoby to być nawet od pierwszego odcinka czwartego sezonu. A tak tą postać też zmarnowali (eh, najlepszy Moriarty w dziejach, "najfajniejszy" [dla mnie] good old fashioned villain w dziejach świata stał się marionetką stukniętej siostruni). Teraz uważam, że TLD tam nie pasował. Był to zdecydowanie zbyt dobry odcinek do zaprzepaszczenia. Po raz pierwszy mam nadzieję, ze nie powstanie ciąg dalszy serialu, a ostatnie trzy lata uznaję za zmarnowane przez oczekiwanie na ten sezon. Żałuję, że zdecydowałam się na oglądanie tych odcinków, bo popsuły mi wspomnienie o tej genialnej produkcji. Z Holmesa też się "wypisuję". Tak naprawdę powróciłam do fascynacji nim po latach jedynie dla tego serialu.

Anonimowy pisze...

Po ponownym obejrzeniu sezonu czwartego ponownie uczciwie dochodzę do wniosku, że serial powinien się zakończyć po sezonie drugim. Bez żadnych wyjaśnień. Można byłoby przynajmniej powściekać się z powodu braku ciągu dalszego genialnej historii o genialnym człowieku, zamiast cierpieć z powodu tego, że ktoś ów ciąg "popełnił". Czekałam na kolejne odcinki tylko dlatego, że miałam nadzieję na jakieś "backstory" typu "najciemniej pod latarnią", które rozwinęłoby się w coś porównywalnego do TRF. Co ciekawe, czytając w dzieciństwie oryginał również byłam zawiedziona, że Doyle jednak wskrzesił Holmesa i zmarnował owo jakże epickie zejście ;) Odcinek drugi bardzo mi się jednak podobał, ta Eurus niemal dorównała Moriartemu. Szkoda, że na koniec wszystko zepsuli, zalewając nas kiczem. Tego nie spodziewałabym się po ludziach, którzy stworzyli sezony 1.-2.